Doskonale pamiętam, kiedy pierwszy raz spotkałem Drakulę. Ale tak naprawdę jego wyjątkowa opowieść była ze mną od zawsze. W końcu kto nie zna Księcia Ciemności? Drakula to jedno z najbardziej rozpoznawalnych imion w zachodnim świecie. Imię, które niesie w sobie ciężar wyjątkowej, wielowarstwowej legendy. Imię, za którym kryje się mit, znany ludziom na przestrzeni lat w najróżniejszych formach. Mit, który narodził się wraz z prawdziwym człowiekiem, mężczyzną, którego legenda zaczęła się szerzyć wraz z jego śmiercią. Stała się przypowieścią-ostrzeżeniem, historią o niewyobrażalnej przemocy, ale przede wszystkim o nieuchronnej karze i ślepej, skutecznej sprawiedliwości. Legendą o prawdzie, nieprzyjemnej prawdzie. Przekuto ją następnie w coś innego, mroczniejszego, jeszcze bardziej ekscytującego, a zarazem boleśnie aktualnego. Wampir (Drakula, Orlok…) jest przede wszystkim uosobieniem lęków i traum danego okresu, personifikacją koszmarów, wcieleniem niezrozumiałego.
Wydanie powieści Brama Stokera, które stoi u mnie w domu, ma już około piętnastu lat. Z perspektywy historii książki – tyle co nic, lecz z mojej – wieczność. Przez te lata tom w białej okładce z tandetną, unurzaną we krwi różą, zmieniał swoje miejsce na moich półkach. Regularnie jednak był zdejmowany i kartkowany. Mogę wymienić jeszcze ze trzy tytuły, do których wracałem równie często. Nie wskażę jednak żadnej innej książki, która budziłaby we mnie taki niepokój. Która do tego stopnia zawładnęłaby moją dziecięcą wyobraźnią. Hrabia Drakula odcisnął trwałe piętno na mojej kreatywności i wrażliwości.
To jednak nie książka Stokera była początkiem. Zanim po nią sięgnąłem, w szkolnej bibliotece natknąłem się (biorąc pod uwagę mój wiek – dużo za wcześnie) na powieść z gatunku fikcji historycznej, poświęconą postaci Vlada Palownika. Historia trzymała się faktów, nie stroniła od przemocy (a przy tym ochoczo popadała w melodramatyczne tony) i próbowała opisać mrożące krew w żyłach plotki na temat władcy Wołoszczyzny. To był idealny wstęp. Mój dziecięcy i nastoletni umysł długo nie potrafił rozróżnić Drakuli prawdziwego od fikcyjnego. Oczywiście, wiedziałem, że Palownik nie był wampirem, ale twór Brama Stokera wydawał mi się (i po części nadal tak uważam) naturalnym przedłużeniem historycznego pierwowzoru. Umocnieniem symbolu, którym Palownik stał się na dobre dopiero po śmierci.
Minęły lata, zanim poznałem ostatnie wcielenie największego z wampirów. Hrabia Orlok, Nosferatu, to nie Drakula. A zarazem to on. Po części przypadkowo, po części specjalnie, F.W. Murnau i jego kreatywna ekipa ponad sto lat temu stworzyli postać, która nie była tylko adaptacją, nowym spojrzeniem na książkowy pierwowzór. Była jego ewolucją. A raczej jej początkiem. Pierwszym etapem długiego procesu. Procesu poszukiwania, eksperymentów, do którego swoje trzy grosze po latach dołożyć miał między innymi Werner Herzog. Procesu, którego celem od początku było znalezienie odpowiedzi na najprostsze z pytań: kim jest Nosferatu? Czemu Orlok wygląda, jak zmarły przed laty szlachcic z Transylwanii? Dlaczego jego moc pochodzi bezpośrednio od prastarego demona? A przede wszystkim, co łączy go z Ellen Hutter?
Mina Harker dla Drakuli jest zdobyczą. Trofeum. Nagrodą. Zachcianką. Mina opiera się bestii, ale koniec końców zdana jest na ratunek ze strony grupy mężczyzn. Podobnie jest w pierwszym Nosferatu z postacią Ellen.
Podobnie, ale nie do końca.
Otoczona miłością Ellen Hutter czuje się wyobcowana, niezrozumiana przez bliskich. W odróżnieniu od Miny, nie przystaje do świata, w którym żyje. Jest lunatyczką, a zgodnie z wiarą ówczesnych daje jej to dostęp do innego świata. Pozwala na komunikowanie się z tym, co leży „poza”. Zaledwie kilka krótkich scen wystarczy, by widz zrozumiał, że owa „obcość” łączy ją z przerażającą, odległą mocą Orloka. Tylko On – istota spoza tego wymiaru – może zrozumieć Ellen. Oboje funkcjonują poza czasem, poza rzeczywistością.
