Amerykański Prometeusz – recenzja filmu „Oppenheimer”

Jakub Marciniak22 lipca 2023 15:50
Amerykański Prometeusz – recenzja filmu „Oppenheimer”

Zapraszamy do lektury naszej recenzji filmu Oppenheimer autorstwa Christophera Nolana, który powstał na podstawie wybitnej książki napisanej przez Kaia Birda i Martina J. Sherwina.

Ten artykuł został napisany podczas strajków WGA i SAG-AFTRA w 2023 roku. Bez pracy scenarzystów i aktorów, którzy obecnie strajkują, film Oppenheimer, o którym tu mowa, nie powstałby.

Gdy świat kładł się do snu 23 lutego 2022 roku, wielu ciągle nie sądziło, że możliwe jest to, co nadchodzi. A jednak, w nadchodzących dniach, tygodniach, miesiącach, zachodniemu światu przyszło zwątpić we wszystkie podstawy funkcjonowania naszej współczesnej cywilizacji. Poczucie bezpieczeństwa rozpłynęło się na wietrze, a ze wzmożoną siłą zaczęły powracać demony przeszłości; stare lęki, do tej pory uśpione, ponownie rosnące w siłę, wkradające się do domu każdego człowieka. Bo chociaż w różnych miejscach świata wojna trwa nieprzerwanie od lat, to od 1945 roku nie mieliśmy do czynienia z konfliktem pomiędzy państwami zachodnimi, a od wielu dekad świat nie obserwował tak zdecydowanej, bezprawnej agresji ze strony jednego państwa. A gdy Rosja wystrzeliła pierwsze rakiety, świat ponownie musiał stanąć – i ciągle stoi – w obliczu zagłady i wykorzystania mocy, która może przynieść ostateczną zagładę temu, co znamy. Potęgi o boskich proporcjach, od dekad zapewniającej globalny pokój, stawiając jednocześnie złowieszczą obietnicę ostatecznego upadku człowieka.

Prometeusz skradł ogień Bogom i dał go człowiekowi. Za to został przykuty do skały i torturowany przez wieczność.

Paul Schrader, wybitny scenarzysta jednych z najważniejszych filmów, traktujących o kondycji amerykańskiego społeczeństwa, nazwał Oppenheimera absolutnie najważniejszym i najlepszym filmem tego wieku. I chociaż stawianie najnowszego dzieła Christophera Nolana na samym czele rankingu wypełnionego tak wieloma rozmaitymi, fascynującymi i kompletnymi obrazami, nie jest czymś, na co jestem – jak na ten moment – gotowy, tak nie widzę powodu, by nie zgodzić się z pierwszym komplementem autora Taksówkarza.

Przeczytaj też: Dlaczego premiera „Oppenheimera” jest tak ważna?

Christopher Nolan w swych epickich filmach science fiction nie raz zmagał się z tematami większymi niż życie, wykraczającym daleko poza to, co wiemy i to do czego jesteśmy zdolni. Podróże kosmiczne, przemieszczanie się w czasie, kontrola snów. Snuł opowieści o ludziach, którzy otrzymują dostęp do mocy niekontrolowanej przez zwykłych śmiertelników. Pozwalających im kroczyć pomiędzy światem cieni a tym prawdziwym. Jak dobre by jednak te historie nie były, zawsze obserwowaliśmy je z odpowiednim dystansem – to w końcu artystyczna frywolka, fikcja, opowieści nawet jeśli ważne i poruszające, to ciągle przekazane w formie zapewniającej nam dreszczyk emocji, głównie płynący z obcowania czymś, co odziera nas z naszej śmiertelności, zapewnia obietnicę innego świata, przy jednoczesnym trzymania się z dala od strefy naszego komfortu. W końcu jak bardzo technologia nie szłaby do przodu, tak nadal jesteśmy daleko od realizacji wielkich konceptów rodem z science fiction. Ba, na tyle przywykliśmy do wielkich zdobyczy naszej cywilizacji – elektryczności, latania, internetu – że sam fakt ich istnienia, kontrolowania czy stworzenia nie jest czymś, co by nas specjalnie szokowało. Ludzie, jakichkolwiek cudów by nie osiągnęli, pozostają jedynie ludźmi. Wszyscy, poza jednym.

Cillian Murphy w filmie Oppenheimer (2023) dyst. UIP

Gdy Prometeusz przyniósł ludziom ogień, skradziony z zeusowych komnat Olimpu, zmienił świat w stopniu, jaki nie był później dany żadnej istocie. Dał człowiekowi podstawę całej jego cywilizacji, pozwolił się bronić, ogrzewać, zapewniać pożywienie i tworzyć. Jego cudowny dar był jednak również bombą zegarową. Ponurym przypomnieniem o naszej własnej nieodpowiedzialności i okrucieństwie. Nieodwołalną obietnicą zniszczenia.

