Alexander Payne – retrospektywa

Stanisław Sobczyk06 listopada 2023 17:00
Alexander Payne – retrospektywa

W roku 2023 Alexander Payne nie jest już z pewnością najgorętszym nazwiskiem w Hollywood. Może być lubiany, doceniany, ale raczej nie wymieniany wśród najważniejszych działających reżyserów. Były jednak takie czasy, w których każdy jego kolejny film był gwarancją co najmniej kilku nominacji do Oscara, a on sam uważany był za przyszłość amerykańskiego kina niezależnego.

Wszyscy zapewne kojarzymy takie filmy jak Bezdroża, Spadkobiercy czy Nebraska. Kiedyś uwielbiane, obsypywane nagrodami – obecnie już trochę zapomniane. Payne przeszedł jako twórca filmowy bardzo długą, interesująćą drogę. Na początku uznawany za amerykańskiego satyryka, potem za reżysera bardzo czułego, kojarzonego z ciepłym, melancholijnym kinem drogi. Jego filmografia nie jest szczególnie obszerna, ale w każdym kolejnym dziele jakie nakręcił można znaleźć coś oryginalnego. W tym roku, po 6 latach, Payne wrócił do Hollywood, prezentując światu Przesilenie zimowe, którego polska premiera festiwalowa odbędzie się na tegorocznym American Film Festival. To dobry moment, żeby przyjrzeć się jego karierze i spróbować ocenić ją już z perspektywy czasu.

Złe i gorsze (1996)

Przed przejściem do pierwszego, pełnometrażowego filmu Payne’a, warto wspomnieć o samych początkach jego kariery. Jeszcze podczas studiów w szkole filmowej UCLA reżyser nakręcił swój pierwszy krótki metraż – trwającą 15 minut Carmen (1985). Mało kto już dziś nie pamięta o tej czarnej komedii, ale nie jest ona uznawana za szczególnie udaną. Pierwszy sukces Payne odniósł w 1991, kiedy jego The Passion of Martin, kilkudziesięciominutowa komedia romantyczna, został pokazany na festiwalu w Cannes i zwrócił uwagę branży. Po zarobieniu pierwszych pieniędzy, Payne zajął się kilkoma mniejszymi projektami (krótkometrażowe filmy w antologiach Inside Out i Inside Out 3 oraz praca dla telewizji).

Pierwszym pełnometrażowym filmem Payne’a jest Citizen Ruth, która nigdy nie doczekała się polskiej dystrybucji, ale jej telewizyjny tytuł w naszym kraju brzmi Złe i gorsze. Produkcja zadebiutowała na festiwalu Sundance w 1996 roku. Główną rolę zagrała Laura Dern, która była już wtedy uznaną aktorką i miała na koncie nominację do Oscara. Fabuła filmu skupia się na Ruth – młodej narkomance, która zachodzi w niechcianą ciążę. Niespodziewanie staje ona w centrum medialnej wojny, pomiędzy zwolennikami a przeciwnikami aborcji.

Dziś, znając już dalszy rozwój kariery Payne’a widzimy, że Citizen Ruth to jego najmniej udany film. Z pewnością na wielu płaszczyznach ciekawy, ale już lekko archaiczny i pełen błędów charakterystycznych dla debiutanta. Reżysera trzeba pochwalić przede wszystkim za odwagę. Wziął on na warsztat temat aborcji, próbując wyśmiać obie strony medialnego konfliktu. Z jednej strony „obrońcy życia”, czyli w zasadzie religijna sekta, wykorzystująca w swojej propagandzie szokujące obrazy martwych płodów. Z drugiej zwolennicy wyboru, którzy w pewnym momencie zapominają o samej matce. Ten dziwny symetryzm może momentami irytować, lecz należy oddać Payne’owi, że to chrześcijan pokazuje w gorszym świetle i większość żartów jest wycelowana właśnie w nich. Przedstawieni są jako obłudnicy, hipokryci, którzy walczą usilnie o życie nienarodzonych, równocześnie nie wiedząc co robią ich własne dzieci. Obrywa się także teleewangelistom, traktującym swoją religię jedynie jako opium dla ludu, robiącym z niej telewizyjne show.

fot. Złe i gorsze, reż. Alexander Payne

Interesująca w tym wszystkim jest również główna bohaterka. Ruth, wrzucona w środek medialnego konfliktu, tak naprawdę nie przystaje ani do modelu udręczonej biedaczki, ani zagubionej chrześcijanki. Jest głupia, w życiu kieruje się głównie pieniędzmi i uzależnieniem, z którym nie umie i nie chce sobie poradzić. Kiedy wszyscy wokół niej próbują szukać rozwiązań, ona woli kraść i po raz kolejny wdychać toksyczne opary, wyniszczające ją fizycznie i psychicznie. Ciekawie ogląda się kiedy taka osoba, egoistyczna i stale popełniająca te same błędy, staje między dwiema organizacjami z ideologicznym, idealistycznym podejściem. W ten sposób reżyser w Złe i gorsze próbuje obnażyć najgorsze strony obydwu stron barykady.

Niestety jednak w Citizen Ruth nie zagrała sama satyra. To, co w założeniu miało być przenikliwe i błyskotliwe, finalnie okazało się płytkie i powtarzalne. Bardzo łatwo sparodiować dwie strony konfliktu, szkoda tylko, że nie idą za tym jakieś konkretne wnioski czy rozwiązania. Problem tkwi też w tym, że widz bardzo szybko orientuje się o co chodzi Payne’owi, a wtedy film robi się nudny, bez przerwy powtarza to, co wiemy. Żarty się powtarzają, od pewnego momentu zakończenie jest już oczywiste. Nie do końca udał się też wątek Ruth. Po pierwsze dlatego, że pojawiają się w filmie dziwnie ckliwe sceny z jej udziałem, które średnio łączą się z całą resztą. Po drugie Laura Dern, która nieźle oddaje naiwność bohaterki, kompletnie nie radzi sobie w poważniejszych, bardziej emocjonalnych scenach.

Nie można zaprzeczyć, że Złe i gorsze to film interesujący. W czasach, w których powstawał może nawet odważny. Trzeba go docenić za niektóre pomysły i decyzje twórców, które w teorii stawiały fundamenty pod bardzo ciekawy projekt. Niestety nie wszystko tu zadziałało. Widać, że Payne ma problemy z prowadzeniem wątków, nie wszystko odpowiednio wybrzmiewa. Są też dłużyzny, choćby pod koniec, kiedy doskonale wiemy już o co chodzi reżyserowi, ale ten i tak musi to podkreślić kilkukrotnie. Citizen Ruth to też film, który sprawił, że do Alexandra Payne’a przylgnęła łatka wielkiego, amerykańskiego satyryka. Reżysera, który będzie mówił o kraju, zaznaczał konkretne problemy, patrząc na społeczeństwo z szerszej, humorystycznej perspektywy. Nic dziwnego, poza konfliktem wokół aborcji, Payne w 1996 prześmiewał także amerykański mit sukcesu. W Złe i gorsze Ruth  kilkukrotnie słucha poradnika sukcesu, wmawiając sobie, że ona także może zostać milionerką. Po czasie co prawda twórca odszedł od takiego podejścia i żadne z jego późniejszych dzieł nie mówi o ideologicznym sporze tak dosadnie i dosłownie jak Złe i gorsze, ale tego typu motywy nigdy nie zniknęły całkowicie z jego twórczości.

