Jego twórczość kochają tacy reżyserzy-twardziele jak Quentin Tarantino, Robert Rodriguez, S. Craig Zahler, Walter Hill, czy John Woo. Sam Peckinpah jest do dzisiaj ikoną szorstkiego, „męskiego kina”, którego wyraźne składniki stylu widać jak na dłoni. Oglądając jego filmy czuć, jakby niewidzialna ręka naniosła na ekran dodatkowe pokłady brudu i brutalności. U tego reżysera przemoc przyjmowała cechy karykatury, celując w krwawy spektakl. Autor nie był zainteresowany klasycznym podziałem na tych dobrych i tych złych. Wywracając schematy do góry nogami, bohaterami czynił antybohaterów: szubrawców, okrutników i przybłędy.
Swego czasu krytyka zarzucała Peckinpahowi, że twórca w swoich filmach gloryfikuje przemoc. Sam autor od zawsze deklarował się jako pacyfista, pokazując w swoich obrazach agresję w sposób jak najbardziej odpychający – całkowicie nią gardził. Wydaje się, że w każdej jego realizacji trwa pewna nienazwana wojna, która jest wymierzona przez ludzi przeciwko im samym. Gdy w 1969 roku amerykańska publika oglądała rzeź na późnym Dzikim Zachodzie w „Dzikiej bandzie”, nie miała wątpliwości, że alegoria odnosi się do szaleństwa wojny w Wietnamie. Zanim kino zaczęło wprost opowiadać o tym druzgocącym konflikcie na Dalekim Wschodzie, to broniło się metaforą: ubierało traumę wydarzenia w szaty krwawego westernu. Peckinpah zostawiał wiele w domyśle. Silnie nawiązywał do strat i upadku moralnego wojny w Wietnamie. W jego dziełach zacofany system tłamsi jednostki, sprowadzając je do poniżonych, walczących ze sobą figurek; ich jedyną wolą i ambicją okazuje się przetrwanie w brutalnym świecie.
W jednej z finalnych sekwencji Dzikiej bandy reżyser prezentuje przerażającą masakrę z udziałem broni maszynowej. Widz jest zmuszony w wydłużonych brutalnych scenach podziwiać spektakl seryjnych śmierci przy zastosowaniu karabinu Gatlinga. Zgony są ukazywane w spowolnionych tempie. Krew tryska malowniczo, a twarze przeciwników rozsadzają grymasy i wyrazy największego cierpienia. Faceci padają zwyczajnie, jak muchy. Wykonują jednak przy tym zamaszyste upadki. Na tę tendencję do eskalacji brutalności w amerykańskim kinie lat 60. i 70. w literaturze przedmiotu istnieje określenie: ultraviolence. Po co jednak aż tak przesadzać z dosadną brutalnością na ekranie? W filozofii Peckinpaha krwawa jatka ma symbolizować historyczny moment zmęczenia i przesytu starym Dzikim Zachodem; wejścia w XX wiek, gdzie dawne ideały tracą na wartości, a życie staje się słabe, marne, nieznośne.
Westerny Peckinpaha rozgrywają się w czasie późnej dematerializacji Starego Zachodu. Tamtejsi kowboje czują, jak zanika ta rzeczywistość, którą przez tyle lat wspólnie budowali. Czują, że natrafili na epokę, do której już przestają pasować. To bolesny dla Ameryki moment asymilacji dziewiczej natury i małych wsi przez nowoczesne miasta. Reżyser ustanawia konflikt między brutalną modernizacją a wolnością, prostotą życia, które osiągnąć można jedynie poprzez ucieczkę z systemu. W antywesternach rola przyrody zostaje zmarginalizowana. Drapieżny materializm prowadzi do absolutnego spustoszenia ziemi Dzikiego Zachodu. W schyłkowej epoce westernu wszyscy mieszkańcy Stanów Zjednoczonych są wystraszonymi straceńcami. W powszechnej paranoi walczą o żywot i pieniądze. Tak jest w „Dajcie mi głowę Alfredo Garcii”, westernie współczesnym, bo rozgrywającym się w Meksyku lat 70.