To samo wydarzyło się 16 lipca 1945 roku, gdy J. Robert Oppenheimer dał ludzkości bombę atomową. Pierwszy, jedyny moment, gdy człowiek dotknął boskiej potęgi. Znalazł sposób, by za jednym przyciśnięciem guzika zmieść z powierzchni ziemi całe miasta, obracać w perzynę imperia, równać z ziemią góry, rozrywać oceany. Oppenheimer oddał absolutną, ostateczną kontrolę nad przyszłością świata w ludzkie ręce; jedną ręką dając światu pokój, jakiego ten nigdy wcześniej nie widział, drugą puścił w ruch zegar, odliczając nieubłaganie czas do naszego końca.

Oppenheimer to film monumentalny. Nieporównywalny, w skali i realizacji, do niczego, co kino amerykańskie dało nam od lat. To jednocześnie bardzo intymny portret człowieka, empatyczne i dogłębne character study, skryte w kinie historycznym, biograficznym i horrorze psychologicznym. Tak, może nawet bardziej niż czymkolwiek innym, Oppenheimer jest horrorem. Historią o przerażeniu, traumie. Jakże aktualną i uniwersalną, bo opowiadającą o niebezpieczeństwie wiszącym nad każdym z nas, autentycznym lęku, nieodstępującym naszego świata od dekad. To wszystko przedstawione jest oczami głównego bohatera.

Christopher Nolan przyjął w swojej opowieści dwie perspektywy. Jedna, kolorowa, należy do głównego bohatera. Praktycznie cały film obserwujemy z wnętrza jego głowy. Widzimy otaczającą go rzeczywistość przez pryzmat jego geniuszu, doświadczeń oraz właśnie lęku. Obraz trzęsie się, otoczenie załamuje, wszędzie światło rozbłyska oślepiającą bielą. Potężne huki wstrząsają ziemią i budynkami, po czym nagle słup płomieni spopiela wszystko dookoła. Takie wizje to nieodłączna część życia Oppenheimera –nawiedzają go co chwila, przybierając na sile wraz z biegiem lat. Nolan dokonuje niemożliwego, przenosząc widza na trzy godziny do głowy bohatera. W porywający, kompleksowy sposób kreśląc jego dramat – wątpliwości związane z obowiązkiem wobec kraju, obsesję na punkcie własnego geniuszu, marzenie o przyniesieniu światu nieskończonego pokoju, a w końcu przytłaczające poczucie winy. Coś, czego nikt z nas nie powinien zrozumieć. Robert Oppenheimer jest bowiem jedynym człowiekiem, który dosięgnął wspominanej boskiej mocy. Który udał się do świata cieni i powrócił z czymś, z czym nikt nigdy zmierzyć się nie musiał. Ze świadomością, że zniszczył świat. Jak widz miałby to zrozumieć, poczuć? Wydawało się to niemożliwe, a jednak. Nolan to zrobił. Z porażającym, łamiącym serce efektem.

Oppenheimer ma również drugą perspektywę. To ta czarno-biała, należąca do Lewisa Straussa (Robert Downey Jr.). Mężczyzna, z jednej strony odgrywający rolę typowego antagonisty, z drugiej jest również głosem publiczności i historyków, a także – może – samego twórcy. Chociaż przedstawiony jest jako człowiek, który ostatecznie przykuwa Prometeusza do skały, to jest w nim również drugie dno. Chłodna, zdystansowana krytyka. Wyraz wątpliwości i pogardy wobec człowieka, który nigdy nie powiedział „nie, nie zrobię tego”. Który wybrał rolę męczennika, zniszczył własną rodzinę i wielu przyjaciół, próbując znaleźć drogę do odkupienia. Strauss pomimo swojej złowrogiej, zawistnej natury, wielokrotnie w elektryzujących monologach dokonuje demitologizacji postaci wielkiego naukowca i słusznie przypomina widowni, na kogo ta patrzy. Te dwie ścieżki przeplatają się ze sobą i wspólnie proponują nam kompletny obraz Oppenheimera. Od wewnątrz i zewnątrz.