fot. Złe i gorsze, reż. Alexander Payne

Wybory (1999)

Citizen Ruth oczywiście okazało się sukcesem. Film trafił w gusta amerykańskich odbiorców, został powszechnie uznany za błyskotliwą, trafną satyrę. To pozwoliło Payne’owi zabrać się za kolejny, większy projekt. Election trafiło na ekrany kin w 1999 roku. Film rozgrywa się w klasycznym, amerykańskim liceum. Jego główny bohater, nauczający w szkole Jim McAllister, postanawia zaangażować się w szkolne wybory samorządowe, by nie wygrała ich Tracy Flick, szkolna prymuska. To doprowadza do eskalacji konfliktu między nauczycielem a uczennicą. W główną rolę wcielił się Matthew Broderick, znany wówczas przede wszystkim z Wolnego dnia Ferrisa Buellera (1986) oraz młoda Reese Witherspoon, która pod koniec lat 90. rozkwit kariery, występy w serii Legalna blondynka (2001-2003) i Oscara za Spacer po linie (2005) miała jeszcze przed sobą. Warto dodać, że scenariusz Wyborów jest oparty na powieści pod tym samym tytułem, a poza samym Paynem odpowiadał Jim Taylor, jego stały współpracownik, z którym pisał już Złe i gorsze, a także większość późniejszych filmów.

Po ponad 20 latach od premiery Election w niektórych środowiskach ma już status wręcz kultowego. Nie ma się co dziwić, to jeden z najciekawszych, licealnych filmów z przełomu wieku i najlepszych w dorobku Payne’a. Przy okazji także ten, który mocno wyróżnia się na tle jego późniejszej twórczości. Same założenia są dość proste. Reżyser oparł swój film na schemacie znanym ze szkolnych komedii, które na przełomie wieków cieszyły się wielką popularnością. Jednak w ten szablon postanowił wpisać grupę zupełnie nieszablonowych postaci. Wszystkie szkolne dramy traktowane są w niezwykle dojrzały sposób – bez prostego moralizowania czy patrzenia z góry.

Warto zwrócić uwagę już na samą narrację. W późniejszych filmach Payne’a, takich jak Schmidt czy Spadkobiercy również pojawia się voice over, ale to właśnie w Wyborach jest on wykorzystany w najciekawszy sposób. Za pomocą monologów z off-u poznajemy bowiem perspektywę kilku różnych bohaterów, dzięki czemu wiemy więcej niż którykolwiek z nich. Dowiadujemy się skąd wynikają konflikty i jak często są one kwestią zwykłych nieporozumień, tego, że uczniowie po prostu ze sobą nie rozmawiają. Payne nie chce nikogo demonizować, w Election tak naprawdę nie ma antagonistów. Jeśli któraś z postaci robi coś złego, to przeważnie mając dobre intencje.

Pod tym kątem najbardziej interesującym przykładem wydaje się być Paul Metzler (w tej roli Chris Klein, późniejsza gwiazda cyklu American Pie). To bohater, który idealnie wpisuje się w archetyp przystojnego futbolisty z dobrego domu, za którym obracają się wszystkie dziewczyny w szkole. (Zresztą w tegorocznych Bottoms Emma Seligman parodiowała dokładnie ten sam typ bohatera). Tymczasem u Payne’a Paul, chociaż spełnia wszystkie warunki, by być czarnym charakterem, egoistycznym bucem, okazuje się postacią, którą widzowie powinni polubić. Przede wszystkim za jego szczerość oraz prostolinijność. Przez to, że znamy myśli futbolisty, wiemy, że tak naprawdę nie ma on złych intencji. Oczywiście jest głupi, nie zawsze rozumie wysyłane przez innych sygnały. W swojej bezmyślności i niewinności wydaje się wręcz bezbronny. Właśnie takie podejście do postaci sprawia, że Wybory okazują się dużo ciekawsze i bardziej złożone niż inne szkolne komedie z podobnego okresu.

fot. Wybory, reż. Alexander Payne

W drugim filmie Payne’a pojawiają się także wątki lekko polityczne, choć oczywiście nieporuszone w tak dosłowny sposób jak przy Citizen Ruth. Szkoła w Election staje się w pewien sposób synekdochą całej Ameryki. Polityczne walki, nieczyste zagrania. Zaś w środku tego wszystkiego nauczyciel przerażony całą sytuacją starający się postąpić słusznie. Tracy Flick często przedstawiana jest wręcz jako zagrożenie dla kraju. Bezwzględna, niezwykle ambitna. Szkoła to dopiero początek jej politycznej kariery, w której zapewne osiągnie duży sukces. Od najmłodszych lat wychowywana tak, by osiągnąć mityczny, amerykański sukces i zajść jak najwyżej na społecznej drabinie. Szkoda tylko, że w tym wszystkim jest tak samotna, nigdy nie nauczyła się budować prawdziwych, bezinteresownych relacji. Tracy jest postacią tragiczną, skazaną zarówno na zawodowy sukces, jak i osobistą porażkę.

W Election bardzo istotne jest również zakończenie. Pojawia się w nim po raz pierwszy specyficzne podejście reżysera, które będzie przyświecać również jego późniejszym filmom: Schmidtowi, Bezdrożom, Spadkobiercom. Chodzi tu konkretnie o to, w jaki sposób Payne kończy swoje historie. Zamiast stawiać na hollywoodzkie happy endy czy spektakularne tragedie, wybiera prostą prozę życia. W końcu po każdej wielkiej historii czy ogromnej zmianie, wraca się do monotonnej codzienności. Właśnie dlatego Tracy Flick szybko zapomina o nauczycielu, który próbował sfałszować wybory. Równie szybko zapomina o tym, że ona też miała swoje za uszami. Podobnie o wszystkim zapomina sam nauczyciel. Chociaż czekają go ogromne zmiany: nowa praca, nowe miejsce zamieszkania, w końcu musi przyzwyczaić się do nowej rzeczywistości. Zakończenie filmu w ten sposób wydaje się wręcz niezgodne z zasadami scenariopisarstwa. W końcu w każdej hollywoodzkiej produkcji winnych na końcu spotyka kara, a prawda wychodzi na jaw. Ale w życiu tak nie jest, co dosadnie podkreśla rewelacyjny finał Election.

Chociaż Wybory na wierzchu są po prostu kolejną, szkolna komedią, tak naprawdę okazują się najdojrzalszym i najbardziej złożonym filmem Alexandra Payne’a. Takim, w którym można odkrywać kolejne warstwy znajdując nowe tropy i motywy. Przy tym to także warsztatowo znacznie bardziej udany projekt niż Złe i gorsze. Ma fantastyczne tempo, świetnie podane żarty i dużo ciekawsze występy aktorskie. Reżyser dalej posługuje się przerysowanymi postaciami, ale tym razem robi to w subtelniejszy sposób. Poza tym w Citizen Ruth drugoplanowi bohaterowie byli tylko i wyłącznie żartami. W Election przede wszystkim wydają się być prawdziwymi ludźmi, których możemy nie tylko zrozumieć, ale wręcz polubić, pomimo wszystkich ich wad.

