Nie każdy bohater może doczekać szczęśliwego końca. Ba, nie każdy ma szansę doczekać jakiegokolwiek końca. Jest jednak coś, przed czym żaden superbohater nie ucieknie. To nostalgia. Najsilniejsze i najbardziej wypaczone z uczuć we współczesnej popkulturze. Kino superbohaterskie, jakich sukcesów by obecnie nie odnosiło, nadal, bardziej niż galerię chwały, przypomina cmentarz. Nieszczególnie imponujący, średnio zadbany. Zamieszkany przez duchy upadłych wojowników, cienie niezrealizowanych marzeń i wielkich ambicji. Każdy z nich ma swój mały, ukryty gdzieś kult, którego głoszenie jest obecnie priorytetem dla szefów Disneya, Marvela i DC. A kto lepiej nadaje się do ożywienia tych podstarzałych umarlaków niż najbardziej nieposkromiony antybohater Marvela – Deadpool we własnej osobie?
Dobra, darujmy sobie. Deadpool & Wolverine na papierze wydaje się zabawnym, pełnym sympatii pożegnaniem uniwersum X-Menów oraz tych wszystkich śmieciowych, nieudanych projektów Marvela sprzed dekad. Filmów wspominanych dziś z pełnym politowania uśmiechem. Ciekawostek, które jednak były głównym powodem nietraktowania poważnie ekranizacji komiksów. Deadpool jest przegrywem i kimś z marginesu, nadaje się więc idealnie, by bawić się w światach takich filmów i postaci, i z takimi bohaterami wchodzić w interakcje. Dlatego też twórcy uznali, że mogą połączyć zabawę z multiwersum, wprowadzenie Wade’a do MCU z hołdem dla superbohaterszczyzny klasy B. I na tym pomyśle kończą się zalety filmu Deadpool & Wolverine.
Film Shawna Levy’ego to zbitka powtarzalnych, żenujących dowcipów, nieudanych gagów, niezłych scen akcji oraz beznadziejnych prób stworzenia jakieś opowieści. Prób, bo film ten historii żadnej nie ma, a i strukturę ledwo ma jakąkolwiek. Jest to obraz pozbawiony relacji między postaciami, charakterów, napięcia, stawki i emocji. Ciężko nawet nazwać go porządnym „buddy movie” – relacja tytułowych bohaterów opiera się wyłącznie na chemii aktorów oraz wspólnym nabijaniu się z całej poza ekranowej przeszłości. Łączące ich historie przedstawione są pokrótce i nieudolnie. Rozwój bohaterów został zignorowany, a o ich wzajemnym podejściu to samo możemy powiedzieć na początku seansu co pod koniec. Ciężko jest opisywać film, w którym tak bardzo nic – dosłownie nic – się nie dzieje.
Jedną z rzeczy, których bardzo nie lubię w dyskursie o serialach telewizyjnych, są fillery. Nie ma czegoś takiego, jak fillery. Tak, pewne odcinki mniej skupiają się na głównej fabule. Tak, są odcinki, w których nic „konkretnego” się nie dzieje. Ale każdy epizod daje nam informacje o bohaterach, pogłębia relacje, uczy nas czegoś o postępowaniu ludzi – ludzi, w których życie angażujemy lata swojej uwagi. Nawet jeśli wydarzenia nie gonią się nawzajem, to historia całości zawsze zyskuje (bez znaczenia jest to, czy sam odcinek jest dobry czy należy do tych słabszych). Ale gdyby fillery istniały, to takowym byłby Deadpool & Wolverine. Ten obraz udowadnia nam, że w dwugodzinnym filmie możemy nie zobaczyć żadnej pełnoprawnej postaci i choćby śladu jej rozwoju, a relacje w ogóle nie są czymś, co by bohaterów jakkolwiek dotyczyło. Większość dialogów to meta-zgrywa i ironizowanie z samego siebie. Cały czas mamy wrażenie, jakbyśmy oglądali parodię, więc nie ma szans na faktyczne przeniesienie się do fantastycznego świata. Łamiąca czwartą ścianę ironia i dystans nie są czymś, co się nadaje do kina superbohaterskiego, bo gdy zostajemy wyrwani z ekranowej opowieści przez ciągły napór intertekstualnych odniesień i dowcipów, komentujących naszą rzeczywistość oraz wyraźnie umiejscawiających produkcję w korporacyjnym uniwersum, szybko się orientujemy, że projekt Shawna Levy’ego to wydmuszka. Nie ma nic do zaoferowania.
Oczywiście można powiedzieć, że wiele błędów Deadpool & Wolverine w rzeczywistości błędami nie jest, bo są to rzeczy zaplanowane i świadome. Faktycznie, film wyśmiewa się z każdego możliwego tropu i schematu. Szydzi z tego, co krytycy wytykali poprzednim odsłonom sagi o postaciach Marvela. Dość często komentuje sytuację uniwersum, dowcipkując z rzeczywistych produkcyjnych problemów. Co jednak z tego, że twórcy razem z nami się z tego śmieją, skoro wszystkie te słabości są również problemami samego filmu? Deadpool & Wolverine praktycznie stroi sobie żarty z widowni, bo zamiast przyznawać się do błędów i je rozwiązywać, jedynie je powiela. Film ten jest niczym Sławomir Mentzen, wytykający konkurencji, że na jej czele stoją skończeni dziadkowie, przy jednoczesnym kłanianiu się Korwinowi i trzymaniu kciuków za wyborczy sukces Donalda Trumpa. Dla niektórych może to nadal być śmieszne, ale nie dla mnie.
