Apokalipsa świętego Shyamalana – recenzja filmu „Pukając do drzwi”

Stanisław Sobczyk06 lutego 2023 09:00
Apokalipsa świętego Shyamalana – recenzja filmu „Pukając do drzwi”

Kolejne filmy M. Night Shyamalana są na tym etapie zagadkami. Po Wizycie i Split wydawało się, że reżyser wyciągnął wnioski ze swoich porażek. Nadzieję widzów rozwiały jednak Glass oraz Old – filmy pełne problemów i głupot. Trudno więc się dziwić, że już od pierwszych materiałów promocyjnych nowy projekt twórcy – Pukając do drzwi – budził bardzo mieszane uczucia. Natomiast zaskoczeniem okazały się bardzo pozytywne recenzje filmu, które sugerowały, jakoby był on najlepszym, co Shyamalan nakręcił od lat. Czy rzeczywiście tak jest? Z jednej strony tak, bo Pukając do drzwi ma kilka bardzo ciekawych elementów. Z drugiej jednak ma sporo problemów, które widzieliśmy już w tych mniej udanych produkcjach reżysera.

Eric i Andrew, razem z Wen, swoją córką, wyjeżdżają na wakacje do chatki w środku lasu. Ich spokój przerywa czwórka tajemniczych nieznajomych z bronią, którzy włamują się do domu. Twierdzą oni, że rodzina musi dobrowolnie poświęcić jednego z członków, by ocalić świat przed apokalipsą.

Eric, Andrew i córka Wen w filmie "Pukając do drzwi"
fot. Pukając do drzwi, reż. M. Night Shyamalan, dystrybucja UIP

Na papierze Pukając do drzwi brzmi jak jeden z najciekawszych filmów M. Night Shyamalana. Pocieszające może wydawać się także to, że tym razem reżyser nie wymyślił go sam, bo produkcja oparta jest na powieści Paula Tremblaya pod tytułem The Cabin at the End of the World. Film rzeczywiście w wielu aspektach wypada dobrze, ogląda się go bardzo płynnie, a intryga, mimo swoich problemów, angażuje. Warto docenić Shyamalana za to, że tym razem zdecydował się na trochę inną konstrukcję fabularną. Pukając do drzwi bardzo szybko przechodzi do akcji, a bohaterów poznajemy przez wplecione w historię retrospekcje. Dzięki temu film jest rzeczywiście angażujący i widzowie z pewnością nie będą nudzić się w kinie.

Docenić warto także budowanie napięcia. Pukając do drzwi potwierdza tylko, że M. Night Shyamalan ma już wyrobiony warsztat, co nie raz udowodnił. Film ma wiele dobrze nakręconych scen, ciekawie operuje dźwiękiem i długimi ujęciami. Już sam wstęp robi spore wrażenie. Jest niepokojący, odpowiednio powolny i tajemniczy. Podoba mi się też krótki segment home invasion, w którym reżyser całkiem subtelnie zarysowuje zagrożenie i konsekwentnie buduje napięcie. Shyamalan radzi sobie również ze scenami gore, które są sfilmowane w nieoczywisty sposób. Biorąc to wszystko pod uwagę, łatwo dostrzec, że Pukając do drzwi jest najlepsze wtedy, kiedy nie próbuje opowiadać historii. Scenariusz ma dużo problemów, ale reżysersko większość scen horrorwych trzyma po prostu solidny poziom.

