Pierwsza edycja Timeless Film Festival Warsaw była dla mnie etapem fantastycznych seansów, okresem spotkania z kilkoma ulubionymi filmami oraz nowych odkryć. W moim podsumowaniu zacytuję swoje teksty zamieszczone na naszym profilu na Facebooku, ale również dorzucę kilka zdań o filmach, o których wcześniej nie pisałem. Zapraszam do lektury!
Sekcja japońska na Timeless Film Festival Warsaw szokowała proponowanymi tytułami. Kiedy zapowiadano festiwal skupiony na klasyce, oczekiwania były różne, ale chyba mało kto realnie liczył na zbiór tak wielu głośnych, znanych tytułów. Siedmiu samurajów, Godzilla czy dwa arcydzieła Mizoguchiego – mówimy tu o absolutnym kanonie światowego kina, obrazach o statusie praktycznie legendarnym, a przy tym dość ciężko dostępnych (film Kurosawy nie należy nawet do najłatwiejszych do znalezienia w sensownej jakości). Program sekcji cechuje jednak dobór paru tytułów raczej nieznanych szerokiej widowni, szczególnie polskiej.
Przede wszystkim chodzi tutaj, oczywiście, o filmografię Mikio Naruse. Reżyser, chociaż uznany przez filmoznawców na całym świecie, nigdy nie dał rady przebić się do globalnej, szerokiej świadomości. Pomimo dużej artystycznej jakości i wielkiego ciężaru emocjonalnego czy społecznego swoich opowieści, nie jest wymieniany obok wielkich mistrzów japońskiego kina. Nawet jeśli ci, którzy jego filmografię znają, nie szczędzą mu porównań do Ozu, głównie w kwestii podejmowanych tematów.
Naruse to nowoczesna Japonia. Współczesne mu problemy, trapiące całe społeczeństwo zamieszkujące wyspy. Zamiast, jak wielu kolegów po fachu, cofać się do przeszłości, by mówić o teraźniejszości, Naruse bezpośrednio zderza się z diagnozowanym schorzeniem, dystansując się od analogii. Nie jest również szczególnie zainteresowany historycznym poszukiwaniem korzeni narodowych traum, czy psychologicznym kreowaniem sieci zależności, których efektem są tragedie Japończyków. Nie, Naruse stawia na prostotę i konfrontacje. Przykładem takiego podejścia jest pokazywany na Timeless Film Festival Warsaw Głos góry.
Cudownie odrestaurowany, pokazywany w wersji 4K. Jakość remastera zachwyca. Zapomnijcie o zabrudzeniach, uciętych scenach, niewyraźnych detalach. Obraz Głosu góry jest czysty i ostry jak brzytwa, transportujący widza prosto do tamtego świata. Chciałbym powiedzieć, że sama opowieść urzekła mnie tak, jak jej oprawa. Głos góry jest ważnym spojrzeniem na daną epokę i ludzi w niej uwięzionych. Toczący się na pierwszym planie dramat kobiety tkwiącej w nieszczęśliwym małżeństwie szybko staje się oczywistym symbolem ogólnonarodowego problemu. Choroby toczącej społeczeństwo, które nie potrafi dostosować się do nadchodzących zmian i swobód, potrzeb wszystkich ich członków. Głos góry to feministyczna rozprawa o prawach kobiet (z świetnym wątkiem dotyczącym aborcji) i zepsutym modelem rodziny. Naruse gubi jednak w swej społecznej opowieści jej serce i samych bohaterów. Cierpi na tym protagonistka. Jest sercem każdej relacji, konfliktu i dramatu, ale bardzo szybko staje się przede wszystkim uosobieniem i symbolem tematu, sztandarem dla konkretnego wywodu, przestając być interesującym człowiekiem. Straciłem emocjonalne połączenie z kobietą, jej losy do końca nie potrafiły mnie zainteresować. Duża w tym wina dialogów. Naruse stawia praktycznie tylko na słowo i chociaż nie raz i nie dwa wychodzi ze swoich prób zwycięsko, to przez większość czasu w jego języku dominuje sztuczność i fałsz. Drętwa ekspozycja (głównie dotycząca wykładania widzowi jak na tacy uczuć i motywacji poszczególnych graczy dramatu) kompletnie wymazuje jakąkolwiek subtelność czy niedopowiedzenie, a Naruse zdaje się zbyt rzadko wierzyć w inteligencję widza, by nie pozostawić go ze słownym podsumowaniem tego, co zobaczył.