W 2000 roku Wybory przyniosły Payne’owi pierwsze poważne sukcesy w świecie nagród. Projekt zdobył trzy znaczące nagrody Film Independent: za najlepszy film, scenariusz i reżyserię. Reese Witherspoon doczekała się nominacji do Złotego Globa w kategorii najlepsza aktorka w komedii lub musicalu. Natomiast sam Alexander Payne był po raz pierwszy nominowany do Oscara – za scenariusz adaptowany. Niestety miał w tej kategorii sporą konkurencją i przegrał z Wbrew regułom Lasse Hallströmma.

fot. Wybory, reż. Alexander Payne

Schmidt (2002)

Po nakręceniu Wyborów Payne zajął się kilkoma innymi projektami zanim zabrał się za kolejny pełny metraż. W roku 2000 pomagał przy scenariuszu komedii Poznaj mojego tatę z Robertem DeNiro i Benem Stillerem. Napisał też z Jimem Taylorem skrypt do Parku Jurajskiego III (2001), który okazał się finansowym sukcesem, ale przy tym krytyczną porażką i do teraz jest uznawany za najgorszą część trylogii. Na przełomie wieków pojawiły się również dwa projekty, których Payne’owi nie udało się zrealizować. Pierwszym miał być Esquivel, biografia meksykańskiego muzyka z Johnem Leguizamo w roli głównej. Druga produkcja miała być inspirowana kultową książką Oscara Wilde’a Portret Doriana Graya. Finalnie jednak żaden z tych projektów nie doszedł do skutku, a kolejnym filmem reżysera Wyborów okazał się Schmidt.

About Schmidt, trzeci pełnometrażowy film Payne’a zadebiutował w 2002 roku na festiwalu w Cannes. Pierwsza wersja scenariusza powstała już na początku lat 90., ale żadne studio nie chciało jej zrealizować. Kilka lat później reżyser przekształcił skrypt, zmieniając go w adaptację książki Louisa Begleya z 1996 roku. Fabuła filmu skupia się na Warrenie Schmidcie, 66-latku, który właśnie przeszedł na emeryturę po latach pracy w firmie ubezpieczeniowej. Kiedy niespodziewanie traci żonę, postanawia wyruszyć w podróż do córki, by powstrzymać ją przed ślubem z mężczyzną, którego uważa za durnia. Tytułowa rola w Schmidcie przypadła Jackowi Nicholsonowi, a na drugim planie można było zobaczyć między innymi Kathy Bates i Hope Davis.

About Schmidt to nowe otwarcie w karierze Alexandra Payne’a. Film, który w sporym stopniu zdefiniował dalszy kierunek jego kariery. Przy tym to również dzieło nieszczególnie udane, jedno z gorszych w karierze reżysera zaraz obok Citizen Ruth. Przede wszystkim Schmidt jest najbardziej ckliwym z filmów Payne’a. Są w nim nadal przejawy emocjonalnej dojrzałości twórcy, ale brakuje już błyskotliwości i subtelności Wyborów. W historii smutnego wdowca ciężko znaleźć satyryczne podejście oraz ironię obecne we wcześniejszej twórczości reżysera. To prosta opowieść, często celująca w mało wymagającego odbiorcę.

About Schmidt to średnio oryginalny crowd pleaser. To film, w którym niektóre sceny pojawiają się tylko po to, by wycisnąć z widzów łzy. Za przykład niech posłuży narracja. Payne tak jak przy Election wprowadza voice over. Tym razem są monologi Warrena przedstawione za pomocą listów, które ten wysyła do chłopca z Afryki, którego symbolicznie adoptował. Zabieg wypada niestety dość tandetnie. Nie dość, że listy są niepotrzebnie ckliwe, to jeszcze nie wnoszą wiele do całej historii. Nie dają nam szerszej perspektywy jak w poprzednim dziele Payne’a, a jedynie popychają fabułę do przodu, często zakrawając o prosty szantaż emocjonalny.

Schmidt wprowadza również inny motyw, który będzie powracał w kolejnych filmach Payne’a, aż finalnie sprawi, że przylgnie do niego pewna łatka. Jest kinem drogi, bardzo nostalgicznie przedstawiającym Stany Zjednoczone. Reżyser portretuje Amerykę z czułością, pokazując podróż Warrena do czasów jego dzieciństwa. Jest w tym wszystkim wiele nostalgii i prostego uroku, coś co może się kojarzyć z takimi filmami jak Prosta historia (1999) Davida Lyncha czy Ella i John (2017) Paulo Virzìego. Zresztą ten motyw powróci jeszcze w twórczości reżysera kilka lat później, w czarno-białej Nebrasce. Warto zwrócić uwagę także na to, że spora część akcji Schmidta rozgrywa się w Omaha w Nebrasce, czyli mieście, w którym Payne urodził się i spędził młodość.

fot. Schmidt, reż. Alexander Payne, dystrybucja Warner Bros. Polska

Mimo swoich wad Schmidt ma wiele interesujących, błyskotliwych elementów. Przede wszystkim Warren Schmidt, posiadający wszystkie cechy charakterystyczne dla postaci w filmach Payne’a. To człowiek głęboko nieszczęśliwy, który orientuje się, że zmarnował całe swoje życie. Jego praca nigdy nic nie znaczyła, nie przepada za własną żoną, a córka nie ma ochoty utrzymywać z nim kontaktu. Film portretuje Schmidta jako postać tragiczną, która bardzo chciałaby znaleźć w swoim życiu jakiś seans, mieć cokolwiek dla czego warto żyć. Przy tym zupełnie nie radzi sobie z własnymi emocjami, nie umie ich wyrażać. Jego jedyną opcją na wyżalenie się jest pisanie listów do dziecka z drugiego końca świata, które zapewne nawet ich nie rozumie.

Jednak co ciekawe Payne nie próbuje idealizować staruszka, nie chce, żebyśmy widzieli go tylko jako bezbronnego biedaka. Schmidt w wielu sytuacjach jest po prostu egoistą. Chce, żeby świat kręcił się tylko wokół niego. Jeśli nie lubi partnera swojej córki, uważa, że ta powinna natychmiast odwołać ślub. Tylko ze względu na jego zdanie. Przy tym będzie nawet próbował manipulować dziewczyną, by osiągnąć swój cel. Interesująca jest również scena w kamperze, w której Warren rozmawia z kobietą, która zdaje się rozumieć jego problemy. Kiedy tylko to zauważa, próbuje się do niej zbliżyć, nawiązać intymną relację. Nie przeszkadza mu, że zaledwie chwilę wcześniej poznał jej męża.

Pod tym względem interesujące jest zakończenie Schmidta, podobne nieco do tego, co widzieliśmy w Wyborach. W finale bowiem Warrenowi nie udaje się namówić córki do tego, żeby porzuciła narzeczonego. Zamiast walczyć dalej, po prostu idzie na ślub, wygłasza ładną mowę i wraca do Omaha, po raz kolejny zostając samotnym. Tak jak przy poprzednim filmie reżysera jest to zakończenie zupełnie nie filmowe, wydawać by się mogło rozczarowujące, ale przy tym jakże dojrzałe. U Payne’a po raz kolejny wygrywa proza życia i szara codzienność – nie ma miejsca na hollywoodzki happy end. Szkoda tylko, że tak dobry finał zostaje lekko zepsuty ostatnią sceną, w której Warren płacze nad wzruszającym listem od pielęgniarki z Afryki.

