Witajcie w naszej bajce dzbany – recenzja filmu „Akademia Pana Kleksa”

Stanisław Sobczyk27 grudnia 2023 18:00
Witajcie w naszej bajce dzbany – recenzja filmu „Akademia Pana Kleksa”

Spore poruszenie w 2022 wywołała informacja o tym, że powstaje nowa Akademia Pana Kleksa. Nic dziwnego, w końcu każdy z nas w dzieciństwie czytał powieść Jana Brzechwy, a jej adaptacja z 1984 roku ma już status kultowej, szczególnie ze względu na występ Piotra Fronczewskiego. Jeszcze większym zaskoczeniem było to, że za sterami nowej wersji stanąć miał Maciej Kawulski, włodarz organizacji sportowej KSW, a od jakiegoś czasu także reżyser, który dotychczas kręcił głównie kino gangsterskie. W kolejnych miesiącach o Akademii Pana Kleksa robiło się jeszcze głośniej. Okazało się, że płeć głównego bohatera książki zostanie zmieniona, na rynku pojawiło się NFT powiązane z Panem Kleksem, a w soundtracku znalezły się nowe utwory tak popularnych muzyków jak sanah, Ralph Kaminski czy Bedoes 2115. Po hucznych zapowiedziach i szeroko zakrojonej kampanii promocyjnej nowa Akademia Pana Kleksa trafia wreszcie do kin i okazuje się porażką na każdej płaszczyźnie.

Ada Niezgódka kończy właśnie 12 lat. Mieszkającą w Nowym Jorku dziewczynkę odwiedza ptak Mateusz, który informuje ją, że dostała się do magicznej Akademii Pana Kleksa przeznaczonej tylko dla najbardziej utalentowanych dzieci. Ada odkryje niezwykły świat bajek oraz będzie musiała zmierzyć się z niebezpieczną armią wilkusów.

fot. Akademia Pana Kleksa, reż. Maciej Kawulski, dystrybucja Next Film
fot. Akademia Pana Kleksa, reż. Maciej Kawulski, dystrybucja Next Film

Powieść Jana Brzechwy wychowała oczywiście wiele pokoleń Polaków. Nie sposób odmówić jej wpływu na naszą kulturę i ciężko dziwić się, że do dziś wzbudza u tylu widzów nostalgię. Natomiast trzeba sobie powiedzieć jasno, że książka mocno się już zestarzała i dzisiaj bardzo ciężko przenieść ją na wielki ekran. Oryginalna Akademia Pana Kleksa to zbiór anegdot, dziwnych historyjek i gier słownych. Ciężko znaleźć w niej jakąś konkretną narrację czy motyw przewodni. Dlatego zresztą pierwsza jej ekranizacja jest tak długa i chaotyczna. Nic więc dziwnego, że twórcy nowego filmu zdecydowali się na tak wiele zmian i chociaż wiele z nich wypadło bardzo źle, na papierze ich decyzje są jak najbardziej sensowne i zrozumiałe.

Kawulski podjął dobrą decyzję dzieląc powieść na dwie części. Tak więc jego Akademia Pana Kleksa skupia się na wątku wilków i ptaka Mateusza, zaś o golarzu Filipie i innych znaczących historiach z książki opowie już Kleks i wynalazek Filipa Golarza, który trafi na ekrany kin w listopadzie przyszłego roku. Reżyser bierze kluczowe elementy materiału źródłowego, dobudowując do nich spójniejszą narrację i rozwijając niektórych drugoplanowych bohaterów. Wystarczy wspomnieć, że Ada Niezgódka ma znaczący wątek rodzinny, podczas gdy w oryginale całe wcześniejsze życie Adasia sprowadzało się do jednej sceny. Twórcy znacząco rozbudowują także historię Mateusza, dodając jej puentę i kontekst, których wcześniej brakowało. Ze scenariuszowego punktu widzenia te decyzje są jak najbardziej uzasadnione. Szkoda tylko, że o ile można ich bronić na papierze, tak na ekranie wypadają już bardzo różnie.

Akademia Pana Kleksa ma ten problem, co wszystkie wcześniejsze filmy reżysera. Kawulski uwielbia wrzucać do swoich filmów zachodnie rozwiązanie. Widać doskonale, że czerpie inspiracje z amerykańskiego kina i nigdy nie jest w tym szczególnie subtelny. Czasem, jak w przypadku Jak zostałem gangsterem. Historia prawdziwa ma to swój urok, ale częściej bywa po prostu irytujące. Tak samo jest z najnowszym filmem reżysera. Ten pozbywa się wszystkich ekscentrycznych, urokliwych elementów oryginału i zastępuje je zagraniczną sztampą. Tak więc tytułowa Akademia nie jest już szaloną uczelnią należącą do zdziwaczałego geniusza, a szkołą czarodziejstwa przypominającą Hogwart. Tak samo jest z samą magią – jest generyczna, nudna, przypomina to, co wielokrotnie widzieliśmy już w zagranicznym kinie. Kawulski zatracił gdzieś wszystko to, o co tak naprawdę chodziło w oryginale. Jego film to po prostu generyczne fantasy z brzydkimi cyfrowymi efektami i fabułą podążającą ogranym schematem.