Nie ma tu więc już miejsca na odpowiednią zabawę filmowym językiem. Kamera nie uczestniczy w tworzeniu opowieści, lecz raczej ją rejestruje, a reżyserska ciężka ręka Naruse skupia się na oprowadzaniu niż pokazywaniu. Głos góry ma jednak fantastyczne elementy. Jest nim głównie postać teścia bohaterki i jego relacji z członkami rodziny. To intrygujący mężczyzna, przechodzący najbardziej subtelne przemiany ze wszystkich. Ich ostatnia wspólna scena zachwyca i wynagradza wiele z mniej efektywnych momentów w poprzednich aktach. Aktorzy potrafią przezwyciężyć literackie braki i wykrzesać emocje czy niejednoznaczność w najmniej oczywistych momentach.
Głos góry, nawet jeśli dla mnie nie działa jako film sam w sobie, to pozostaje cenną lekcją oraz materiałem psychologicznym i socjologicznym; zapisem czasu, epoki. To ważny przykład oddania głosu tym, którzy go nie mieli, w momencie kiedy być może było to najważniejszym możliwym powodem, by opowiadać historie.
Nie musiałem czekać długo, by przeżyć seans, który stał się uosobieniem tego, czego po Timeless Film Festival Warsaw oczekiwałem, a jednocześnie jest odpowiedzią na wszystkie pytania o zasadność festiwalu skupionego jedynie na klasyce.
Złodziej z Bagdadu w wersji z 1924 roku jest filmem fenomenalnym samym w sobie, a na wielkim ekranie w odrestaurowanej (z absolutną klasą!) wersji jest wyjątkowym przeżyciem. Raoul Walsh osiągnął arcymistrzowski poziom światotwórstwa. Miesza mity, bajki i baśnie (ze świetnie rozumianą estetyką orientalną) z własną wyobraźnią, kreatywnie żonglując tropami i nawiązaniami zarówno w fabule, jak i kreacji samego spektaklu. A ten zapiera dech w piersiach.
Trzeci akt to pokaz nieskrępowanej, szalonej zabawy kinem. Efekty specjalne, scenografie (najlepsze porównanie tutaj to Kleopatra z jej monumentalnym rozbuchaniem i graniczącym z groteską przepychem) to coś, co zestarzało się fantastycznie. Duża w tym zasługa samoświadomości Walsha, jego dystansu do siebie i medium kinowego jako takiego. W jego rękach absurd, humor stają się kluczowymi składnikami nieśmiertelności Złodzieja z Bagdadu. Muszę jednak przyznać, że film uważam za zbyt długi. Szczególnie w drugim akcie, bardzo mocno skoncentrowanym na zawiązaniu relacji między bohaterami, tempo strasznie wtedy się burzy, wkrada się dużo nudy, a sama historia przestaje angażować. Początek jest bardzo energiczny i dynamiczny, przez co bardzo ciężko byłoby dobrze rozwiązać tonalne i narracyjne wolty w akcie drugim, nie dziwi więc, że twórcy popełniają w nim szereg błędów. Nadrabiają je jednak w zupełności aktem trzecim, który jest po prostu kinową perfekcją. Czymś, co przywraca radość, uśmiech i dziecinną wiarę w istnienie magii. Nie tylko „magii kina”, ale czarów jako takich. Sekretnego, wspanialszego świata istniejącego tuż za rogiem, znajdującego się na wyciągnięcie ręki.