Potrzeba było jednak ponad stu lat, by inny filmowiec w pełni zrozumiał zależność między Orlokiem a Ellen i uczynił ją głównym tematem opowieści o Nosferatu.
Nosferatu to film w dużej mierze alegoryczny. Utwór, w którym wszystko jest podporządkowane tematowi i metaforycznej historii o kobiecej seksualności, pożądaniu i potrzebie fizycznego spełnienia, czyli o wszystkich tych rzeczach, do których kobieta w XIX wieku nie miała dostępu. Których jej odmawiano, twierdząc, że są plugawe, że są czystym złem.
Ellen żyje w przekonaniu, że nie jest normalna. Że część jej natury jest zepsuta, wypaczona przez zło. Brzydzi się siebie, chce uciec, ukryć gdzieś głęboko swoje pragnienia, myśli, emocje, nawet gdyby oznaczało to, że zatraci siebie samą. Ludzie, którzy ją otaczają, jedynie umacniają kobietę w przekonaniu, że jest z nią coś nie tak. Thomas, jej ukochany, szczerze wierzy, że kobieta potrzebuje jedynie czasu, by wyleczyć się z niemądrej melancholii; przyjaciel rodziny jest przekonany, że Ellen zwyczajnie zwariowała; a na wpół szalony profesor, Franz, owładnięty religijnym szałem, traktuje ją jak narzędzie, które bez skrupułów można wykorzystać. Zrozumienie i akceptację Ellen znajduje u prastarego wampira, którego jedyną rolą w filmie jest bycie personifikacją pragnień bohaterki.
Robert Eggers jako scenarzysta i światotwórca jest wymagający, zarówno wobec siebie, jak i widowni. Odrzuca współczesną optykę, stara się tak mocno, jak to tylko możliwe, kreować filmową rzeczywistość z perspektywy ludzi żyjących w dziewiętnastym wieku, zarówno pod względem socjologicznym, jak i psychologicznym. Unika moralizatorskiego tonu, łatwych odpowiedzi, szuka obojętności (akceptacji) wobec przebrzmiałych idei.
Tak podszedł do Wikinga, który poddany był koncepcji przeniesienia widza do głowy nordyckiego wojownika z odrzuceniem wszystkich nowoczesnych przyzwyczajeń. W przypadku Nosferatu jest podobnie (zwłaszcza gdy na pierwszy plan zaczyna przebijać się wątek religijnego fanatyzmu Franza), ale tym razem brakuje mu tej gracji i wyczucia. W efekcie film momentami jest dość toporny i dosłowny, a kiedy indziej przesadnie niejasny.
Duża w tym wina dialogów, bo o ile same decyzje fabularne czy narracyjne Eggers podejmuje słuszne, zabawiając się z przyzwyczajeniami widza i przekształcając tak świetnie znane motywy czy schematy, tak wiele wątków się rozpada, kiedy bohaterowie otwierają usta. Głównie dotyczy to Ellen, która postacią jest fascynującą, ale zbyt często i dosłownie zasypuje widza monologami na temat swojego stanu.
Eggers stara się wszystko zachować w granicach metafory i niedopowiedzenia, a jednocześnie sprawia wrażenie, jakby bardzo mu zależało na tym, by pewne rzeczy wykrzyczeć wprost, co w efekcie prowadzi do tego, że spora część rozmów w Nosferatu jest bełkotliwa. Zwłaszcza te między bohaterkami Depp i Emmy Corrin, której cały udział w filmie jest niezręczny i wybijający z rytmu, gdyż pełni ona tylko funkcję fabularnego narzędzia.
Zawodzą też interakcje Ellen z innymi ludźmi. Są płaskie i nienaturalne, pozbawione duszy. Głównie dlatego, że każdy monolog Ellen to patetyczna, wzniosła formułka rodem z filozoficznego eseju, co zupełnie nie pasuje do stylu wszystkich innych bohaterów dramatu. Szczególnie cierpi na tym jedna z, teoretycznie, najbardziej emocjonalnych scen między Ellen a Thomasem, gdzie zamiast zobaczyć uczucia i dramat bohaterów, widz zmuszony jest do wysłuchania, jak Ellen wzniosłymi słowami podsumowuje wszystko to, co Eggers do tej pory starał się mu pokazać. Ewidentnie niepotrzebnie, skoro i tak wszystko jest ostatecznie wyłożone na stół.
