Anemone to reżyserski debiut Ronana Day-Lewisa i wielki powrót jego ojca, Daniela, po trwającej 8 lat emeryturze. Lubię debiuty. Ambitne, pozbawione zahamowani i lęku. Takie, które celują wysoko, których ambicje wykraczają daleko poza zdrowy rozsądek. Takie, które rzadko można w pełni udanymi, ale nigdy nie można potraktować ich obojętnie. Mało jest rzeczy równie satysfakcjonujących i angażujących, jak popis artystycznej swobody i odwagi, nawet jeśli podszytych brawurą, prowadzącą do mniejszej lub większej porażki.
Gdy Ronan Day-Lewis zapowiadał swój film, ujawniając pierwsze szczegóły fabularne, spodziewałem się zachowawczego dramatu rodzinnego. Zapowiadane inspiracje Kes i The Secret of Roan Inish, sugerowały, że młody reżyser (syn najwybitniejszego aktora wszech czasów i wnuk wielkiego Arthura Millera) postawi na „loachowską” estetykę, nawiązując tym samym do mistrzów brytyjskiego dramatu. Tym bardziej że scenariusz współtworzył z ojcem. A jak wiadomo filmy, przy których Daniel Day-Lewis scenariuszowo pomagał zazwyczaj charakteryzują się kameralnością, wyeksponowanymi dialogami.
Anemone faktycznie jest historią intymną, skupioną na życiu wewnętrznym kilku postaci. Historią, w której dominuje cisza. Zarazem jest filmem niemal eksperymentalnym, ekstrawaganckim, czerpiącym z ekspresjonizmu i folk-horroru. Nabrzmiałym do granic od metafor i symboliki, tematycznie próbującym uchwycić zdecydowanie zbyt wiele zagadnień — zarówno tych psychologicznych, socjologicznych, jak i politycznych. Czego tu nie znajdziemy? Pokoleniowe traumy, relacje rodzinne, brytyjskie zbrodnie wojenne w Irlandii, konflikty społeczne, nadużycia seksualne. Debiut Day-Lewisa wypełniony jest treścią i… brakiem doświadczenia, który widać tu na każdym kroku.
Producenci dali młodemu artyście wolną rękę i pozwolili popełnić wszystkie możliwe błędy. Może jednak potrzebny był nadzór kogoś starszego, bardziej doświadczonego? Kogoś, kto wiedziałby, kiedy powiedzieć „dość”, gdzie dokonać brutalnego cięcia? Zapewne. Nikt taki się jednak nie znalazł i w efekcie Anemone to film bardzo autorski, pozbawiony koncentracji, niedoszlifowany i błądzący. Broni się jednak tym, że każdy pomysł — nawet najbardziej nieporadnie wprowadzony w życie — jest tu absolutnie fascynujący.
Anemone to bardzo dobrze opowiedziana historia dwóch braci rozdzielonych przez życiowe tragedie. Dwóch mężczyzn, którzy muszą rozliczyć się z własną przeszłością, błędami, krzywdami wyrządzonymi sobie i innym. Walka z rodzinnymi demonami jest nieunikniona, a na szali leży przyszłość ich syna (jeden jest ojcem biologicznym, drugi wychowywał go od małego). Jem i Ray muszą spróbować przerwać cykl przemocy.
Anemone to stara jak świat opowieść o wyjściu syna z cienia własnego ojca, o ocaleniu przyszłości przed przeszłością. Opowieść, która pomimo swej prostoty, naprawdę działa. Sceny, w których bohaterowie spotykają się po latach są doskonałe. Każdy moment jest świetnie napisany, bez znaczenia czy bohaterowie rozmawiają, piją, tańczą, polują czy szwendają się bez konkretnego celu. Od samego początku czujemy ciężar łączącej ich historii, niemalże instynktownie wyczuwamy głęboką więź między nimi. Nie bez znaczenia jest tu absolutnie doskonały wybór aktorów. Daniel Day-Lewis i Sean Bean łączą rezerwę z impulsywnością, wściekłość z rozczarowaniem, smutek z ponurą akceptacją. Ich złożone, wycofane, a zarazem bardzo energiczne role wypełniają pustki pozostawione przez niepewną reżyserię i rozlazły scenariusz.