Na ten moment mój ulubiony twór Miyazakiego.
Arcydzieło budowy świata, jego kreacji od strony wizualnej oraz artystycznej. Przejmująca historia, na każdym poziomie. Ale ten świat… to drugi obraz w kinie tego dnia, który mnie oczarował, porwał, pochłonął. Nic nie jest dla mnie takim wyznacznikiem magii kina jak obraz, który tak jak ten, porywa mnie i zabiera do magicznego świata (tak nam bliskiego) i co scena zachwyca swoją inwencją i pomysłowością.
Zestaw bohaterów jest również bardzo intrygujący. Z każdym z nich znacznie łatwiej było mi się utożsamić niż z bohaterami na przykład Spirited Away. Szczególnie fantastycznie wypadają pozorne czarne charaktery historii. Wiedźma z Bagien jak i słudzy króla to postaci przewrotne, skomplikowane oraz zaskakujące. Dawno żaden twórca nie zaimponował mi równie mocno pomysłowym rozwinięciem danego arcu czy równie umiejętnym, empatycznym zbudowaniem emocjonalnego połączenia między widzem a antagonistą.
Ruchomy zamek Hauru na domiar wszystkiego ma perfekcyjny humor i śmiałem się tutaj więcej niż na jakimkolwiek filmie animowanym zachodnich twórców od lat. Wiem, że takie porównania nie są właściwe i bywają irytujące, niemniej siłą rzeczy cisną się na myśl, szczególnie gdy ktoś – tak jak ja – świat japońskiej animacji nadal zna bardzo pobieżnie. Hauru jest idealnym zaproszeniem do kontynuowania tej przygody.
Akira Kurosawa jest nieśmiertelny. Tym oto banalnym stwierdzeniem mógłbym zaczynać i kończyć każdy mój tekst dotyczący twórczości japońskiego Arcymistrza. W końcu, czy samo Hollywood regularnie nie potwierdza prawdziwości tych słów? Czy jesteśmy w ogóle w stanie wskazać motywy panujące w, na przykład, Gwiezdnych wojnach, które nie wywodzą się z dzieł twórcy Tronu we krwi?
Historię siedmiu samurajów zna każdy. W tej czy innej formie, w tym czy innym przekładzie. Widzieliśmy ich na amerykańskim Dzikim Zachodzie i w odległej Galaktyce. Timeless Film Festival Warsaw pozwolił w tym roku polskim widzom na podróż w czasie. Cofnięcie się do samego początku i odkrycie tej pierwszej z opowieści o samotnych, bezinteresownych herosach, stających do walki ze złem i zepsuciem.
Siedmiu samurajów to film dla mnie ważny, osobisty. Nie widziany od kilkunastu lat, ale na dobre zapisany w mojej podświadomości. Nie mogłem więc odpuścić okazji, by zobaczyć go na wielkim ekranie, w fantastycznej jakości. Powtórny seans filmu tak dawno niewidzianego zawsze jest ryzykowny. Szczególnie gdy jest to opowieść bardzo ważna dla całego postrzegania kina przez widza. Opowieść definiująca gust, oczekiwania, poszukiwane emocje i doświadczenia. Tyle rzeczy może pójść nie tak.
Na szczęście, Siedmiu samurajów nie tylko mnie nie zawiodło, ale zachwyciło jeszcze bardziej. To doskonała historia. Świetnie prowadzona, o znakomicie wyznaczonym tempie i rewelacyjnej kontroli nad własną narracją. Każdy wątek jest ekscytujący, każda scena to mała perła. Film poświęca mnóstwo czasu na zapoznanie nas z bohaterami, z których każdy jest zupełnie unikatowy i na swój sposób fascynujący. Nie sposób im nie kibicować, gdy przechodzimy do bardzo długich sekwencji bitewnych, które raz są zabawne, a raz przerażające (ostatnie sceny starcia w błocie porażają swym naturalizmem i bezpardonową, surową brutalnością).