Schmidt to niestety jeden z mniej udanych filmów Alexandra Payne’a. Jego pierwsza próba wejścia w mniej komediowe, poważniejsze, można by wręcz rzec bardziej oscarowe kino. I chociaż nie da się tej produkcji odmówić interesujących elementów, a Jack Nicholson został bardzo słusznie doceniony za swój występ, całość zawodzi. Zabrakło wyczucia, lepszego tempa czy oryginalności. Pierwsza połowa jest niepotrzebnie rozwleczona, a druga, chociaż już znacznie lepsza, dalej lubi się powtarzać i ma kilka nieznośnie ckliwych scen. Dobrze jednak, że reżyser wyciągnął odpowiednie wnioski. Bezdroża, Spadkobiercy i Nebraskę również można uznać za crowd pleasery, ale są one już znacznie bardziej udanymi i dojrzałymi filmami niż Schmidt.

Trzeci film Alexandra Payne’a to także pierwszy duży sukces w świecie nagród. About Schmidt zadebiutowało w konkursie głównym prestiżowego festiwalu w Cannes zbierając bardzo pozytywne recenzje. Następnie przyszło wiele istotnych nominacji, a także dwa zdobyte Złote Globy. Pierwszy dla Jacka Nicholsona za najlepszą rolę pierwszoplanową w dramacie, drugi dla Payne’a i Taylora za najlepszy scenariusz. Była także nominacja w głównej kategorii, ale za lepszy film uznano Godziny. Jeśli chodzi o Oscary nie było już jednak tak kolorowo. Schmidt dostał tylko dwie nominację w kategoriach aktorskich (otrzymali je Nicholson i Bates). Dużym zaskoczeniem był brak nominacji za scenariusz, ale najwyraźniej konkurencja była zbyt wysoka. Tak więc film nie odniósł żadnych spektakularnych sukcesów jeśli chodzi o nagrody, lecz pozwolił wejść Payne’owi na stałe do świata Oscarów, w którym ten pozostanie jeszcze przez wiele lat.

fot. Schmidt, reż. Alexander Payne, dystrybucja Warner Bros. Polska

Bezdroża (2004)

Po sukcesie About Schmidt kariera Payne’a nabrała skrzydeł. Już dwa lata po jego premierze, na festiwalu w Toronto, zadebiutowało Sideways, prawdopodobnie największy sukces w życiu reżysera. Film jest adaptacją powieści pod tym samym tytułem, po raz kolejny napisaną we współpracy z Jimem Taylorem. Historia opowiada o dwóch przyjaciołach. Miles to nieszczęśliwy rozwodnik i niespełniony pisarz, a Jack telewizyjny aktor kochający zabawę i przelotne romanse. Jako, że ten drugi ma się za tydzień żenić, jego przyjaciel zabiera go w podróż po krainach wina w Kalifornii, podczas której wypiją litry alkoholu i wejdą w skomplikowane relacje z dwiema młodymi kobietami. W główne role wcielili się Paul Giamatti (który będzie jeszcze współpracował z reżyserem przy okazji Przesilenia zimowego) oraz Thomas Haden Church. Na drugim planie pojawiła się natomiast Sandra Oh, która od 2003 była żoną Payne’a.

Bezdroża, chociaż mają trochę wspólnego ze Schmidtem, są zupełnie inną, dużo ciekawszą produkcją. Przede wszystkim więcej w nich komedii, a mniej prostego dramatu. Poważniejsze wątki oczywiście się w filmie pojawiają, ale na próżno szukać w nich ckliwości czy szantażu emocjonalnego. Nie ma też narracji z off-u, która mogła irytować w poprzednim projekcie reżysera. Zamiast tego pojawia się więcej humoru, romansu i relacji międzyludzkich. Podobnie jak w przypadku Wyborów mamy do czynienia z bardziej skumulowaną akcją i stale rosnącym napięciem oraz frustracją bohaterów. Akcja trwa jeden tydzień, od wyjazdu przyjaciół, aż do ślubu Jacka.

Po raz kolejny u Payne’a kluczowi są bohaterowie. Na pierwszym planie znowu mamy postać w pewien sposób tragiczną, życiowo niespełnioną. Miles uważa się za nieudacznika. Nie idzie mu w życiu osobistym – nadal nie przepracował rozwodu, więc kiedy jest pijany wydzwania do byłej żony, która znalazła już nowego partnera. Nie lepiej jest w życiu zawodowym – od dłuższego czasu nie może znaleźć wydawcy dla swojej książki. Chociaż ma ogromne ambicje i pisze od dawna, musi uczyć w szkole, gdzie nie jest w stanie realizować swojej pasji. Miles to bohater, którego naprawdę nam żal. Nie jest samolubny czy pochopny jak Jim McAllister albo Warren Schmidt. Nie krzywdzi innych, a jedynie sam siebie. Właściwe wszystkie jego grzechy wynikają z tego, że chce być dobrym przyjacielem dla Jacka, co przeważnie nie kończy się dla niego dobrze.

Właśnie to sprawia, że tak łatwo kibicować Milesowi. Chcemy, żeby wreszcie ruszył dalej i naprawił swoje życie. Kiedy spotyka Mayę, liczymy, że uda im się zbudować zdrową relację, że wreszcie ktoś go doceni i zrozumie. Payne świetnie prowadzi ten wątek romantyczny. W dojrzały, powolny sposób, bez żadnej toksyczności z którejkolwiek ze stron. Zupełnym kontrastem jest Jack oraz jego romans ze Stephanie, oparty na alkoholu i oszustwach. Oglądanie jak Miles jest niejednokrotnie wykorzystywany przez przyjaciela budzi i śmiech i smutek.

fot. Bezdroża, reż. Alexander Payne, dystrybucja Imperial Cinepix

Warto zwrócić uwagę na to, jak kończy się wątek przyjaciół. Payne po raz kolejny decyduje się na całkowicie niehollywoodzkie zakończenie i powtarza to, co udało się już w Wyborach i Schmidcie. Jack, który regularnie wykorzystywał Milesa, kilkukrotnie zdradzał narzeczoną, unika odpowiedzialności. Nie ponosi żadnych konsekwencji, bierze ślub i wraca do codzienności. W wielu innych filmach Miles zapewne by się zbuntował, wyjawił prawdę, odwracając się wreszcie od człowieka, który tak bardzo utrudnił mu życie. Jednak Bezdroża nie decydują się na tak proste rozwiązanie. Wolą postawić na dość smutny finał, na koniec dając głównemu bohaterowi tylko odrobinę nadziei na to, że w przyszłości jego życie się poprawi.

Nie da się ukryć, że za sukcesem Sideways w sporym stopniu stoi klimat. Payne pięknie portretuje krainy wina, pola winogron oraz stare, nastrojowe winiarnie. Bohaterowie siedzą w małych domkach dyskutując o tym, które z wytrawnych alkoholi lubią najbardziej. Pojawia się również kilka świetnych sekwencji montażowych okraszonych jazzem, które lekko przypominają to, co reżyser robił już w scenie otwierającej Wybory. Ciężko znaleźć drugi amerykański film, który tak dobrze oddawałby urok jeżdżenia całymi dniami po małych, kalifornijskich wioskach i picia wytrawnych win.

