The Brutalist to jeden z najlepszych i najbardziej niezwykłych filmów roku. To jednocześnie obraz, o którym bardzo trudno mówić bez spoilerów. Dlatego poniższy tekst nie jest typową recenzją, jest próbą odpowiedzi na zadawane przez film pytania i reakcją na jeden z jego najbardziej kontrowersyjnych zwrotów akcji. To właściwie komentarz autora do dyskusji, która na pewno w końcu rozgorzeje w sieci, kiedy film trafi już do szerokiej publiki. Zachęcam więc do lektury po obejrzeniu filmu. Tych z was, którzy w tym momencie zrezygnują z dalszego czytania, zapraszam do zapoznania się z naszym tekstem o kulisach samego filmu. Znajdziecie go tutaj.
A teraz, rozpocznijmy przygodę z The Brutalist.
Z początku ciężko powiedzieć, gdzie spotykamy László Tótha. Budzi go tumult, kanonada krzyków, dźwięków wydawanych przez maszyny. Panuje mrok, duchota. Mężczyzna jest brudny, zaniedbany, wciśnięty pomiędzy ciała innych strudzonych podróżników. Jest w ruchu, to nie ulega wątpliwości. Pierwsze wrażenie: bydlęcy wagon. Na przekór oczywistym skojarzeniom László zaczyna piąć się ku górze, nagle odnajduje schody, chociaż widz odnosi wrażenie, że mężczyzna wspina się po innych ludziach. Kakofonia dźwięków narasta wraz z nadchodzącym wyjaśnieniem.
W każdym innym filmie, gdy László wyzwala się z czeluści okrętu i dociera na pokład, ujrzelibyśmy zapierającą dech w piersiach panoramę Nowego Jorku. Majestatyczną, onieśmielającą obietnicę, zaproszenie do imperium bogactwa i niesamowitości. Brady Corbet najpierw jednak oślepia widza, tak jak i bohatera, a później pokazuje mu jedynie Statuę Wolności w sposób przedziwny – w odwróconym obiektywie. Dzieło Frédérica-Auguste’a Bartholdiego, zamiast dominować i zachwycać, odrzuca, sprawia wrażenie niedopasowanego, nieprzyjemnego, a efekt podbija specyficzny temat muzyczny, który w pierwszych sekundach wydaje się drwiną z amerykańskiego hymnu narodowego. The Brutalist zaczyna się od najprostszego i zarazem najbardziej bezczelnego odrzucenia oklepanej ikonografii, by potem nawet na moment nie zawracać z raz obranej drogi.
Brady Corbet, jako wielki fan twórczości Roberta Musila i W.G. Sebalda, nie uznaje bezpośredniego opowiadania o historii. Zamiast tworzyć biografię, która przenosi uwagę widza z samej opowieści na wytykanie historycznych niespójności, woli zbudować coś własnego, autorskiego, ale na tyle mocno osadzonego w konkretnej rzeczywistości, by za sprawą fikcyjnych postaci i zdarzeń nadal móc rozrysować autentyczny portret pewnego świata i pewnych systemów. Z literatury, jako oczywiste skojarzenie, nasuwa się nam Człowiek bez właściwości Musila. Gdybyśmy spróbowali skupić się na filmowych poszukiwaniach, to nie musimy się aż tak daleko zapuszczać: identycznymi zasadami kierowało się Tár Todda Fielda. Obraz, na którego potrzeby Field stworzył postać fikcyjną, ale tak realistycznie, szczegółowo opisaną i umiejscowioną w kontekście społecznym i historycznym, że ciężko nie mieć wrażenia śledzenia realnej historii. Granica między tym, co prawdziwe a zmyślone, została zatarta i Field stworzył, poruszając się po świecie własnej wyobraźni, bardzo celny i przede wszystkim realistyczny komentarz.
The Brutalist podobnie wydaje się gigantyczną, kompleksową historią dramatu imigranta, rekonwalescencji – zarówno wewnętrznej, jak i zewnętrznej – po tragedii zagłady (nie brakuje tutaj, rzecz jasna, elementów uniwersalnych, które sprawiają, że film spokojnie może uchodzić za analizę świata współczesnego). Amerykański sen, obietnica lepszego jutra – to wszystko jest tutaj obecne, ale zostaje pokazane w zupełnie innym świetle. Corbet wierzy w inteligencję widza i nawet przez moment nie próbuje go oszukać złudną wizją idyllicznego zachodniego raju. Tak samo jak nie oszukuje samego László, któremu właściwie nie dane jest zaznać prawdziwego spokoju i szczęścia. Nawet jeśli akurat wszystko wydaje się układać całkiem nieźle, to gdzieś podskórnie widz wyczuwa ciągle obecne zagrożenie, mrok, który nigdy Lászla nie opuści.