To, co jednak po latach w Siedmiu samurajach najbardziej mnie zaskoczyło, to jego głębia. Subtelne komentarze, wbite tu i tam szpilki. Siedmiu… to w istocie bardzo smutna historia. Opowieść o nieuleczalnej społecznej chorobie, o rozłamie, niemożliwych do pogodzenia różnicach i pęknięciach nie do odbudowania. O uprzedzeniu, strachu. Najbardziej tragicznym bohaterem jest ten, który najczęściej przynosi uśmiech na twarzy widza – Toshiro Mifune – który sceną jednego monologu wykłada bolesną lekcję całej opowieści. Lekcję, która nie jest podsumowana rozwiązaniem. Kurosawa nie uzdrawia, nie proponuje kompromisu. Nawet jeśli opowiada o bohaterskich samurajach, to nie ociepla ich wizerunku, nie wykrzywia rzeczywistości w lustrze sentymentu i fałszywego uwielbienia do przeszłości. To jeden z najbardziej gorzkich, rozżalonych filmów, de facto, rozrywkowych, jakie widziałem. Obraz, który przez trzy i pół godziny zapewnia prawdziwą emocjonalną huśtawkę i pozostawia widza z poczuciem bezradności i rozczarowania. Jest to jednak rozżalenie słuszne i potrzebne. Rewizjonizm i wypaczanie tego co było, nie przyniesie nam bowiem katharsis, nie naprawi wyrządzonych krzywd. Potrzebujemy trzeźwego spojrzenia, uczciwej oceny i akceptacji przeszłości, by iść naprzód. Dzień pogodzenia z nią będzie dniem prawdziwej zmiany.
Problemy są w tym dziele Mizoguchiego podobne co w przypadku Głosu góry. Ukrzyżowani kochankowie są fantastyczną pracą socjologiczną, istotnym historycznym zapisem i ważnym dziełem feministycznym. To nieśmiertelna kronika patologii, opresji, niewoli i zepsutego na wskroś systemu. Zawodzi jednak jako samodzielna opowieść. Relacja między dwójką tytułowych kochanków jest absurdalna, karykaturalna. Nawet jeśli rozumiem poruszany problem, który mnie fascynuje i przeraża, to nie jestem w stanie nic poczuć do tej konkretnej dwójki. Nie wierzę w łączące ich uczucia ani w sytuację, w której zostali postawieni. Wiele wątków jest poszatkowanych, nieprzemyślanych i ogólny chaos oraz brak szlifów niejeden raz wybijały mnie z rytmu. Nie pomagają kiepskie dialogi, czasami zakrawające o pośpieszną pisaninę na zaliczenie z warsztatów scenopisarskich.
To mój trzeci kontakt z Mizoguchim, a drugi, który mnie rozczarował. Wątpię bym doświadczył drugiego takiego uczucia, jakie towarzyszyło mi w trakcie seansu Zarządcy Sansho. Tam Mizoguchi wykazał się nie tylko rewelacyjnym zgłębieniem tematu, mądrością i przenikliwością, ale również wykreował fascynującą historię, stojącą na własnych nogach i działającą jako osobista opowieść kilku konkretnych osób przeżywających własny dramat. Zarządca poruszał przede wszystkim dlatego, że losy poszczególnych postaci były dla mnie ważne, oni coś dla mnie znaczyli, rozumiałem ich, tak jak ich dramaty. Ukrzyżowani kochankowie są zupełnie pozbawieni tej autentyczności i szczerości. Jestem typem widza, który nie zaangażuje się emocjonalnie oglądając przedstawienie służące w każdym skrawku przedstawieniu politycznego-społecznego poglądu reżysera. Doceniam takie filmy, są one ważne i potrzebne, ale nie zaangażują mnie emocjonalnie i nie wpłyną na moją duszę. Do tego potrzebuję wierzyć w serce samej historii, którym zawsze są ludzie i ich relacje. Mizoguchi znowu (mam podobny problem z Opowieściami księżycowymi) pod tym względem mnie rozczarował.