Chociaż w Bezdrożach nie ma tyle wyrazistości czy humoru co w Wyborach, to naprawdę udany i błyskotliwy komediodramat. Jeden z najlepszych i najdojrzalszych, jakie w swojej karierze nakręcił Alexander Payne. Jest w nim wiele uroku i wyczucia, które tylko potwierdzają, że reżyser świetnie potrafi portretować nieszczęśliwych, życiowo niespełnionych bohaterów. Miles nie jest może tak wyrazisty jak Ruth, tak przerysowany jak Tracy Flick, nie ma charyzmy Warrena Schmidta, ale może to właśnie czyni go tak ludzkim. To do bólu przeciętny człowiek. Szkolny nauczyciel, rozwodnik w średnim wieku, obok którego można przejść nie zwracając na niego uwagi. Oglądając go jednak w Bezdrożach łatwo nam go zrozumieć i liczyć na to, że wreszcie uda mu się przełamać passę życiowych porażek.

Jeśli chodzi o nagrody Sideways to największy sukces Payne’a zaraz obok The Descendants. Produkcja zdobyła aż 7 nominacjo do Złotego Globa, a w dwóch znaczących kategoriach nawet wygrała (najlepszy scenariusz i najlepsza komedia lub musical). Istotniejsze jest jednak to, że Bezdroża przyniosły Payne’owi jego pierwszego Oscara. Razem z Jimem Taylorem odebrał on statuetkę za najlepszy scenariusz adaptowany, pokonując w swojej kategorii między innymi Przed zachodem słońca Richarda Linklatera i Za wszelką cenę Clinta Eastwooda, które zdobyło w tym roku Oscara za najlepszy film.

Co ciekawe Bezdroża miały także wpływ na cały przemysł winiarski w Stanach. Film spopularyzował szczep wina pinot znacząco zwiększając jego sprzedaż. Warto zresztą dodać, że po sukcesie produkcji, Rex Pickett, autor powieści, na której opierał się scenariusz, zaczął sprzedawać swoje własne trunki sygnowane tytułem filmu. Z innych zaskakujących informacji, dzieło Payne’a doczekało się japońskiego remake’u pod tytułem Saidoweizu (2009), lecz nie powtórzył on sukcesu oryginału.

fot. Bezdroża, reż. Alexander Payne, dystrybucja Imperial Cinepix

Spadkobiercy (2011)

Chociaż Bezdroża były ogromnym sukcesem, Payne zrobił sobie po nich najdłuższą przerwę w reżyserskiej karierze. Nie oznacza to jednak, że przez te 7 lat nie robił nic związanego z kinem. W 2007 do kin trafiła komedia Państwo młodzi: Chuck i Larry z Adamem Sandlerem i Kevinem Jamesem, którą Payne pisał razem z Taylorem. Film okazał się jednak porażką i został zmieszany z błotem przez krytyków. Twórca Bezdroży sam przyznał, że nie jest zadowolony z efektu finalnego, podkreślając, że Sandler wprowadził do scenariusza wiele zmian. Payne w międzyczasie nakręcił też krótki metraż wchodzący w skład antologii Zakochany Paryż (2007) i odcinek serialu Wyposażony (2009). Przy okazji wyprodukował również kilka niezależnych filmów, ale żaden z nich nie odniósł większego sukcesu.

Tak naprawdę po raz kolejny głośno o twórcy zrobiło się kiedy w 2011 do kin trafił jego kolejny reżyserski projekt – Spadkobiercy. Film zadebiutował na festiwalu w Tellruide, a w następnych miesiącach udało mu się powtórzyć sukces Bezdroży. Głównym bohaterem produkcji jest Matt King, zapracowany prawnik mieszkający na Hawajach. Gdy jego żona zapada w śpiączkę po wypadku i okazuje się, że nie ma szans przeżyć, mężczyzna będzie musiał przekazać te wieści całej rodzinie i zająć się dwiema córkami. Główną rolę w The Descendants zagrał George Clooney, a w jego ekranową córkę wcieliła się Shailene Woodley, w 2011 jeszcze nieszczególnie znana aktorka, która dopiero w późniejszych latach zyskała sporą popularność dzięki występom w serii Niezgodna (2014-2016) i romansie Gwiazd naszych wina (2014). Scenariusz oparty na książce pod tym samym tytułem napisali Alexander Payne, Nat Faxon oraz Jim Rash. Tak więc Spadkobiercy to pierwszy projekt reżysera, przy którego pisaniu nie pomagał Jim Taylor (chociaż dalej miał on swój udział, bo był jednym z producentów).

Na papierze wydaje się, że The Descendants mogą być jednym z mniej udanych filmów Payne’a. Prostym crowd pleaserem ze smutnym Georgem Clooneyem i scenami nastawionymi tylko na wyciskanie łez. Okazało się jednak, że nic z tego się nie sprawdziło. Piąty film twórcy Wyborów to niezwykle dojrzała opowieść o stracie, oparta przede wszystkim na dobrze skonstruowanych bohaterach. To produkcja, która chociaż porusza się w obrębie znanych klisz, wykorzystuje je w interesujący sposób.

Spadkobiercy to przede wszystkim film o stracie. Dużo mniej oczywisty i dojrzalszy niż Schmidt, który poruszał podobny temat. Podobnie jak w Wyborach Payne przedstawia nam kilka różnych perspektyw i sposobów radzenia sobie ze śmiercią. Najwięcej oczywiście jest Matta, który stara się łączyć pracę wymagającej od niego podejmowania decyzji istotnych dla wszystkich mieszkańców wyspy z życiem rodzinnym. Chce wziąć na barki wszystko i jak najbardziej odciążyć bliskich. Jakby tego było mało dowiaduje się, że żona chciała rozwodu i zdradzała go z innym mężczyzną. (Dokładnie ten sam motyw, chociaż znacznie mniej rozbudowany pojawił się także we wspomnianym już Schmidcie). Matt King, to po raz kolejny już w twórczości reżysera Bezdroży postać tragiczna, nieradząca sobie z zaistniałą sytuacją. Nie można go co prawda nazwać życiowym nieudacznikiem czy przeciętniakiem, ale nie zmienia to faktu, że nie radzi sobie w zaistniałej sytuacji. Nie potrafi mówić o własnych emocjach, bez pomocy starszej córki z pewnością nie dałby rady przepracować zdrady zmarłej żony.

fot. Spadkobiercy, reż. Alexander Payne, dystrybucja Imperial Cinepix

Inną niezwykle interesującą postacią jest Alexandra, starsza z córek Kinga. Kiedy ją poznajemy, wydaje się być dość archetypiczną i typową postacią. Rozpieszczoną, zbuntowaną nastolatką, która udaje, że nie obchodzi jej nic wokół. Ale to tylko pozory. Im więcej czasu spędzamy z Alexandrą, tym bardziej dojrzałą i pomocną okazuje się być. To właśnie ona najbardziej odciąża ojca, wspiera go w radzeniu sobie ze stratą oraz opiece nad młodszą siostrą. To też bohaterka pełna gniewu, która pozwala nam zrozumieć, że leżąca w szpitalu matka nigdy nie była dla Matta dobrą żoną. W przeciwieństwie do ojca Alexandra nie boi się buntować, walczyć o swoje i otwarcie mówić o problemach. Właśnie to sprawia, że relacja ojciec-córka jest sercem Spadkobierców i nie raz to z niej wynikają najbardziej emocjonalne, poruszające sceny.