Gangsterski film Peckinpaha z 1974 roku jest w swym brudzie i naturalizmie przestylizowany, a przy tym niezwykle wymowny. Jeśli chcecie się przekonać, jak by wyglądało piekło przeniesione na warunki ziemskie, to właściwy adres. Spirala kolejnych zbrodni odbywa się w ramach nonsensownego pościgu. Jego uczestnicy bezwzględnie pragną jedynie pieniędzy i zaspokojenia prymitywnych żądz. W optyce Peckinpaha zło nie musi być podniosłe i traktowane na poważnie. Społecznej tragedii pozwala wybrzmieć okraszenie tej mrocznej przypowieści dawką czarnego humoru. W tym świecie nawet Kris Kristofferson, który niedługo później będzie pozytywnie kojarzony z roli muzyka w „Narodzinach gwiazdy”, okazuje się kolejnym zwyrodnialcem, którego oczy są puste i pozbawione jakiejkolwiek empatii.
Warren Oates, znany z odgrywania wielu antybohaterów spod ciemnej gwiazdy, występuje tutaj w głównej roli jako Bennie. To nędzny degenerat po 40-stce, pogrążony w życiowym kryzysie. Skryty za ciemnymi okularami wyraża wyłącznie zmęczenie i niechęć. Nie jest tak stary, jak zgraja z „Dzikiej bandy”, ale zdezelowany; na pozycji z góry przegranej.
Świat przedstawiony Dajcie mi głowę… można określić jako à la postapokaliptyczny. Wizja przypomina lekko surrealistyczny koszmar senny, w którym westernowa ikonografia krzyżuje ścieżki z konwencją kina drogi. Granica między życiem a śmiercią okazuje się niezwykle cienka. Obie siły naciskają na siebie wzajemnie w pierwotnej zależności. Wędrówka ku odkupieniu już od początku jest pozbawiona nadziei – staje się powolnym spadkiem w mroczną otchłań.
Ostatni kadr filmu przedstawia gorący wylot lufy pistoletu maszynowego. Szok obrazu okazuje się podobny do finału pierwszego westernu w historii kina: Napadu na ekspres z 1903 roku. U Peckinpaha broń występuje niejako sama, bez właściciela; przemoc straciła swoją tożsamość. Jest samoistnym bytem, absurdalnym złem, którego nie da się wykorzenić ze świata – przekonuje „krwawy Sam”. Mężczyźni w Dajcie mi głowę… są jak mrówki w podpalonym mrowisku: mali, pochłonięci w nieustannej szamotaninie. Stawka całego zamieszania? Przetrwanie. W tym harmidrze dawnemu wzorcowi męskości zdaje się zagrażać absolutnie wszystko: nowe oblicze kobiet, podział społeczeństwa, niedoskonałości prawa. Każdego oblepia strach przed utratą tego, co męskie. Lęk formułuje się w liczne krwawiące rany postrzałowe na torsach leżących kowbojów.
Stoczenie się na dno człowieczeństwa wbrew pozorom jawi się dla Benniego jako szansa na odzyskanie utraconej godności, a tym samym nadania swojemu życiu sensu – przynajmniej sam w to wierzy.
Przy seansie tego, ale i następnych dzieł reżysera, można zauważyć ich pewien szczególny wydźwięk. Niemal wszystkie przygnębiają pesymizmem wizji. Na coraz bardziej dekadencki kształt kolejnych filmów Peckinpaha z lat 70. przekładały się jego postępujące prywatne problemy. Alkoholizm i choroby twórcy odciskały piętno na jego obrazach coraz silniej. Peckinpah, podobnie jak jego bohaterowie, miał skłonności do autodestrukcji – wpłynęło to na skrajnie ponury ton jego dzieł.
Nonsensowna zemsta jest motywem rdzeniowym niemal każdego westernu Peckinpaha. W groteskowej Balladzie o Cable’u Hogue’u reżyser pogrywa ze swoim ulubionym schematem. Zwalnia tempo filmu. W ujęciu ironicznym zachwyca się powierzchownym pięknem życia na Zachodzie. Cynizm ładnych, sielskich obrazków pozbawia je niewinności.