Jestem uzależniony od komedii romantycznych. Zwłaszcza, jeśli są przy okazji filmami świątecznymi. Jednym z moich najbardziej ukochanych filmów jest To wspaniałe życie Franka Capry, a nałogowo rok w rok oglądam To właśnie miłość Richarda Curtisa.
Nie mogłem więc odpuścić Sklepu za rogiem, nawet jeśli o samym filmie wiedziałem stosunkowo niewiele. Nie będzie zaskoczeniem, jeśli powiem, że był to kolejny magiczny film. W jego trakcie wspominałem seans Ich nocy, również na wielkim ekranie przy okazji zeszłorocznej edycji Nowych Horyzontów. Właśnie takiego rodzaju filmy, oglądane na sali kinowej razem z tłumem ludzi kochających ruchome obrazy, sprawiają, że na nowo czuję dziecięcą radość związaną z obcowaniem z filmem. Te obrazy transportują mnie w czasie i przestrzeni, pozwalają spróbować poczuć się tak, jak widzowie, którzy 60 lat temu pierwsi podziwiali dzieło Ernsta Lubitscha. Te niezapomniane chwile, gdy mityczni aktorzy na powrót ożywają na wielkim ekranie, są czymś, co cenię bardziej niż seans jakiegokolwiek nowego blockbustera.
Szczególnie, że Sklep za rogiem jest bezpretensjonalnym i bardzo szczerym listem miłosnym do kina. To przezabawna, nieskrępowana rozrywka, która chwyta widza w swe objęcia i nigdy go nie puszcza.
W mojej opinii obecny widz jest zdecydowanie zbyt cyniczny, często zbyt wymagający i za bardzo skupiony na oryginalności, temacie, przekazie i artystycznych walorach produkcji. Za mało docenia proste i podstawowe historie, które często nie są dla niego atrakcyjne. Nigdy nie miałem takiego problemu. Ba, zdecydowanie wolę banalną hollywoodzką historyjkę od wydumanego kina artystycznego, o ile jest ona zrobiona TAK dobrze jak Sklep za rogiem. Jest to film tak szczery, tak uroczy, naturalny we wszystkich swych przerysowaniach, niewymuszenie zabawny i świadomie skrajnie romantyczny. Nie potrafię go nie kochać, nie zachwycać się kolejną doskonałą rolą Jamesa Stewarta. A finał, dla jednych oklepany i przewidywalny, dla mnie stanowi niezwykle potrzebne pocieszenie i dawkę uczciwego optymizmu. Lubitsch nie stosuje tutaj sztuczek, nie oszukuje widza, nie próbuje wmanewrować go w żaden emocjonalny stan. Wychodzi do niego z ręką na sercu i dzięki temu jego opowieść naprawdę rozświetla mroki codziennego życia. Nie jest tymczasową, eskapistyczną przyjemnością, a czymś co faktycznie dotyka najgłębszych zakamarków mojego serca i sprawia, że życie jest dla mnie odrobinę lepsze, piękniejsze, niż było przed seansem.
Każdy swoją stertę wstydu ma. Na mojej bardzo długo zaszczytne miejsce zajmował Paryż, Teksas Wima Wendersa. Cieszę się jednak z tego, bo dzięki temu mogłem najważniejszy obraz w karierze niemieckiego reżysera pierwszy raz podziwiać na dużym ekranie w najlepszej możliwej jakości.
Początek był trudny. Przyznaję, nie jestem fanem wprowadzenia do całej historii i pierwsze dwadzieścia minut Paryż, Teksas prawie odrzuciło mnie od całej opowieści.