The Descendants to także kolejny film Payne’a imponujący dojrzałym zakończeniem. Pod koniec produkcji pojawia się jedna niezwykle znacząca scena. Siedząc w szpitalu Matt słucha od swojego teścia, że był złym mężem, że żona zawsze była mu wierna i zasługiwała na kogoś lepszego. Jako widzowie wiemy już, że mężczyzna był zdradzany i nie traktowano go w tym związku dobrze. Rośnie w nas frustracja, chcemy, żeby King wygarnął teściowi całą prawdę. Ten jednak niczego nie robi, słucha tylko kolejnych obelg, wiedząc, że jego reakcja nic by nie dała. Dla ojca jego żony cala to szpitalna szopka to tylko próbą poradzenia sobie ze stratą ukochanej córki. Właśnie za takie sceny należy docenić Spadkobierców. Kameralne, emocjonalnie dojrzałe, nieoparte na prostej ckliwości, albo emocjonalnych wybuchach. Zresztą takie jest właśnie ostatnie ujęcie filmu. Nie ma w nim wielkiego pogrzebu i łez. Jest tylko trójka głównych bohaterów, rodzina spędzająca wspólnie czas na kanapie przed telewizorem. U Payne’a jak zwykle każda wielka historia kończy się powrotem do szarej codzienności. O problemach prędzej czy później trzeba zapomnieć i iść dalej.

Spadkobierców na tle pozostałej twórczości reżysera wyróżnia także miejsce akcji. Payne zabiera nas tym razem na Hawaje. Tak więc cała rodzinna tragedia rozgrywa się w malowniczej scenerii, która większości z nas kojarzy się co najwyżej z wakacjami all inclusive. Ten kontrast wypada świetnie, szczególnie, że reżyser jak zwykle potrafi ująć na ekranie urok miejsca akcji. Pojawia się także wątek sprzedaży hawajskiej ziemi, który ma interesujące elementy, ale przez niepotrzebnie przesłodzony finał okazuje się ostatecznie jednym z gorszych w całej produkcji.

The Descendants to kolejny bardzo udany projekt Payne’a, który w 2011 zdecydowanie był już w pełni ukształtowanym, dojrzałym twórcom, który wie dokładnie o czym i jak chce opowiadać. Nie ma tu już nieporadności Citizen Ruth czy ironii Election. Zamiast tego są wielowymiarowi bohaterowie, kameralna, rodzinna historia oraz precyzyjnie napisany scenariusz, któremu ciężko cokolwiek zarzucić. Film zapewne można uznać za crowd pleaser, ale co z tego, kiedy wszystko, co oglądamy na ekranie jest tak szczere.

Spadkobiercom udało się powtórzyć sukces Bezdroży nie tylko jeśli chodzi o poziom, ale i ilość nagród. Złote Globy ewidentnie pokochały Payne’a, bo po raz kolejny nagrodziły jego film, uznając go w 2012 za najlepszy dramat. Statuetkę zgarnął również Clooney jako najlepszy aktor pierwszoplanowy. Akademia również doceniła The Descendats, albowiem film zdobył 5 nominacji, a podczas samej gali otrzymał statuetkę za najlepszy scenariusz adaptowany. Oznacza to, że w 2012 roku Alexander Payne odebrał swojego drugiego i jak na razie ostatniego Oscara. Tamten okres był najlepszym w karierze twórcy. Był on już po kilku dużych sukcesach, dwa razy pod rząd zdobył najważniejszą nagrodę w Hollywood, a każdy kolejny projekt stanowił dla niego gwarancję sukcesu w sezonie nagród. Nawiązując do jednej z wypowiedzi Payne’a, to właśnie okres powstania Spadkobierców był jego „złotą erą”.

fot. Spadkobiercy, reż. Alexander Payne, dystrybucja Imperial Cinepix

Nebraska (2013)

Po sukcesie Spadkobierców Payne nie robił już tak długiej przerwy jak po Bezdrożach. Już dwa lata później powrócił z kolejnym projektem, który podobnie jak Schmidt zadebiutował w konkursie głównym festiwalu w Cannes. Nebraska, o której mowa, była czarno-białą opowieścią o podstarzałym alkoholiku, który twierdzi, że wygrał na loterii milion dolarów i chce pojechać do odległej Nebraski, by odebrać nagrodę. Chociaż nikt z rodziny mu nie wierzy, jego syn zgadza się zabrać go w podróż. W rolę ojca w filmie wcielił się uznany aktor Bruce Dern, a na drugim planie mogliśmy oglądać między innymi Willa Forte, Boba Odenkirka oraz June Squibb, która w Schmidcie wcielała się w niewielką rolę żony głównego bohatera. Za oryginalny scenariusz odpowiadał tym razem wyłącznie Bob Nelson.

Nebraska to jeden ze spokojniejszych filmów Payne’a. Nostalgiczny, wyważony i powolny. Prosta historia rzekomej wygranej na loterii szybko okazuje się jedynie pretekstem dla opowieści o rodzinie i szukaniu szczęścia. Produkcja od razu zwraca uwagę czarno-białymi zdjęciami, czymś czego nigdy wcześniej u reżysera Bezdroży nie widzieliśmy. Nebraska z pewnością jest dla Payne’a jednym z ważniejszych projektów. W końcu na pierwszy plan wychodzą w nim jego rodzinne strony. Tytułowa Nebraska, w poprzednich filmach portretowana w standardowy sposób, tutaj zmienia się w miasto duchów. Staruszkowie wspominają dawne, lepsze czasy, żyjąc w szarej, smutnej rzeczywistości.

Sercem filmu jest z całą pewnością rodzina. Kiedy seans się rozpoczyna poznajemy Grantów jako zdystansowanych, niespecjalnie ze sobą zżytych. Ojciec stracił już kontakt z rzeczywistością, ucieka z domu. Matki szczególnie to nie interesuje, ma go po prostu dość. Tymczasem, podczas gdy ich starszy syn odnosi zawodowe sukcesy zajmując się już nową rodziną, młodszy jest głęboko nieszczęśliwy, nie potrafi ułożyć sobie życia. Nebraska pokazuje nam smutny obraz przeciętności. Chociaż całej czwórce jakoś się układa, nikt nie jest zadowolony z tego, jak wygląda jego życie.

fot. Nebraska, reż. Alexander Payne

Wszystko to zmienia wyjazd do Nebraski. To co z początku jest szaloną wyprawą po odebranie pieniędzy, których ojciec tak naprawdę oczywiście nie wygrał (o czym wiedzą wszyscy poza nim samym), z czasem staje się dla wszystkich bohaterów powrotem do przeszłości i rodzinnych stron. Wracają wspomnienia czasów, w których Grantowie byli jeszcze szczęśliwą, zżytą rodziną. Film pozwala nam spojrzeć na bohaterów z nowej perspektywy. Matka okazuje się zaskakująco silną kobietą, między braćmi powstaje silna więź, a ojciec odkrywa przed nami swoją bardziej czułą stronę, przestając być już tylko pogubionym dziwakiem. To właśnie te proste, komediowe scenki, w których Grantowie spędzają wspólnie czas wracając pamięcią do lepszych czasów okazują się siłą Nebraski. Są wyważone, naturalne, pełne prostoty, ale i szczerego uroku.