Normalnie doceniłbym tak radykalne zdystansowanie protagonistki do widza i innych, gdyby nie to, że w efekcie postać Ellen podporządkowana jest w całości tematowi i eggersowej metaforze. Ellen charakteryzuje jedynie jej pociąg w kierunku „brzydkiej” części jej duszy. Poza pragnieniami nie ma w niej nic więcej. To nie jest bohaterka z krwi i kości, jaką powinna być w takiej opowieści. Hutter jest fabularnym narzędziem, wytrychem służącym do opowiedzenia konkretnej historii, która jest dobra, spójna i szalenie interesująca, ale pozbawiona jest pierwiastka człowieczeństwa.
Nie ma go też sam Orlok, co jest akurat fantastyczną decyzją. Eggers powraca do korzeni mitów o wampirach, przedstawiając nam Nosferatu jako dosłownie żywego, kilkusetletniego trupa. Dokonano tu zresztą mnóstwa znakomitych wyborów, potencjalnie bardzo ryzykownych. Bill Skarsgard, chociaż znika pod toną (fenomenalnej!) charakteryzacji, do swej kreacji wnosi wiele głosem, niesamowicie dobranym akcentem i intonacją. To najoryginalniej brzmiący wampir. I jest naprawdę przerażający.
Doskonale współgra z nim Lily Rose-Depp. Jej występ jest fantastyczny… ale daleki od czegoś epokowego, jak sugerowały niektóre recenzje. Nie jest to jednak wina aktorki, a materiału, który otrzymała. Czysto warsztatowo Depp jest genialna. Niesamowicie plastyczna, znakomicie odgrywa twarzą porażającą gamę emocji i tików. O wyjątkowej kontroli nad ciałem w scenach opętania nawet nie wspomnę. Jest to jednak rola głównie popisowa, polegająca na wyczuciu granicy między pokazem a karykaturą. Brakuje jej głębi, większej emocjonalnej nieoczywistości. Nie ma na ekranie chemii z nikim, nawet jej konfrontacje ze Skarsgardem to bardziej indywidualne pokazy niż duet. Scenariusz nie daje Depp momentów wyciszenia, nie pozwala na głębsze poznanie bohaterki, odnalezienie w niej innych twarzy.
Podobnie można powiedzieć o pozostałych aktorach. O dziwo najwięcej nieoczywistości możemy znaleźć w postaci Aarona Taylora-Johnsona, który pechowo jako jedyny nie podołał zadaniu. Gra w sposób chaotyczny, niezdecydowany, momentami świadomie ocierając się o parodię, zwłaszcza przy swoich decyzjach dotyczących akcentu i intonacji. Eggers daje mu kilka napisanych pompatycznie, odrobinę poetycko (słowem, rodem z dziewiętnastowiecznej powieści) monologów i Johnson nie do końca wie, jak sobie z takim pseudoklasycznym tekstem radzić. Widać brak konsekwencji i jasnej wizji na prowadzenie tej postaci, co nie gra ze spójnym aktorstwem całej reszty. Na drugim biegunie stoi Willem Dafoe, który chociaż gra postać absolutnie przerażającą, to wnosi też nieco luzu do historii, znakomicie jednak dawkując swoje szarże, dzięki czemu nadal doskonale wpisuje się w stylistykę.
Na szczęście koniec końców Nosferatu to przede wszystkim popis audio-wizualny. Dużo racji mają osoby mówiące, że ten obraz to takie greatest hits Eggersa. Bawi się tu wszystkimi swoimi ulubionymi motywami (kobiety, folklor, psychoseksualne wątki etc.) zarówno fabularnie, jak i w warstwie formalnej. I rodzi to pewną niekonsekwencję, bo przez część filmu każda scena wyreżyserowana jest zupełnie inaczej, a Eggers próbuje każdej możliwej sztuczki, by wywołać oczekiwany efekt. Jest też szokująco niecierpliwy.
Nosferatu daleko do Czarownicy, która napięcie budowała powoli, długimi ujęciami, od początku wprowadzając atmosferę lęku i terroru, wślizgując się pod skórę, chwytając za gardło. W swoim najnowszym filmie Eggers zahacza o tempo blockbusterowe. Oczywiście, nadal zdarzają się dłuższe sekwencje. Tutaj jednak Eggers przerywa je zdecydowanie zbyt często banalnymi jumpscare’ami. A nawet jeśli potem wraca do powolnego budowania napięcia, to nie ma to takiej mocy jak na początku, skoro widz miał już kilkukrotnie sztucznie podniesione ciśnienie nagle skaczącym na niego wampirem. Dobrze wypada natomiast realizacja scen bezpośredniej przemocy, która wywołuje odpowiedni efekt obrzydzenia i wstrętu, w żadnym momencie nie ocierając się nawet o przesadę czy groteskę. Szczególnie warstwa dźwiękowa (odgłosy picia krwi!) jest doskonała.