fot. Akademia Pana Kleksa, reż. Maciej Kawulski, dystrybucja Next Film
fot. Akademia Pana Kleksa, reż. Maciej Kawulski, dystrybucja Next Film

Zachodnie wzorce i „amerykanizacja” oryginału chyba najbardziej odbiła się na świecie przedstawionym filmie. Kraina, w której znajduje się szkoła Pana Kleksa ma łączyć w sobie różne bajki, być niezwykłym, magicznym miejscem. U Kawulskiego to natomiast brzydki, generyczny świat, który momentami przypomina wręcz jakąś planetę z sci-fi pokroju Pandory z Avatarów Jamesa Camerona. Reżyser pokazuje nam latające skały, czerwone drzewa – zupełnie jednak gubi duszę. Jego świat ani przez moment nie wydaje się żywy. Dodatkowo same bajki nie odgrywają w filmie żadnego znaczenia. Raz na jakiś czas pojawia się jakaś znana postać jak dziewczyna z zapałkami czy Aladyn, ale nigdy nie ma szczególnego wpływu na fabułę. Twórców tak naprawdę nie interesuje budowanie ciekawego świata, wolą kolorowe drzewa i średniej jakości green screeny. Tylko gdzie w tym oryginalność, gdzie ta świeżość, którą obiecywały materiały promocyjne?

Akademia Pana Kleksa ma też masę problemów z bohaterami. Z jednej strony trzeba docenić, że twórcy próbują nadać niektórym postaciom więcej charakteru, pozwolić nam je lepiej zrozumieć. Pan Kleks Tomasza Kota jest z pewnością bardziej ludzki niż wersja Fronczewskiego, Albert ma więcej głębi niż Adolf, którego jest filmowym odpowiednikiem. Z drugiej strony jednak scenarzyści zupełnie nie radzą sobie z postaciami drugoplanowymi. Wrzucają masę pobocznych bohaterów, na których rozwój brakuje miejsce. Jeśli chodzi o uczniów Akademii, każdy z nich ma zaledwie zalążek jakiegoś wątku i przez dwie godziny trwania filmu żadnego z nich realnie nie poznajemy. Pojawiają się też bohaterowie tacy jak Serdel, którzy służą Kawulskiemu jedynie jako narracyjne narzędzia. Nie rozumiem, po co twórcy wprowadzają tyle nowych postaci, kiedy zupełnie nie mają czasu na ich rozwój.

Duży problem stanowią również dialogi. Bohaterowie mówią pustymi formułkami, morałami bezczelnie wepchanymi w ich usta. Każda kwestia Kleksa musi być mądrą sentencją przekazywaną młodym widzom. Apogeum tego wszystkiego jest finał, w którym Ada wygłasza patetyczny monolog o zemście i przebaczaniu. Scenariusz pozbawiony jest jakiejkolwiek subtelności. Chociaż aktorzy naprawdę się starają i chcą wyciągnąć coś ze swoich ról, nie dają rady z tak sztywnymi, nienaturalnymi kwestiami. Natomiast kiedy Kawulski próbuje już wprowadzić jakiekolwiek luźniejsze kwestie, okazuje się, że zupełnie nie rozumie języka współczesnej młodzieży i dostajemy teksty przyprawiające o ciarki żenady, takie jak „witajcie w naszej bajce dzbany”.

fot. Akademia Pana Kleksa, reż. Maciej Kawulski, dystrybucja Next Film
fot. Akademia Pana Kleksa, reż. Maciej Kawulski, dystrybucja Next Film

Kawulski nie jest dobrym reżyserem, nie ma ani doświadczenia ani związanego z kręceniem filmów wykształcenia. Widać, że zawsze się stara, czerpiąc wzorce z amerykańskiego kina, które po prostu lubi. Raz na jakiś czas wyjdzie mu jakaś teledyskowa sekwencja, ale tak przy tym nie zawsze radzi on sobie z prostymi scenami czy konsekwentnym prowadzeniem historii. I o ile jego chaotyczny styl pełen kiczowatych zabiegów może działać w nieoszlifowanym kinie gangsterskim, zupełnie nie sprawdza się przy fantasy. Akademia Pana Kleksa zbyt często zamienia się w teledysk, notorycznie korzysta ze zbędnego slow motion czy innych rozwiązań koślawie przeniesionych z amerykańskiego kina. W filmie są sekwencje kompletnie pozbawione spójności, a przejścia między kolejnymi scenami wypadają nienaturalnie. Nie pomaga również montaż, za który odpowiadał, a jakżeby inaczej, Kawulski. Jest niespójny, niezdarny i za bardzo przypomina wideo muzyczne, a nie pełnometrażowy film. Często nawet proste na papierze sceny są zniszczone przez dziwaczny montaż.