Ten medal ma jednak drugą stronę. Chociaż Payne świetnie radzi sobie z uroczymi, rodzinnymi relacjami, gorzej idą mu tym razem poważniejsze tematy. Od samego początku wiemy, że ojciec jest podstarzałym alkoholikiem, który nigdy nie był najlepszym rodzicem. Problem ten zasygnalizowany jest wiele razy, ale zawsze jedynie w humorystyczny sposób. Brakowało mi w Nebrasce scen, w których ktoś wygarnął mu jego grzechy. Czy to żona, czy któryś z synów. Tymczasem cały wątek ojca zwieńczony jest urokliwym finałem, w którym ten wyznaje, że za pieniądze z loterii chciałby pomóc swoim dzieciom. Oczywiście jest to ładne zakończenie, ale nie zmienia ono tego, że nigdy w filmie nie dostajemy prawdziwej konfrontacji. Od Payne’a, którego poprzednie projekty były pełne emocjonalnej dojrzałości oczekiwałbym mimo wszystko trochę więcej.

W ogólnym rozrachunku Nebraska okazuje się całkiem udanym, urokliwym projektem. Pełnym scen perełek, które zostają w głowie na długo po seansie, ale mimo wszystko posiadającym również kilka bolączek. Z pewnością film stoi klasę niżej niż Bezdroża czy Spadkobiercy, ale nie można też mówić o dużym spadku jakości. Dobrze, że Payne spróbował czegoś nieco innego i wyszedł z tego niezły, nostalgiczny komediodramat.

Nebraska to kolejny sukces Payne’a w sezonie nagród. Dzieło nie zostało może docenione tak bardzo jak Bezdroża czy Spadkobiercy, ale także przewijało się wśród oscarowych faworytów. Już na festiwalu w Cannes film zebrał bardzo pozytywne recenzje, a wcielający się w główną rolę Bruce Dern dostał Palmę dla najlepszego aktora. Potem przyszedł początek 2014 i Nebraska zgarnęła 5 nominacji do Złotych Globów i 6 do Oscara. Jednak film nie zgarnął ani jednej statuetki na żadnej z gal. Nebraska to jak na razie ostatni projekt Payne’a, który został doceniony w sezonie nagród. Reżysera czekały teraz dużo gorsze czasy.

fot. Nebraska, reż. Alexander Payne

Pomniejszenie (2017)

Kolejny film Alexandra Payne’a można uznać za jego passion project. Tym bardziej bolesna musiała więc być dla niego jego porażka. O Downsizing mówiło się jeszcze przed The Descendants i Nebraską. Miał to być największy projekt reżysera, imponująca skalą satyra na współczesny świat oraz globalne ocieplenie. Pierwotnie główne role mieli zagrać Paul Giamatti i Reese Witherspoon, dwójka aktorów, która występowała już u Payne’a. Finalnie jednak minęło kilka lat zanim twórca wziął się za ten projekt, więc ostatecznie aktorów zastąpili Matt Damon oraz Kristen Wiig. Natomiast na drugim planie pojawili się między innymi Christoph Waltz, Udo Kier oraz Hong Chau. Scenariusz powstał już standardowo we współpracy Payne’a z Jimem Taylorem, który był również producentem Downsizing.

Fabuła Pomniejszenia osadzona jest w niedalekiej przyszłości. Norwescy naukowcy opracowali metodę pozwalającą pomniejszyć człowieka do zaledwie kilkunastu centymetrów. Ma to rozwiązać problem zmian klimatycznych i przeludnienia. Zmniejszeni w ten sposób ludzie zużywają mniej energii i mogą żyć dużo taniej. Dekadę po zaprezentowaniu światu tej technologii, małżeństwo Paul i Audrey Safrankowie z Omaha w Nebrasce decyduje się przystąpić do procedury pomniejszania. Problem pojawia się kiedy Paul budzi się i dowiaduje, że jego żona zrezygnowała w ostatniej chwili. Teraz będzie musiał zupełnie sam odnaleźć się w nowym świecie, wśród innych zmniejszonych ludzi.

Pomniejszenie to zdecydowanie najambitniejszy projekt Payne’a. Przede wszystkim dlatego, że to już nie kameralny, intymny dramat, ale science fiction opowiadające o losach całej planety. Przy spokojnej, czarno-białej Nebrasce, kolejny film reżysera wygląda jak ogromny blockbuster. Zresztą wystarczy spojrzeć na budżet. Poprzednie projekty Payne’a kosztowały od kilku do kilkunastu milionów. Nawet budżet najdroższego z nich, kosztującego 30 milionów About Schmidt, to nie połowa tego ile pieniędzy studio przeznaczyło na Downsizing, bo było to aż 70 milionów. (Zresztą ten gigantyczny budżet okaże się później gwoździem do trumny dla produkcji). Nic więc dziwnego, że krytycy zarzucili Payne’owi, że ten odszedł od ciekawego, niezależnego kina i skręcił w stronę mainstreamu.

fot. Pomniejszenie, reż. Alexander Payne, dystrybucja UIP

Downsizing jednak jak najbardziej współgra z pozostałą twórczością Payne’a. Większy budżet i osadzenie akcji w przyszłości nie zmieniły podejścia reżysera. Jego film to z jednej strony satyra, czyli coś co robił już w mniejszej skali przy okazji Citizen Ruth oraz Election. Z drugiej to dalej produkcja nadal skupiona na ludziach i poruszająca szereg tematów, które widzieliśmy już w Sideways czy The Descendants.

Tak naprawdę wystarczy tylko spojrzeć na protagonistę Pomniejszenia. Paul Safranek to typowy bohater Alexandra Payne’a. Nieszczęśliwy, nieradzący sobie z życiem, potrzebujący jakiejś zmiany. Na wielu płaszczyznach podobny do Milesa z Bezdroży, albo Davida z Nebraski. Mężczyzna nie radzi sobie po tym, jak zostawiła go żona. Świat, który miał być futurystyczną utopią okazuje się równie rozczarowujący co ten, w którym żyją duży ludzie. Tym razem jednak reżyser zdecydował się zakończyć wątek Paula nieco inaczej, w odrobinę zbyt ckliwy sposób. Zamiast słodko-gorzkiego finału, Paul znajduje szczęście i swoje miejsce na świecie. Co prawda ze świadomością, że istnienie ludzkości niedługo dobiegnie końca, ale u boku nowej ukochanej.