The Brutalist skonstruowany jest jak stary epicki fresk historyczny i nawet jeśli pozbawiony jest ich naiwności, to trzyma się ducha dzieł Kinga Vidora, Davida Leana czy innych. Śmiałbym zaryzykować stwierdzenie, że pozostaje psychologicznie znacznie głębszą opowieścią niż wiele z cenionych klasycznych dzieł. Tamte często były dość klarowne tematycznie, nawet jeśli bogate kontekstualnie. Tak jak w Lawrencie z Arabii, gdzie od początku do końca dość oczywiste jest, że główny temat opowieści to fałszywy mesjanizm, kult jednostki (co nie umniejsza wątkom kolonializmu i imperializmu). Brutalista bardzo długo wydaje się zmierzać przede wszystkim do dekonstrukcji amerykańskiego snu i historii „od zera do milionera”, łącząc to z gorzką, brutalną krytyką tego, jak Ameryka żywi się imigrantami, wykorzystując ich pod pozorem życzliwości i dawania równych szans. To również opowieść geniusza, który w swojej pracy się zatraca, gubi to, co istotne. Wszystko zmienia końcowa scena, pozornie najbardziej łopatologiczna, wręcz szokująco standardowa (na tle całego obrazu), w której jedna z bohaterek wygłasza wykład na temat dorobku fikcyjnego architekta, dokonując na naszych oczach analizy i interpretacji. Równie trafnej, co błędnej. Bo chociaż myślę, że The Brutalist świetnie poradziłby sobie bez tej sceny, to ta doskonale spełnia swoją rolę: wyśmiewa miarodajne interpretacje i umniejsza wagę historii artysty, sprowadzając ją do najbardziej krzykliwego, najprostszego wytłumaczenia. Trochę tak jak my, traktując Brutalistę jak kolejny film o amerykańskim kłamstwie. A jest w tym obrazie coś jeszcze. The Brutalist to film o przemocy seksualnej. Jednak nie z tych najbardziej oczywistych powodów. Jedyny akt sprawia wrażenie zbędnego, pretensjonalnego wykrzyczenia czegoś, co do tej pory sugerowano niedopowiedzeniami i drobnymi gestami. Nic dziwnego, że scena ta zbiera sporo głosów krytyki. Dla mnie jest jednak kluczowa i absolutnie musi wyglądać tak, jak wygląda.
W przemocy seksualnej nie ma bowiem nic subtelnego, niejasnego. To najbardziej obnażający, uwłaczający, odczłowieczający sposób na skrzywdzenie drugiej osoby. Odarcie jej z godności, odebranie poczucia przynależności do swojego ciała, kontroli nad nim. Przemoc seksualna na ekranie musi być bezpośrednia, okrutna, nachalna. To jedno z nielicznych rozwiązań, by pozwolić widowni w jakikolwiek sposób zbliżyć się mentalnie do stanu, w jakim jest ofiara. A w tym filmie, przede wszystkim, przemoc ta jest tematem stałym, chociaż wydaje się wątkiem dorzuconym na ostatnie sceny, który ma jedynie zagęścić intrygę.
Błędne koło życia imigranta – wygnanego przez wojnę ze swojej ojczyzny, wpadającego w środowisko, w którym jest wykorzystywany, traktowany jak istota niższa – działa w filmie dobrze samo w sobie, jak i jako metafora seksualnej przemocy. Corbet porusza taboo gwałtów w trakcie II wojny światowej, początkowo nie łamiąc go otwarcie (nie widzimy wprost pierwszego gwałtu na László, jest on ledwo zasugerowany), szybko przechodząc do bardziej uniwersalnych rozważań.
Co dostajemy?
Uważną, dogłębną analizę człowieka, który próbuje odszukać samego siebie. Który stracił kontakt z ciałem. Nie jest zdolny do nawiązania intymnej relacji z kimkolwiek (czego symbolem są zarówno bardzo graficzne sceny seksu z prostytutką, jak i przydługi pokaz niemych pornograficznych obrazów). Analizę człowieka, który okalecza się na wszelkie sposoby, marząc jedynie o tym, by zatracić się w labiryncie własnych myśli, zdystansować się najbardziej jak to tylko możliwe od tego, co fizyczne i namacalne. Reżyser opowiada nam o tym w sposób bardzo subtelny i spokojny aż do momentu, w którym odrzuca pozory i bezpośrednio konfrontuje widza z problemem. Nie wynika to z braku zdolności do lepszego rozwiązania wątku czy z potrzeby szokowania.
