Another End, prezentowany w konkursie głównym festiwalu Berlinale 2024 film Piera Messiny, to bardzo nieudany artystycznie projekt. Ambitny dramat stylizowany na niezbyt odległe współczesności science-fiction to projekt w duchu M. Night Shyamalana. Jest patetycznie i absurdalnie, choć nie tak śmiesznie i świadomie. Bohaterowie w koło tłumaczą te same rzeczy, a zakończenie… to musicie zobaczyć sami.
Dlaczego jest tak źle, skoro miało być tak dobrze? Niezwykle intrygujący opis festiwalowy, estetyczna stylistyka oraz obsada oparta na zazwyczaj poprawnym Gaelu Garcii Bernalu oraz wybitnej Renate Reinsve zapowiadały co najmniej dobrą, futurystyczną opowieść o miłości i żegnaniu bliskich. W bogatej historii (również festiwalowego) kina artystycznego nie brakuje udanych referencji, z których Messina koniec końców nie bał się czerpać garściami. Wszystko wyszło jednak niezwykle tandetnie i płasko. Jest wtórnie, monotonnie i powtarzalnie.
Bardzo żałuję, że wszystko okazało się tutaj aż taką katastrofą. Tym bardziej że na papierze ten pomysł jest względnie imponujący, a wybrana stylistyka to satysfakcjonująco zbudowany semifuturystyczny świat. Problemem okazał się sam Piero Messina, którego ekspozycyjna nieporadność, scenariuszowa rozlazłość oraz absurdalne podanie puenty niszczą nawet największe starania Renate Reinsve.
Akcja filmu rozgrywa się w niedalekiej przyszłości. Sal (w którego bez polotu wciela się Gael Garcia Bernal) jest ciągle w żałobie po utracie swojej ukochanej. Jego oziębła siostra (Bérénice Bejo) pracuje w firmie Another End, która przez przeszczepienie wspomnień zmarłego w ciało dawcy pozwala pożegnać się jeszcze raz ze zmarłymi bliskimi. Wszystko za zgodą dawców ciał oraz pod określonymi zasadami – możliwe są jedynie trzy dni, od pobudki do zaśnięcia. Dawcy ciał nic z całego zdarzenia nie pamiętają. Początkowo niechętny Sal w końcu się zgadza, a dawczynią ciała zostaje Zoe (w którą wciela się bardzo dobra Renate Reinsve). Tak zawiązana fabuła brzmi naprawdę obiecująco, to dobre tło do zbudowania pogłębionych postaci oraz emocjonalnej wiwisekcji pożegnań. Wszystko pod płaszczykiem pamięci posttraumatycznej oraz futurystycznych światów.
Na pomyśle i kilku ładnych ujęciach wszystko się skończyło. Egzekucja pomysłu Messiny poddaje w wątpliwość, czy ktoś aż tak pozbawiony talentu rzeczywiście mógł wymyślić tak interesujący synopsis. Być może również na niego ktoś przeszczepił wspomnienia dobrego scenarzysty?
Dobre filmy są tylko o miłości. Another End odważnie korzysta z tej zasady, choć bez większych sukcesów. Tak modne dziś tematy pamięci, posttraumy oraz utraconej miłości pozostają jedynie potencjałem. Chciałbym myśleć o tym filmie dobrze. Do łez było daleko, ale przybliżenie idei miłości, której nie rozbiła nawet śmierć to naprawdę poruszający pomysł. O ile estetycznie to się jeszcze jakoś broni, tak ten narracyjny zamach na kinematografię nie pozwala traktować Another End poważnie. Szczególnie, że czasem przytrafi się kwiatek w postaci bezwstydnej i ewidentnej muzycznej inspiracji smutnym pianinkiem Hansa Zimmera z Interstellar Christophera Nolana.
Erudycji Messinie nie brakuje. Wizualnych oraz znaczeniowych odniesień do utartej poetyki science fiction jest tu w bród. Adaptacja wspomnień oraz użyczanie ciała budzą oczywiste konotacje z niezwykle udanym Blade Runnerem 2049. Choć ten drugi wątek był tam jedynie liźnięty, a Messina opiera na nim cały 130-minutowy film, trudno nie odnieść wrażenia, że Villeneuve zrobił to bardziej precyzyjnie, subtelnie oraz z należytą szlachetnemu kinu gracją. Ambitnemu reżyserowi Another End trudno będzie też uciec od porównań z Alpami Yorgosa Lanthimosa. Nawet na tle nieukształtowanego w pełni wówczas warsztatu greckiego mistrza kina, Messina wypada niezwykle słabo, a jego film powierzchownie. Nasuwające się porównanie z Paryż, Texas w kontekście wątku Reinsve byłoby dla Messiny całkowicie bezlitosne. Może więc ten temat lepiej porzucić.
Prawdziwym koszmarem jest scena, w której głównemu bohaterowi tłumaczone jest postrzeganie osoby przez pryzmat ciała. Na pewno znacie tą iluzję optyczną, w której czasem widać głowę królika, a czasem kaczy łeb. Na podstawie tak niezbyt wyszukanej prawidłowości filmowy Sal dowiaduje się, że czasem widzi się jedno (dawczynię ciała), czasem drugie (utracona miłość), a w rzeczywistości to jedno i drugie. Na samej metaforze się jednak nie kończy. Bohater najpierw tłumaczy jak działa świat na podstawie obrazka, a potem tłumaczy, że obrazek wisi na ścianie po to, żeby można było wytłumaczyć, jak działa świat. Boskie!
Shyamalanowskie zakończenie dopełnia ten mizerny, choć ambitny projekt. Messina nie jest przy tym tak bezwstydny i szalony jak ukochany Shyamalan. Wręcz przeciwnie, na poważnie myślał, że zrobił coś wzruszającego. Dodatkowe przedłużenie filmu o króciutki niby epilog podbija nieintencjonalny komizm. Tragedia.
To nie jest dobry film. To nie jest film, który może wygrać Złotego Niedźwiedzia. Another End to przydługi odcinek pretensjonalnej antologii science-fiction, która zapycha katalog serwisu streamingowego To ładnie nakręcone, najgorsze przywary kina M. Night Shyamalana, które nawet nie są na tyle śmieszne i bezwstydne, co Pukając do drzwi. Tu nikt ze skrywanym uśmiechem nie puka do chatki w lesie. Tutaj co najwyżej można się popukać w głowę.