Chociaż ciężko nie ulec wrażeniu, że Downsizing mogło być lepszym filmem i bardziej błyskotliwą satyrą, to dalej udana produkcja. Siłą rzeczy ta, która w dorobku Payne’a wyróżnia się najbardziej. To nie jego najlepszy film, ale taki, w którym widać dużo świetnych pomysłów. Wydaje się, że reżyser miał trochę za duże ambicje i chciał upchnąć w scenariuszu zbyt wiele elementów. Pomniejszenie to przyjemna, często urokliwa komedia z interesującym wątkiem ekologicznym. Po 6 latach od premiery można by powiedzieć, że oceniona przez krytyków trochę zbyt surowo. Nie ma w tym jednak nic dziwnego, biorąc pod uwagę, że w 2017 wszyscy byli już przekonani, że Payne to niezależny reżyser, którego działką są kameralne dramaty, a nie wysokobudżetowe science fiction.

Abstrahując od samego poziomu, Pomniejszenie to zdecydowanie największa porażka w karierze reżysera. Po pierwsze finansowa. Film mając 70-milionowy budżet zarobił w kinach na całym świecie zaledwie 55 milionów, więc był dla Paramountu dużą stratą. Może dałoby się to jeszcze Payne’owi wybaczyć, gdyby Downsizing było chociaż sukcesem w sezonie nagród, podobnie jak jego poprzednie produkcje. Tymczasem film został całkowicie zignorowany przez Akademię i nie został nominowany do Oscara w żadnej kategorii. Nie lepiej było jeśli chodzi o Złote Globy, gdzie reżyser przecież tryumfował niejednokrotnie. Nominację dostała jedynie Hong Chau. (To zresztą pomogło jej popchnąć karierę aktorską do przodu i teraz, w 2023 zdobyła swoją pierwszą nominację do Oscara za występ drugoplanowy w Wielorybie Darrena Aronofsky’ego). Tak więc Pomniejszenie, o ironio wymarzony projekt Alexandra Payne’a, pogrzebało jego karierę na 6 lat.

fot. Pomniejszenie, reż. Alexander Payne, dystrybucja UIP

Co dalej?

Chociaż Payne zaprezentował światu swój kolejny projekt dopiero teraz, nie oznacza to, że na 6 lat całkowicie zapadł się pod ziemię. Przez cały ten czas łączony był z różnymi projektami. Miał nakręcić na przykład film o wikingach dla Netfliksa z Madsem Mikkelsenem, ale produkcję całkowicie anulowano. Było też kilka mniejszych dramatów, które albo całkowicie upadły, albo ich reżyserią zajął się ktoś inny. Przez jakiś czas łączony był również z serialem Ogrodnicy tworzonym dla HBO, w którym główne role zagrali Olivia Colman oraz David Thewlis. Finalnie jednak zastąpił go Will Sharpe.

Chyba najbardziej rozpoznawalnym projektem, który miał reżyserować Payne było Menu, horror z Ralphem Fiennesem i Anyą Taylor-Joy. Niestety w 2020 roku zastąpił go Mark Mylod. Sam film natomiast trafił do kin w listopadzie 2022 i okazał się ogromnym sukcesem. Kto wie, może gdyby to jednak Payne nakręcił Menu, moglibyśmy teraz patrzeć na jego twórczość trochę inaczej?

Wreszcie Payne’owi udało się wreszcie zrealizować kolejny projekt. The Holdovers, czy jak chce polski dystrybutor Przesilenie zimowe, to komediodramat osadzony w 1970 roku. Opowie on o Paulu, nielubianym nauczycielu, który podczas przerwy świątecznej nawiązuje relację z zagrożonym wydaleniem ze szkoły uczniem. W roli głównej zobaczymy Paula Giamattiego, który wraca do współpracy z Paynem prawie 20 lat po premierze Bezdroży. Bardzo pozytywny odbiór filmu po festiwalach w Tellruide i Toronto pokazuje, że Przesilenie zimowe może być dla reżysera wielkim powrotem. Obecnie The Holdovers uznaje się za jednego z głównych oscarowych pretendentów w 2024. Polscy widzowie po raz pierwszy będą mogli obejrzeć to dzieło podczas 14. American Film Festival, a do regularnej dystrybucji trafi w styczniu przyszłego roku.

Nie wiadomo jeszcze jaki co Payne nakręci jako następne. Reżyser mówił ostatnio, że chciałby, żeby jego kolejny film był francuskojęzyczny, a jego akcja miałaby rozgrywać się w Paryżu. Jest jednak jeszcze druga, ciekawsza opcja. Od jakiegoś czasu mówi się o tym, że Payne miałby nakręcić Tracy Flick Can’t Win, kontynuację Wyborów, w której do tytułowej roli powróciłaby Reese Witherspoon. Nie wiadomo czy ta produkcja dojdzie do skutku, ale z pewnością mogłaby się ona okazać czymś interesującym, czego w dorobku reżysera jeszcze nie widzieliśmy.

fot. Przesilenie zimowe, reż. Alexander Payne, dystrybucja UIP

Podsumowanie

Ciężko jednoznacznie ocenić twórczość Alexandra Payne’a. Sprowadzić ją do jednego mianownika, znaleźć nić porozumienia między wszystkimi filmami. Bo chociaż poszczególne produkcje często nie różnią się od siebie znacząco, nie tworzą wspólnego obrazu. Payne lubi patrzeć na różne oblicza Ameryki, opowiadać o różnych klasach społecznych. Czasem będzie chciał opowiedzieć o biednej narkomance z przedmieść, a czasem o bogatych przedsiębiorcach z Hawajów.

Chociaż z dzisiejszej perspektywy Payne może nie wydawać się najbardziej autorskim czy niezależnym twórcą, jego filmy mają w sobie sporo oryginalności, a twórca nigdy nie decydował się na kręcenie prostych Oscar baitów. Należy też nadmienić, że Payne znajduje się na krótkiej liście reżyserów, którzy mają prawo decydować o ostatecznej wersji filmu. Przejawów autorskości możemy zaś poszukiwać wśród motywów, jakie regularnie porusza, czy miejscach które odwiedzają jego bohaterowie. W końcu nie bez powodu tak wiele jego projektów nawiązuje do rodzinnego Omaha w Nebrasce.

Przez lata Alexander Payne opowiadał historię życiowych przegranych, ludzi głęboko nieszczęśliwych. Zawsze z emocjonalną dojrzałością, przeważnie bez szantażu emocjonalnego i, co warto jeszcze raz podkreślić, bez hollywoodzkich happy endów. Chociaż dzisiaj o reżyserze nie mówi się już dużo, jego filmy miały swój czas, a także wpływ na amerykańską kulturę. Wybory to jedna z najbardziej udanych licealnych komedii w kinie przełomu wieków, a Bezdroża ustanowiły model dobrego, amerykańskiego kina drogi.

Kariera Peyne’a nigdy nie była usłana różami. Zdarzały mu się potknięcia, czego zresztą sam nie ukrywa. Znikał na długie lata. Niezrealizowanych projektów ma zapewne więcej nich tych, które udało mu się doprowadzić do końca. A jednak nadal wraca – silniejszy, lepszy. I pewne jest to, że w Hollywood nie powiedział jeszcze swojego ostatniego słowa.

Po prostu nigdy nie wiesz, kiedy żyjesz w złotej erze – Alexander Payne

Alexander Payne z Oscarem za najlepszy scenariusz adaptowany do filmu Spadkobiercy (zdjęcie: Chris Pizzello).