Oczywiście, humor to bardzo indywidualna sprawa i niekoniecznie powinienem go oceniać. Niezmiennie jednak żałuję, że w arsenale żartów Deadpoola nie ma tych dotyczących czegoś innego niż męskie i żeńskie narządy rozrodcze, perwersyjny seks i zachowanie postaci z innych filmów. Mam też wrażenie, że pajacowanie Deadpoola potrojono w stosunku do poprzednich części. W efekcie jest tu jedynie narzędziem fabularnym i chodzącym klaunem, a finał jego pseudo-dramatycznego wątku wywołał u mnie wewnętrzną salwę śmiechu (film próbuje nam wmówić, że Wade ewoluował, odnalazł dla siebie nową ścieżkę… i jest to jedna z najbardziej naiwnych prób oszukania widza w historii tego podgatunku).
Nic ciekawego nie spotyka również Logana. Chociaż nie jest to Wolverine z dotychczasowych filmów, to zaczyna w tym samym punkcie i stanie emocjonalnym, co ten w ostatnim filmie Jamesa Mangolda, a jego ścieżka „rozwoju” też jest identyczna. To ponownie Wolverine, który zawiódł i chce zrobić coś dobrego, głównie w imię nieśmiertelnej wiary w Charlesa Xaviera. Jest to powtarzalne, napisane na kolanie, niezręczne i męczące. Szczególnie że wrzucona w ten wątek X-23 wywołuje jedynie duży niesmak. Spotkanie aktorów nie daje żadnego efektu, a interakcja postaci zamyka się w banalnym, pospiesznym dialogu. To nawet nie jest kwestia tego, że scenarzyści nie potrafili wymyślić ciekawej historii. Nie! Tu nikt nawet nie był tym choćby odrobinę zainteresowany.
Sam Jackman zresztą, chociaż niezły, nie robi szczególnego wrażenia. Zarówno on jak i Reynolds są niezłymi odtwórcami swoich – nazwijmy to – ról i to tyle. A razem wypadają też co najwyżej zadowalająco. Nie jest to duet, który mam nadzieje ujrzeć kiedykolwiek w przyszłości.
Jedyną wyróżniającą się osobą aktorską jest tu Emma Corrin. Ich Cassandra Nova, chociaż jest absolutnie absurdalną postacią, a jej wątek zakrawa na jawną obrazę widza, pozostaje żywa i przyjemnie demoniczna. Corrin zdają się autentycznie dobrze bawić w swej roli.
Zaskakująco dobrze wypadają powroty. Samych cameo jest malutko, większość tych epizodów to pełnoprawne drugoplanowe występy. Starzy bohaterowie mają konkretne role do odegrania. Nie jest to oczywiście przypadek Bez drogi do domu (przypomnę – ten film ma jedno cameo), ale również nie jest to baiting rodem z Multiwersum szaleństwa. Marvel znalazł tu złoty środek, i chociaż te powroty nie są czymś niesztampowym, to wypadają w porządku. Szczególnie jeden występ (aktora, który występuje na podobnej zasadzie, co Krasinski w poprzedniej odsłonie przygód Doktora Strange’a) jest naprawdę przyjemny i daje świetnemu artyście szansę na zabawę materiałem. Za to powrót aktora znanego przede wszystkim z innej roli w MCU jest bardzo słaby i w gruncie rzeczy potwierdza, że na jego nieobecności aktorsko Marvel wiele nie stracił.
Realizacyjnie jest oczywiście koszmarnie. Wyjątkiem są sceny akcji, które na tle MCU wypadają nieźle. Tam, gdzie mamy agresywny montaż, ma to sens i jest zrobione dobrze, a w paru scenach dominują też długie ujęcia, gdzie możemy faktycznie obserwować konkretną choreografię. Nadal nie jest to poziom Shang-Chi, a praca kamery i kadrowanie wołają o pomstę do nieba, ale całościowo dają całkiem sporo radochy.
Cała reszta rzecz jasna leży. The Void, znane już z Lokiego, to najgorsza lokacja w kinie wysokobudżetowym od lat. Naprawdę nie wiem, jak ktoś poważny może się pod tym podpisać. Gigantyczne, puste przestrzenie, na których porozwalane są easter eggi i drzewa. To wszystko nakręcone bez kolorów, w szaroburym świetle, w najbardziej podstawowy i leniwy z możliwych sposobów. Patrzenie na ten świat wywołuje niemalże fizyczny dyskomfort. Tyle było chwalenia się, że ekipa z tym filmem wyszła poza studio, kręciła na planie etc, etc, etc… w efekcie najzupełniej zwyczajnie tęsknię za znienawidzonym Volumem. Chyba naprawdę wolę komputerowe tła, rodem z gry mobilnej, którymi chwaliła się Kwantomania. A natrętne odniesienia do Mad Maxa jedynie podkreślają, jak zupełnie pozbawionym wyobraźni przestrzennej, wizualnej oraz wyczucia skali reżyserem jest Shawn Levy. W kwestii muzyki – jedyne co jest warte zauważenia, to naprawdę fantastyczne wykorzystanie Like a Prayer Madonny. Tylko co mówi o filmie fakt, że najlepszym jego elementem jest klasyczna, całkiem już leciwa piosenka, lecąca co godzinę w radiu?
Na temat Deadpool & Wolverine mógłbym napisać pogłębioną analizę lub przygotować opracowanie wideo, gdzie scena po scenie punktowałbym kolejne błędy, wpadki lub miejsca, gdzie po prostu twórcy uznali, że im się nie chce i satysfakcjonuje ich najprostsze, najbardziej odtwórcze rozwiązanie. Efektem jest rozczarowanie i poczucie straconego czasu, nawet jeśli w poszczególnych scenach znaleźć możemy niezłe rozwiązania. Szkoda, że te rzadkie momenty zmarnowano na tak katastrofalny film. Nie sądzę jednak, byśmy w ramach MCU mieli dostać coś strawniejszego.