Przeczytaj także: „Hamnet”. Recenzja filmu – Opowieść otwartych serc.
Na początku prac nad skryptem Ronan i jego ojciec zakładali, że film skupi się w całości na jednej lokacji i dwóch bohaterach. Trzymanie się tego pomysłu byłoby dla Anemone zbawienne. Niestety, symultanicznie z historią braci prowadzona jest opowieść młodego Briana i jego matki. Rzeczy, o których rozmawiają Jem i Ray są nam jednocześnie pokazywane i wyjaśniane raz jeszcze. Cały zabieg rozwadnia już i tak pozbawioną solidnych ram narracje, upraszcza przekaz. Problemem jest też pomysł sennych wizji dręczących Raya. Wizualnie zrealizowane są bardzo przyjemnie, a jedna byłaby absolutnie fantastyczna, gdyby nie to, że widz dobrze zna Briana i jego matkę. Ray nigdy nie poznał chłopaka, dawną ukochaną widział dwadzieścia lat temu. Prześladują go sny – zniekształcone, surrealistyczne wyobrażenia porzuconych ludzi. Jakże silniejszy byłby przekaz filmu, gdyby również widz był pozbawiony wglądu w życie tamtej dwójki. Gdyby jego wiedza ograniczona była do perspektywy Raya. Postawienie na niezależnego narratora, perspektywę obserwatora, zmusza widza do dystansowania się do całej opowieści, stawia zbędny mur między nim a emocjami Raya. Dla całej dramaturgii jest to tragiczne w skutkach, bo obnaża wszystkie niedociągnięcia filmu.

Anemone to zlepek małych błędów i niewłaściwych decyzji. Jedną z głównych tajemnic filmu jest wydarzenie, które nakłoniło Raya do porzucenia rodziny. Otoczka budowana wokół niego jest świetna. Monolog, w którym Ray w końcu otwiera się przed bratem, napisany jest znakomicie, zagrany jeszcze lepiej ale… samo wytłumaczenie wydaje się nieprzekonywujące. Mówiąc kolokwialnie: z dużej chmury mały deszcz. Biorąc pod uwagę mnóstwo innych okropieństw z życia Raya, nakreślona przez niego sytuacja wydaje się kompletnie nie sprawdzać jako uzasadnienie dramatycznej decyzji. Nie dochodzi też między bohaterami do żadnego prawdziwego rozliczenia z opowieścią Raya, co o tyle daje się we znaki, że jest ono głównym tematem całego filmu. Ray przechodzi ostatecznie przemianę, podejmuje ważną decyzję, ale jej podbudowa jest niekompletna, miałka, wynikająca zasadniczo z niczego, bo trudno powiedzieć by bohater Day-Lewisa otrzymał przekonywująco rozpisany, kompletny character arc.
Ronan Day-Lewis jest artystą przede wszystkim wizualnym i to obraz jest największą siłą Anemone. Nawet jeśli symbolika jest czasami wymuszona (biblijny w swej skali, oczyszczający grad) czy niedorzeczna (wielka martwa ryba) to realizacja kolejnych pomysłów jest technicznie doskonała. Wizualnie cały film trzyma wysoki poziom, a kilka momentów to prawdziwe perełki — zwłaszcza zaskakująca scena tańca połączona z długą jazdą kamery. Kadry Bena Fordesmana są genialne. Ponownie daje o sobie znać jego wielki talent do operowania światłem, barwami. Ray na tle burzowych chmur, Jem pośród traw oświetlany blaskiem zachodzącego słońca, piasek niesiony wiatrem przez wydmy. Anemone to obraz magnetyzujący, potrafiący obezwładnić. Nawet jeśli pojedyncze ujęcia sugerują ingerencję komputera i to tu, to tam wkrada się pewna sztuczność, to i tak nie sposób nie docenić kreatywności młodego twórcy. muzyka Bobbye’go Krlica jest doskonała. Ronan nigdy jednak nie polega na niej w pełni, pozwalając jej być dopełnieniem scen, a nie daniem głównym.