Jeśli chodzi o warstwę techniczną montaż jest jedynie jednym z wielu problemów nowej Akademii Pana Kleksa. W założeniu film miał być wizualnie imponującym fantasy. Widać, że reżyser bardzo chciał dorównać zagranicznym standardom. Szkoda tylko, że nie ma w tym ani życia, ani serca ze strony twórców. CGI i green screeny często sprawiają wrażenie tandetnych, sztucznych. Film jak na polskie standardy jest zrealizowany z rozmachem, ale na próżno szukać w nim jakiejkolwiek oryginalności. Cały wizualny pomysł ogranicza się do zastosowania konkretnej palety barw. Przez to wszystko Akademia Pana Kleksa wygląda jak seria wygenerowanych komputerowo zdjęć. Pod tym względem dużo lepiej wypada już nawet film z 1984, który może i opierał się na przestarzałych pacynkach i kiczowatych kostiumach, ale przynajmniej miał własny styl i nie próbował kopiować tego, co działa na zachodzie.

Jeśli chodzi o obsadę, Akademia Pana Kleksa nie wypada wcale źle. Aktorzy dziecięcy radzą sobie nieźle i są raczej naturalni w odgrywanych rolach. Ale co z tego, kiedy muszą wypowiadać koszmarne dialogi, a większość postaci, które grają, nie mają ani grama charakteru. Obsadzenie Tomasza Kota w roli Kleksa to świetny pomysł i w zasadzie samograj. Chociaż z kwestiami bohatera bywa kiepsko, aktor radzi sobie dobrze – jest zabawny, charyzmatyczny, tworzy kompletnie innego Kleksa niż Fronczewski w latach 80. Niestety w filmie jest go zaskakująco mało. Jego wpływ na fabułę jest znikomy, a w pewnym momencie profesor po prostu znika z historii. Na drugim planie największą rolę odegrał Sebastian Stankiewicz, który nie poradził sobie najlepiej. Kiedy Mateusz, w którego aktor się wciela ma być po prostu sympatyczną postacią i przewodnikiem po magicznym świecie, wypada w porządku. Natomiast jako comic relief bohater sprawdza się okropnie. Wszystkie związane z nim żarty przyprawiają o ciarki żenady i zabijają związany z postacią wątek dramatyczny. Poza tym spośród aktorów nikt się nie wyróżnił. Dużo jest nijakich ról uznanych aktorów, takich jak Piotr Fronczewski, Danuta Stenka czy Karolina Grochowska, którym film nie pozwolił jakkolwiek rozwinąć bohaterów.

fot. Akademia Pana Kleksa, reż. Maciej Kawulski, dystrybucja Next Film
fot. Akademia Pana Kleksa, reż. Maciej Kawulski, dystrybucja Next Film

Maciejowi Kawulskiemu udało się stworzyć piękną wizję, w którą niektórzy rzeczywiście uwierzyli. Jego Akademia Pana Kleksa miała być nową jakością w polskim kinie. Familijnym fantasy zrealizowanym w dobry sposób, które dorówna amerykańskim wzorcom. Okazuje się jednak, że za rozbuchaną kampanią promocyjną, występami muzycznych gwiazd i wielkimi koncertami stał po prostu słaby film. Produkcja nieudana na każdym poziomie, która wcale nie stoi wyżej niż inne nieudane próby stworzenia kina familijnego w naszym kraju.

Nowa Akademia Pana Kleksa to po prostu bezduszny produkt. Wykalkulowany, pokraczny projekt, na który był pomysł – ale jedynie marketingowy. Kawulski jest świetnym biznesmanem. Zaoferował widowni kilka ładnych obrazków, znanych nazwisk i wykreował rozgłos wokół do bólu generycznego, nijakiego filmu. Przy tym oczywiście udało mu się skapitalizować całą markę i to nieraz w bezczelny sposób. Akademia Pana Kleksa pełna jest nachalnego product placementu. Już w pierwszych minutach filmu wpychane są nam reklamy InPostu, LEGO i innych sponsorów. Jakby tego było mało w 2024 rozpocznie się w całej Polsce seria koncertów powiązanych z Kleksem. Dodatkowo kilka miesięcy temu twórcy próbowali sprzedawać powiązane z filmem NFT. Nie zrozumiecie mnie źle, nie ma nic złego w próbie wykreowania marki. Problem pojawia się natomiast kiedy film zaczyna być jedną wielką reklamą, a jego twórcy usiłują go skapitalizować w najbardziej bezczelne sposoby.

Właśnie dlatego porażka nowej Akademii Pana Kleksa jest tak wielka i tak dobitnie przez wszystkich podkreślana. Kawulski budował oczekiwania, wydawało mu się, że oferuje nową jakość tylko dlatego, że miał duży budżet i skopiował kilka amerykańskich schematów. Tymczasem jego film niczym się nie broni. Jest sztampowy, brzydki, źle napisany i jeszcze gorzej wyreżyserowany. Zupełnie gubi urok i oryginalność powieści i jej pierwszej adaptacji, równocześnie nie oferując nic w zamian. Kawulski skupiał się na koncertach, NFT i drogich efektach specjalnych – niestety zapomniał, że film potrzebuje też scenariusza i reżysera.