Ten 3-godzinny monument słusznie wydaje się dużym percepcyjnym wyzwaniem. Nie ma tu jednak mowy o znużeniu czy zmęczeniu. Tempo Oppenheimera jest powalające i doskonałe, film nie zwalnia nawet na moment, od samego początku do końca trzymając na krawędzi fotela. Ciężko nawet wyróżnić bardziej dynamiczne i elektryzujące sekwencje, bo tu wszystkie takie są. Bez znaczenia, czy mówimy o Trinity, czy rozmowie między naukowcami. Nie sądzę, bym był daleki od prawdy mówiąc, że Oppenheimer jest najlepiej zmontowanym filmem, jaki widziałem. Jennifer Lame zasługuje na wszystkie nagrody świata, będąc faktyczną twórczynią tej porywającej, bezbłędnej narracji. Powalająca jest kontrola nad obrazem, jaką ona i Nolan posiadają, bez ani jednej fałszywej nuty przeplatając liczne linie czasowe, jawę ze snem.

Sama reżyserska praca Nolana jest oczywiście doskonała. To nie tylko mistrzostwo narracji i tempa, tutaj nie ma złych decyzji nawet na poziomie pojedynczych scen. Nolan niczym wielki dyrygent zawsze trafia w moment, nigdy nie wykonuje fałszywego ruchu. Sekwencja z Trinity jest wyliczona do perfekcji, wygrana na poziomie niepowtarzalnym w kinie, ale przede wszystkim pokłony należą się za zakończenie, jedno z najlepszych, jakiego doświadczyłem w całym swoim życiu. Nie tylko realizacyjnie i koncepcyjnie doskonałe, ale również w satysfakcjonujący sposób wykorzystujące wszystkie porozsiewane po całym filmie strzelby Czechowa. Pozostawia widza zdruzgotanego, zmienionego. To, za co chciałbym jednak Nolana przede wszystkim pochwalić, to scenariusz. Nie tylko za samą jego konstrukcję oraz to, w jak fenomenalny sposób adaptuje książkowy pierwowzór, ale przede wszystkim za doskonałe dialogi, fantastyczne pióro. Film stoi rozmowami i konfrontacjami, a Nolan momentami osiąga poziom Aarona Sorkina. To powinno mówić samo za siebie. Sam Nolan przemyca też wiele tematów i wplata w całość nie jeden zaskakujący komentarz, popisując się aż nietypową dla jego literackiego warsztatu subtelnością – szczególnie przy wątku rodziny Oppenheimera czy tragedii otaczających go kobiet. Zupełnie bezpośrednio, stanowczo, ale jednak z klasą i bez zbędnej teatralności uderza w amerykański system sprawiedliwości oraz polityczną hipokryzję, skrytą za pseudopatriotyzmem. To wszystko osiąga nawet na moment się nie potykając, dyktując całości doskonałe tempo.

Tempo wyznaczane również muzyką. Ludwig Göransson stworzył arcydzieło i najlepszy album w swojej dotychczasowej karierze. Nie sądzę, by dane było mu to zresztą kiedykolwiek przebić. Jego utwory raz wbijają widza w fotel, raz ściągają go niemalże na kolana, tylko po to, by za moment rozerwać mu serce. Cóż za popis urządza również Hoyte van Hoytema. On i Nolan przyzwyczaili nas do tego, że IMAX-em tworzą gigantyczne, epickie obrazy. Tym razem jednak zaskoczyli, dokonując zupełnej odwrotności, nie eksponując wielkich wydarzeń i złożonych inscenizacyjnie sekwencji. Zamiast tego znajdują moc wielkiego obrazu w twarzach, zbliżeniach, ujęciach na detale. Ileż razy cały ekran wypełnia pojedyncza twarz jednego aktora, a w każdym z tych kadrów kryje się więcej mocy i emocji niż w niejednym całym filmie.

Cillian Murphy jest powalający. To nie tylko jedna z najlepszych kreacji, jakie widziałem, to również jedna z najważniejszych ról w historii amerykańskiego kina. Pozbawiona jakichkolwiek szarż. Murphy to aktor o niesamowitej głębi i złożoności, budujący swoje kreacje w bardzo metodyczny i złożony sposób. Posiada absolutną kontrolę nad każdym mięśniem swojej twarzy, barwą głosu, ruchem oczu, barwą głosu. A jego oczy… jego oczy! Skrywające całą udrękę i tragedię człowieka, jednocześnie hipnotyzujące i niepokojące. Jakże wspaniale przychodzi mu również kreślenie różnic w Oppenheimerze na przestrzeni całego życia. Jako młodzieniec jest w pełni wiarygodny, zarówno w swoim zagubieniu, jak i podszytym arogancją i przekonaniem o swoim własnym geniuszu, entuzjazmie. Podobnie, gdy jest już starszym, złamanym mężczyzną, niemającym siły, by się bronić, jedynie przyjmującym cios za ciosem, również od niegdysiejszych przyjaciół i bliskich.