Corbet rozumie doskonale, od czego ludzkość ucieka, czego się boi. Wie, jak lekceważone są pewne tematy. Co ważniejsze, jego bohater stara się zignorować to, co spotkało go przed laty. Tak jak widownia i reszta świata, odwraca wzrok, a gdy tego potrzeba: zaciska kurczowo powieki. Słuszność obserwacji Corbeta pokazuje fakt, że przemoc seksualna zupełnie nie jest poruszana w dyskusji wokół filmu (a chyba wszyscy dawno przestaliśmy zakładać, że krytycy po prostu uważają na „spoilery”). Dlatego to mocne uderzenie, odejście od subtelności, jest tak ważne, tak niezbędne. Nie wspominając już o tym, że trauma seksualna jest często czymś, co trwa, przeciąga się. Ofiary nie tylko mają problem z nawiązaniem zdrowych intymnych relacji, ale mogą stać się ponownymi ofiarami (motyw ten jest dość często wykorzystywany i powtarzany w kulturze). To kolejny powód, dla którego ten drugi gwałt – tym razem otwarcie pokazany – jest tak istotny.
Możliwe, że Corbet wyciągnął tutaj wnioski z dyskursu wokół wspomnianego już Lawrence’a z Arabii. W końcu od dekad widownia unika przyznania wprost, że powodem złamania charakteru T.E. Lawrence’a i doprowadzenia do ostatecznych tragedii był właśnie gwałt. O scenie w niewoli mówimy jak o „torturach”, tak jakby gwałt (bez wspominania o całym kontekście przemocy seksualnej pomiędzy mężczyznami, zwłaszcza w środowisku arabskim czy generalnie wschodnim) był czymś niewiele gorszym od biczowania. A czy w ogóle wspominamy o tym, jak ów gwałt wpływa na najbardziej emocjonalny wątek filmu Leana, którym jest opowieść o miłości między dwoma mężczyznami? Jeśli tak, to znowu mówimy po prostu o torturach, krzywdzie, dalej uparcie udając, że nie ma różnicy między jednym a drugim. Czyż nie podobnie wyglądałaby sytuacja przy okazji The Brutalist? Czy László Tóth nie stałby się jedynie kolejnym mężczyzną, którego kiedyś skrzywdzono, ale w sposób na tyle nie jasny, że dla wygody możemy owe krzywdy podpiąć pod typowe przeżycia w obozie koncentracyjnym? Może tak, może nie. Jedyne co wiem na pewno, to że zgadzam się z decyzją Corbeta o zrzuceniu maski, rezygnacji z niedopowiedzeń.
Rzucanie widzowi w twarz wnioskami nie przeszkadza mi też jakoś mocno, ze względu na artystyczną spójność i konsekwencję filmu. The Brutalist, pomimo swojej skali i przepychu, pozostaje intymnym horrorem, okazjonalnie romansującym z estetyką filmu awangardowego, nowofalowego. Corbet i jego autor zdjęć, genialny Lol Crawley, znaleźli sposób na uchwycenie każdej sceny, każdego detalu w sposób niestandardowy, daleki od prostych rozwiązań (przypominam, scena otwierająca) przy jednoczesnym zachowaniu spójności. Nic tu nie wybija z rytmu, obraz jest bezbłędnie skomponowany. Oczywiście, ma sceny, które wybijają się na tle reszty: głównie te toczące się we Włoszech. Kiedy reżyser tworzy epicki kostiumowy dramat osadzony w XX wieku i zabiera widownię do Italii, to spokojnie możemy założyć, że zaraz odda hołd Viscontiemu. Corbet znowu jednak zaskakuje. Oniryczne, niepokojące sekwencje w gigantycznym kamieniołomie (jedna z najwspanialej nakręconych lokacji od lat ) znacznie bliższe są surrealistycznym obrazom Felliniego lub sennym wizjom Cocteau w Orfeuszu. Reżyser momentami zahacza wręcz o realizm magiczny (w sferze formalnej). Przekracza granicę między rzeczywistością a baśnią. I nadal, powtórzę się, nawet na pół sceny nie gubi kroków, doskonale odtańcza cały układ, od początku do końca.
Brady Corbet (nie zapominajmy, że na początku był aktorem!) dokonał czegoś niesamowitego. Scementował swój styl, wyklarował przekaz i udoskonalił język, a jest to coś niezwykłego, jeśli spojrzymy na liczbę inspiracji, pomysłów, na całość jego wizji. Mało kto byłby w stanie stworzyć coś chociaż zjadliwego z takiej mieszaniny. A Corbet znalazł sposób nawet na to, by z finałowej ostentacji uczynić broń swojego filmu.
Brutalistę musicie zobaczyć na wielkim ekranie. Chociaż, jeśli tutaj dotarliście, zakładam, że seans już za wami. W takim razie spróbujcie jeszcze raz. Jako widzowie tak często narzekający, krytykujący współczesne Hollywood, jesteśmy coś winni takim filmom. I reżyserom, którzy przekraczają granicę, ryzykują, odkrywają nowe i są gotowi skonfrontować nas z tym, przed czym chcemy uciec.
Oglądajcie The Brutalist.
The Brutalist na ekrany polskich kin wejdzie 31 stycznia 2025 roku za sprawą firmy UIP.