Przy całej tej wizualnej maestrii szokująco fatalny jest montaż. Nathan Nuget to bardzo doświadczony fachowiec, który już nie raz podejmował się skomplikowanych strukturalnie i narracyjnie autorskich projektów. Momentami sprawia wrażenie zwykłego amatora. Nie tylko struktura filmu jest kompletnie spartaczona, Anemone ma fatalne tempo, jest zupełnie pozbawione poczucia rytmu, a żonglerka między dwoma planami czasowymi jest szokująco pokraczna. Ba, w środku filmu wkradł się nawet niedorzeczny błąd montażowy – zdublowana sklejka, bubel, który momentalnie niszczy świetną scenę; odpadek, który może się przytrafić co najwyżej studentowi na pierwszym roku studiów. I nie, nie mówię tu o drobiazgu, który zobaczy tylko wyczulone oko. To wpadka, która na widowni wywołała szum konsternacji. A jeśli kinowa widownia zgodnie reaguje na błąd montażowy, to znaczy, że jest naprawdę bardzo, bardzo źle.
Nie da się też ukryć, że wiele z błędów reżysera świetny montażysta mógłby naprawić lub przynajmniej udanie zamaskować. Niestety, Nugetowi jedyne co można oddać to to, że nie popsuł żadnej z fantastycznych kreacji.
A te są doprawdy fenomenalne. Oczywiście, najbardziej bryluje Daniel Day-Lewis, który powraca w nieziemskiej formie, jednocześnie proponując rolę zupełnie dla siebie nową, zdecydowanie bardziej stonowaną niż wiele dotychczasowych, najbardziej cenionych popisów. Bez względu na to, jak odbieracie całość filmu, jego dwa długie monologi zapadną wam w pamięć jako przykład najlepszej gry w karierze aktora. Szczególnie pierwszy, nawiasem mówiąc, diabolicznie niedorzeczny, absolutnie mnie zaskoczył i zbił z tropu. Wrażenie zrobiło też na mnie ostatnie, długie ujęcie, w którym Ray pierwszy raz jest niepewny, obnażony.
Interesujący jest fakt, że występ w Anemone to pierwszy od lat, przy którym Day-Lewis zrezygnował ze skrajnie metodycznego stylu pracy. Czy to widać? Odrobinę. Trzykrotny zdobywca Oscara ewidentnie bardziej kontroluje swoją grę, akcent czy poszczególnie mikroekspresje. Więcej tu samoświadomości, mniej nieokiełznanego szaleństwa. Nowy styl pracy nie odsłania natomiast żadnych niedociągnięć, Daniel Day-Lewis pozostaje najwybitniejszym aktorem na świecie.
Sean Bean doskonale partnerowi wtóruje. Nie podejmuje daremnej próby zdominowania ekranu. Swoją subtelnością i minimalizmem tworzy znakomity materiał, na bazie którego Daniel Day-Lewis może z każdej sceny tworzyć małe arcydzieło. Rola Beana jest skromna, pełna pokory i absolutnie kluczowa dla emocjonalnego kręgosłupa Anemone. Szkoda natomiast, że materiał, który otrzymała Samantha Morton jest tak marny i szkodzi całości filmu. Ta aktorka zasługuje na znacznie, znacznie więcej.
Anemone to film, który bezdyskusyjnie jest zbyt surowo krytykowany. Wiele rzeczy w nim nie wyszło, wiele wymaga bardzo specyficznego odbiorcy, ale ostatecznie utwór ten pozostaje odważną, kreatywną próbą stworzenia czegoś interesującego i prowokującego. Ronan Day-Lewis ma wielki potencjał, by w przyszłości stworzyć film naprawdę dobry i kompletny, mam tylko nadzieję, że próbując to zrobić nie zatraci swojego charakterystycznego stylu, nie wyrzeknie się artystycznego charakteru. Byłaby to wielka, wielka strata.
Film zobaczyliśmy na 2. edycji British Film Festival w Poznaniu!