Kiedy jednak rozpoczyna się jej właściwa część (szczególnie gdy dochodzimy do etapu, w którym twórcy postawili na improwizację), przepadłem. Poruszające, nastrojowe kino o wybitnej formie, a przede wszystkim przejmującej opowieści. Nic wyjątkowego tutaj do powiedzenia nie mam. Zdecydowanie jednak czuję większą potrzebę jak najszybszego wybrania się na seans Perfect Days (recenzję naszego redaktora, Stanisława, znajdziecie tutaj).
Wybór dwóch wersji Złodzieja z Bagdadu do programu Timeless okazał się świetną decyzją. Zarówno film z 1924, jak i wielka, szesnaście lat starsza, produkcja, przy której pracował Michael Powell, korespondują ze sobą na wiele zarówno oczywistych, jak i zaskakujących sposobów. To w rzeczywistości dwie różne historie, łączące się jednak tematycznie (a Powell i pozostali reżyserzy drugiej wersji wielokrotnie kłaniają się oryginałowi, głównie w warstwie inscenizacyjnej – odtworzenie mojego ulubionego ujęcia z 1924: imitacji ruchu kamery umieszczonej na wpływającej do portu łodzi)
Złodziej z Bagdadu to film mniej wybuchowy od swojego poprzednika, a jednocześnie bardziej czerpiący z estetyki orientalnej i tamtejszej mitologii. Fantastyczny humor sytuacyjny zastępuje niezłymi dowcipami, szczególnie w wykonaniu tytułowego bohatera. Podobnie jednak jak w poprzedniku, tak i tutaj relacje między bohaterami, jak i oni sami, raczej zawodzą. Dużo tu słabo ogranych, wyświechtanych motywów. Nie przekonują także aktorzy, nieszczególnie potrafiący sprzedać już i tak kiepsko rozpisane dramaty. O dziwo jednak film się nie dłuży, a wręcz angażuje i świetnie wypada uroczo przerysowany główny antagonista.
Kolorystycznie film zachwyca. Podobnie jak jego zupełnie nieskrępowana i bezwstydna realizacja, w pełni świadoma swojego kiczu i groteski. Scena małego złodzieja pędzącego na wklejonym w kadr latającym dywanie z magiczną kuszą absolutnie mnie rozbroiła. Podobnie jak stworzony za pomocą praktycznych efektów gigantyczny pająk. Złodziej z Bagdadu również jest ukłonem do magii kina, tylko zwraca uwagę na inne jej aspekty. Tak powinny wyglądać współczesne remake’i (skoro, najwidoczniej, musimy je robić).
Życie i śmierć pułkownika Blimpa to film, który pierwszy raz widziałem względnie niedawno. Była to miłość od pierwszego wejrzenia. Uczucie jednak dość powierzchowne, raczej wynikające z zachwytu formą i melodramatycznym wątkiem, stanowiącym serce całej opowieści. Potrzebowałem odpowiednio dużo czasu poświęconego na analizę, by uporządkować swoje wnioski, a także – może powinienem powiedzieć, że przede wszystkim – kolejnego seansu. Który, na całe szczęście, miał miejsce na wielkim ekranie.