Hogue jawi się z początku jako zabawny, poczciwy oportunista. Protagonista przeżywa życie pełne przyjemności – ale oddając się bez reszty własnej hipokryzji, chciwości i próżniactwie. Doskonały, pełen charyzmy Jason Robards w tej roli wydobywa parodystyczne niuanse postaci. Z naszej perspektywy te drugie, mroczne dno jego egzystencji nietrudno zauważyć. Bezwzględnie, instrumentalnie, a nawet przedmiotowo traktuje całe swoje otoczenie, a zwłaszcza kobiety. Równocześnie jest pocieszny i potrafi w wielu scenach zawładnąć sympatią widza. Jednakże, po dogłębnym zastanowieniu, jego zachowania budzą wiele wątpliwości i ambiwalencji. Mężczyzna woli wybrać kłamstwo i iluzję jako przewodnią strategię w przetrwaniu. Pozytywne nastawienie tego bohatera do otaczającego go świata nie jest w stanie przykryć dojmującego wrażenia odbiorcy. Ta wizja to nic innego jak burleskowy teatr bezczelnie wystawiony na deskach upadłego Dzikiego Zachodu. Jedno, idylliczne życie zostało położone w miejsce śmierci dawnych ideałów. Wkrada się tu śpiewna melancholia z „Patta Garretta i Billy’ego Kida”, ale w wydaniu czysto prześmiewczym.
Ten film stanowi uzupełnienie dyskursu z innych, bardziej efektownych i brutalnych w obrazku dzieł Peckinpaha. W pozostałych westernach twórcy utopijna legenda człowieka Zachodu uległa jednoznacznej destrukcji i ustąpiła czemuś nowemu, brzydkiemu. Rozpad męskiego narcyzmu w kontekście westernów rewizjonistycznych to chleb powszedni. Słabość męskiego charakteru wyśmiewali między innymi Sergio Corbucci w swoich karykaturalnych spaghetti westernach, na przykład w Człowieku zwany ciszą, czy Robert Altman w czarnych komediach pokroju Buffalo Bill i Indianie. Wątek ostatecznie podsumował Clint Eastwood w kultowym Bez przebaczenia. Cable Hogue mógłby być nadrzędnym symbolem krańcowego męskiego narcyzmu.
Peckinpah eksplorował przepastny wizualny język przemocy, wyolbrzymiając akty krwawej agresji, ale czasem pozwalał też sobie na stoicką, acz niepewną przeciwwagę – tym momentem był właśnie komiksowy w charakterze film o Cable’u Hogue’u. Seans tego westernu może pokazać pełen przekrój możliwości reżysera. Większość stereotypów na temat jego twórczości – między innymi słynna surowość i krwawa dominacja bestialstwa na ekranie – tutaj odchodzą na dużo dalszy plan.
Zarówno Dajcie mi głowę Alfredo Garcii, jak i Ballada o Cable’u Hogue’u przedstawiają, jak mężczyźni, wyznawcy jednego etosu, nieudolnie mierzą się z nowymi czasami. Twórca wykazuje ironiczny dystans względem wydarzeń przedstawionych w filmach. Peckinpah jest oskarżycielem dla swoich postaci, ludzi, którzy zarazili Amerykę bezprawiem. Równocześnie jest wobec nich oziębły – wie, że na zmianę jest za późno, a jednostek świadomych, że społeczeństwo jej potrzebuje, jest zdecydowanie za mało. W uniwersum Krwawego Sama zdominowanym przez przemoc degradacja moralna może się tylko pogłębiać. Z oszalałej gonitwy za zyskiem odmalowuje się świat zepsuty do szpiku kości.
Po Peckinpahu mało kto odważył się idealizować męskość w jakimkolwiek westernie. Z tej brutalnej, agonalnej wizji nie ma powrotu. Gatunek nie może być taki jak kiedyś. Za czasów Dzikiej Bandy, Ballady o Cable’u Hogue’u i Dajcie mi głowę Alfredo Garcii konwencja wchodziła w schyłkowy okres. Niedługo później odeszła w zapomnienie i do dzisiaj spotyka się z niewielkim zainteresowaniem publiki, z okolicznymi przebłyskami – te przebłyski pochodzą od wymienionych na początku naśladowców Peckinpaha, z Tarantino na czele.
Sam Peckinpah będzie bohaterem retrospektywy, która będzie miała miejsce już na początku kwietnia w ramach Timeless Film Festival. Widzowie drugiej edycji festiwalu będą mogli zapoznać się z większością obrazów tego jakże różnorodnego reżysera (a było ich przecież zaledwie 14). Wśród nich znajdą się takie perełki jak Nędzne psy, Pat Garrett i Billy Kid, Żelazny krzyż, Dzika banda oraz Strzały o zmierzchu.
Tekst przygotował Maciej Kujawski – autor bloga Specjalny Zakład Opieki Filmowej. Festiwal ruszył już 7 kwietnia. Kuratorem retrospektywy jest Marcin Pieńkowski. Immersja jest patronem medialnym sekcji.