Warto też poświęcić osobny akapit bardzo udanej roli Dave’a Bautisty, którą już po pierwszych pokazach prasowych wychwalali recenzenci. Aktor kontynuuje próbę odejścia od swojego wizerunku i po bardzo ciekawych występach w Blade Runnerze 2049 czy Glass Onion zalicza kolejny, zupełnie inny występ. Jego bohater w Pukając do drzwi jest najbardziej ludzki, łatwo uwierzyć w jego intencje, a tragiczna sytuacja, w jakiej się znalazł, rzeczywiście może poruszyć. Miejmy nadzieję, że zobaczymy jeszcze Bautistę w równie ciekawych kreacjach.

fot. Pukając do drzwi, reż. M. Night Shyamalan, dystrybucja UIP

Problemy Pukając do drzwi dotyczą scenariusza. Film jest bardzo toporny w swoim przekazie, a przez to dramatyczne wątki trudno traktować w pełni poważnie. Tak więc bardzo szybko widzimy, że tematem produkcji jest homofobia i poświęcenie. Para gejów, traktowanych źle, przez lata wyszydzanych przez społeczeństwo, ma być jedyną nadzieją dla owego społeczeństwa. Ta aluzja jest wyjątkowo prosta, ale na papierze rzeczywiście może wyglądać ciekawie. Szczególnie, że bohaterowie napisani są tak, żeby reprezentowali różne postawy wobec świata. Andrew ma urazę do ludzi, walczy o swoje i nie wierzy nieznajomym. Eric jest dużo bardziej otwarty, religijny i skłonny uwierzyć w historię o apokalipsie. Problem polega niestety na tym, że wszystkie postacie w filmie wydają się być jedynie narzędziami w rękach reżysera, a główny konflikt w pewnym momencie staje się oczywisty.

Oglądając kolejne sceny retrospekcji, trudno nie ulec wrażeniu, że są one w filmie tylko po to, by dobitnie podkreślić przesłanie o miłosierdziu i przebaczeniu. Zresztą sam Shyamalan nawet nie próbuje ukryć religijnych konotacji, wielokrotnie odwołując się do Biblii, Apokalipsy świętego Jana, a nawet figury Jezusa oddającego życie za swoich oprawców. Wszystko to z charakterystyczną dla niego łopatologią i zupełnym brakiem wyczucia. Kiedy w finale padają pewne kwestie o Bogu czy ludzkości, trudno było mi powstrzymać śmiech. Pojawia się też wyjątkowo dziwny twist związany z postaciami nieznajomych. Z pewnością spodoba się on tym, którzy czerpali ironiczną satysfakcję z najgorszych produkcji Shyamalana.

Temat wiary od zawsze był obecny w produkcjach M. Night Shyamalana. Reżyser sam przyznawał, że jego Znaki można interpretować w religijny sposób, a kluczowe dla znaczenia takich filmów jak Szósty zmysł, Niezniszczalny, Kobieta w błękitnej wodzie czy Zdarzenie, było to, że bohaterowie muszą uwierzyć w coś niewiarygodnego. Nic więc dziwnego, że taki wątek odgrywa kluczowe znaczenie także w Pukając do drzwi. Problem tkwi tylko w tym, że nowy film Shyamalana mówi o tym w okropnie wymuszony sposób. Oglądając niektóre sceny, miałem wrażenie, że reżyser usilnie wpycha mi do gardła morał filmu. Właśnie dlatego to pierwsza, horrorowa część Pukając do drzwi przypadła mi do gustu znacznie bardziej.

Pukając do drzwi to niestety kolejny średnio udany projekt M. Night Shyamalana. Nie sposób odmówić mu kilku bardzo ciekawych elementów. Sceny horrorowe są poprowadzone bardzo dobrze, nie brakuje napięcia, a Dave Bautista może dopisać do swojego portfolio kolejną zaskakującą rolę. Niestety, znacznie gorzej wypada dramatyczna część filmu. Toporny morał, irytujący scenariusz i nieintencjonalnie zabawny finał. Wszystkie te elementy przywodzą na myśl te mniej udane filmy reżysera. Seans z pewnością był ciekawym przeżyciem i produkcję można polecić jako nieoczywistą i w miarę angażującą rozrywkę. Szkoda tylko, że Shyamalan dalej popełnia te same błędy co kiedyś. Próbuje opowiadać o wielkich tematach, o Bogu i problemach całego świata, a przy tym brakuje mu wyczucia i scenariopisarskiego warsztatu.