Reżyser jest też zupełnie niezdecydowany w kwestii pokazywania Orloka. Przez większość filmu Hrabia to jedynie skryta w cieniu sylwetka, a na wyobraźnię widza działają jedynie detale. Aż tu ni stąd, ni zowąd Orlok staje nam przed oczami w pełnej okazałości… po czym znowu wracamy do zabawy w kotka i myszkę, a Eggers udaje, że nadal nie mamy pojęcia, jak Nosferatu wygląda.
Pomimo wszystko Nosferatu to piękny film. Eggers i jego autor zdjęć rewelacyjnie używają cieni, skąpego oświetlenia, po mistrzowsku bawią się kolorami. Porażające wrażenie robi zwłaszcza segment osadzony w Karpatach, wraz z ikoniczną podróżą Thomasa Huttera do zamku Orloka. Jest mnóstwo pojedynczych kadrów, które w pełni spełniają cel imitacji renesansowego malarstwa, na czele z ostatnim, przepięknym w swojej przerażającej formie ujęciem.
Nosferatu to spektakl, który chwyta widza i wciąga do swojego świata, tworząc jeden z najbardziej immersyjnych, autentycznych światów w kinie hollywoodzkim od lat. Tym większa szkoda, że Eggersowi nie wystarcza czasu na kontemplację, na zwolnienie, na pozwolenie widzowi, by chłonął magiczną rzeczywistość.
Od momentu zakończenia epizodu w Karpatach, film zaczyna pędzić, przeskakując od jednej akcji do drugiej. Przy całej swojej tematycznej anty-nowoczesności dość łatwo popada w strukturalne schematy, łącznie z najbardziej wyrazistym w karierze Eggersa trzyaktowym podziałem.
Nosferatu jest na pewno odpowiedzią na pytanie o to, kim jest Orlok. To najlepsza wersja tej historii i pod wieloma względami najciekawsza, doskonale rozumiejąca odwieczną więź między kobietą a wampirem. Utwór Eggersa dodaje kolejny rozdział do sagi o najsłynniejszym z krwiopijców, który sprawia, że jest ona jedynie bardziej fascynująca i aktualna. Jednocześnie jest to film, który zawodzi pod wieloma względami i sprawia wrażenie niepewnego, co dziwi, biorąc pod uwagę, ile lat Eggers nad nim pracował. To duży krok wstecz w stosunku do horrorowej warstwy Czarownicy oraz światotwórczej w Wikingu. Opowieść, która chce być radykalna, ale boi się braku zrozumienia. Wybitnie nakręcona, cudownie oddaje hołd Jackowi Claytonowi czy zdjęciom Freddy’ego Francisa, ale zmontowana pod blockbusterową widownię. Zagrana brawurowo, ale płytko. Złożona tematycznie, ale wybiórcza. Kompletnie pozbawiona pomysłu na to, co zrobić z wątkiem plagi. Jedynie pobieżnie przemykająca po narodowej traumie, tak ważnej w poprzednich wersjach Nosferatu.
Pomimo jednak wszystkich wpadek, nieudanych decyzji i niedociągnięć, opowieść Roberta Eggersa nie chce opuścić głowy. Jak zawsze ten niesamowity twórca kreuje obrazy, które zapadają na dobre w pamięć. Obrazy, które ekscytują, pobudzają, fascynują. Zaprasza widza do podróży w czasie i przestrzeni, zapewnia mu przygodę, jakiej odpowiednika na próżno szukać we współczesnym kinie. Nadal próbuje iść pod prąd, ciągle zadaje niewygodne pytania, a przy tym cały czas szuka zupełnie nowych perspektyw, próbuje spojrzeć na świat oczami ludzi sprzed lat i w ten sposób rozliczyć przeszłe traumy i zbrodnie. Nosferatu nie jest, dla mnie, spodziewanym triumfem, ale jest kolejnym krokiem na drodze ku wielkości. Wielkości, która jest Robertowi Eggersowi po prostu pisana.
Nosferatu wejdzie na ekrany polskich kin 21 lutego 2025 roku. Kolejny film Eggersa, Werwulf, trafi do kin w Boże Narodzenie roku 2026.