Robert Downey Jr. w filmie Oppenheimer (2023) dyst.
UIP

Przeciwwagą dla niego jest Robert Downey Jr. Kolejny aktor, wznoszący się na olimpijski poziom. Jaką stratą dla kina było tyle zmarnowanych lat Downeya w Marvelu. Jego Strauss jest zupełnie inną postacią, niż ta, do której przyzwyczaił nas aktor w ostatnich latach. Gdy pojawia się na ekranie, kradnie każdą scenę, swoim głosem, manierą, przytłaczającą prezencją. Każdy jego monolog ściąga widza na krawędź fotela, a względnie rzadkie konfrontacje z Murphym to aktorski majstersztyk. Niesamowitą niespodzianką jest również Emily Blunt, obsadzona w niełatwej, niewdzięcznej roli. Scenariusz daje jej zaledwie fragmenty scen, liczne, ale dość krótkie i poszatkowane, rozsiane po całym filmie. Dla niej nie jest to jednak żadna przeszkoda. Jej Kitty to najlepsza kobieca postać w kinie Nolana, w udany (nawet jeśli nieoczywisty) sposób zaprzeczająca jednocześnie wszystkim stereotypom na ten temat. A jedna z jej scen, pozostanie w pamięci każdego widza na długo.

Aktorów w Oppenheimerze jest zresztą zbyt wielu, by o każdym opowiedzieć. Liczy się jednak to, że każdy jest tu obsadzony absolutnie intencjonalnie i sensownie, a co wręcz szokujące – każdy ma okazję, by zabłysnąć. Nawet jeśli byłem nieco rozczarowany wątkiem Jean Tatlock, to nie da się odmówić Florence Pugh talentu do skradnięcia każdej ze scen. Jason Clarke jest cichym, niedocenianym bohaterem scen przesłuchania. Kenneth Branagh w kilku epizodach proponuje nam swój najlepszy występ od lat. Casey Affleck w jednej sekwencji jest przerażająco złowieszczy; Rami Malek otrzymuje najbardziej zaskakującą i potężną scenę w dotychczasowej karierze; Dane DeHaan kradnie każdą ze swoich scen, ustanawiając podręcznikowy przykład doskonałego castingu, a Aldena Ehrenreicha i Josha Hartnetta nie da się nie polubić. Naprawdę, mógłbym o każdym tutaj sporo napisać, bo nawet aktorzy otrzymujący dosłowne camea robiąc coś, co zapisze się w pamięci widza na długo. Wyróżnię jedynie pod koniec Toma Contiego. Aktora o niesamowitym dorobku (ukochane przeze mnie Wesołych świąt, Mr. Lawrence), który jednak nie jest szczególnie znany szerszej publiczności. Tutaj, jako Albert Einstein, błyszczy w fantastycznie napisanej roli. Jego humor i dystans odpowiednio rozluźniają sytuację, ale również potęgują każdy emocjonalny moment.

Oppenheimer to film wybitny. Konfrontujący nas z największym lękiem ludzkości, stawiającym w obliczu wielu pytań. To również opowieść o postępie, ryzyku i odpowiedzialności. Aktualna również z powodu coraz bardziej zbliżającego się kluczowego przełomu AI. Kolejnego wynalazku, który zmieni nasze życie.

Christophera Nolan można lubić lub nie. O jego wzniosłych ideach i podejściu do kręcenia każdy ma własną opinię. Nie da się mu jednak odmówić poświęcenia i konsekwencji oraz ciągłego rozwoju. Oppenheimer może być jego szczytowym osiągnięciem pod kątem łączenia kinowego spektaklu (tym razem jednak kontrolowanego, wycofanego, bo dla Nolana wyjątkowo liczy się to, co skrywają twarze, nie eksplozje) z jego zainteresowaniami i celami jako twórcy opowieści. Tworzy kompletną opowieść o spójnym, druzgocącym przekazie, która powinna i musi zmienić sposób, w jaki patrzymy na świat.

Zagłada jest możliwa. Nie jest odległym cieniem, złudzeniem czy nędznym straszydłem. Sięgnęliśmy gwiazd i sami siebie zniszczymy. Tak jak te cudowne ciała niebieskie, które fascynują Oppenheimera, świecą przepięknie na niebie, tylko po to by i tak umrzeć w oszałamiającej eksplozji, po której zostaje jedynie nicość, tak i Robert Oppenheimer pomógł w stworzeniu najlepszej możliwej wersji naszego świata i to on, ostatecznie, będzie tym, który go zniszczy.

Oppenheimer na ekranach kin jest od 21 lipca. Pod tym linkiem możecie się zapoznać z informacjami pozaartystycznymi o premierze filmu.

Jeśli podoba się Wam nasza praca oraz działalność i chcecie nas wesprzeć, możecie nam postawić wirtualną kawę. To nam bardzo pomoże w rozwoju!Postaw mi kawę na buycoffee.to