Życie i śmierć pułkownika Blimpa w pewnym sensie jest najlepszą brytyjską opowieścią, jaką kino nam pokazało. Michael Powell i Emeric Pressburger w tej gigantycznej epopei rozkładają na czynniki pierwsze brytyjskie społeczeństwo, mentalność, podejście do tradycji oraz strach przed rozwojem i zmianą. Blimp pomimo bardzo lekkiego tonu oraz dużej dawki ironii czy sarkazmu jest filmem bardzo politycznym, mocno zaangażowanym w ówczesną mu dyskusję, z wieloma komentarzami, które pozostają nieśmiertelne i ponadczasowe. Dość łatwo jest odnieść wrażenie, że mamy tutaj do czynienia z filmem propagandowym (jak na ironię, biorąc pod uwagę, jaką nienawiścią sam obraz darzył Winston Churchill). Przyznam, że jest to dla mnie interpretacja dość niezrozumiała. Dzieło Powella i Pressburgera jest wielowymiarowe, bardzo złożone i nieoczywiste. Twórcy unikają zero jedynkowej oceny, ale przede wszystkim politycznej i moralnej neutralności. Ich film nie stoi pośrodku sporów etycznych, ma jasno wytyczoną ścieżkę i wygłasza konkretne poglądy – zachowując jednakże empatię i zrozumienie do każdej strony. Możliwe, że stąd biorą się oskarżenia o propagandowy wydźwięk. Reżyserzy niekoniecznie potępiają tradycyjne wartości brytyjskiej kultury, a dawne czasy faktycznie wspominają z nostalgią i rozsądnym sentymentem. Obiektem ich ataku są jednak ludzie. W okresie II wojny światowej w Wielkiej Brytanii dominowały filmy nawołujące do zjednoczenia. Do wspólnego frontu i nastawienia na wspólną walkę i sojusz. Życie i śmierć pułkownika Blimpa jest natomiast filmem o podziale. Etycznym, moralnym sporze. Walce między starym a nowym. Idąc tropem rysunkowej karykatury, z której wywodzi się sam Blimp, twórcy wprost drwią i nabijają się z wojskowej i politycznej elity. Z ich sposobu myślenia, naiwności oraz pychy. Robią to jednak w sposób subtelny, pozbawiony nachalnej karykatury czy otwartego przytakiwania. Bezpośrednia szpilka wbita w Churchilla może być nawet bez problemu przeoczona, jeśli na chwilę przestaniemy się skupiać.
W zupełnie otwarty już sposób Powell i Pressburger oskarżają o wybuch II wojny światowej właśnie Wielką Brytanię. W piękny sposób opisują tragedię zniszczonych po Wielkiej Wojnie Niemiec. Bezpardonowo szydzą z hipokryzji zwycięzców, wytykając im brak zrozumienia mentalności przegranego oraz zmarnowanie nauczki, jaką powinna dać im I wojna światowa. Obiektem ataku jest również ówczesny rząd. Powell i Pressburger nawołują do wojny totalnej. Do odejścia od zasad, sztucznego honoru. Ustami jednego z głównych bohaterów przekazują jedną, okrutną lekcje dla całego zachodniego społeczeństwa:
Dear old Clive – this is not a gentleman’s war. This time you’re fighting for your very existence against the most devilish idea ever created by a human brain – Nazism. And if you lose, there won’t be a return match next year… perhaps not even for a hundred years.”
A jednak pomimo tej fascynującej politycznej rozprawy, dla mnie Życie i śmierć pułkownika Blimpa najpiękniejsze jest wtedy, gdy skupia się na swojej kameralnej, intymnej opowieści o miłości pomiędzy trójką ludzi. Dwóch oficerów wrogich armii i jednej guwernantki (powracającej w zaskakujących odsłonach niczym widmo do ich życia).
Gdy Blimp mówi o wyborach, osobistym poświęceniu, marzeniach – tych zrealizowanych i porzuconych – jest w nim coś dogłębnie szczerego i pięknego. Jest w końcu efektem pracy ludzi, którzy porzucili swoje życie, uciekając przed największym złem w historii Europy, a także tych, którzy od dawna z dużą dawką dystansu oceniali ludzką kondycję. I chociaż brzmi to jak przepis na opowieść dramatyczną i wstrząsającą, to Blimp taki nie jest. Jest ciepły jak uścisk przyjaciela, pokrzepiający jak dotyk ukochanej dłoni na policzku. Oczyszcza śmiechem i obiecuje, że czasem warto iść przez życie pomimo wszelkich przeciwności, nie dla Wielkiej Sprawy, dla honoru czy wielkiego sukcesu, ale dla tej jednej osoby. Niekoniecznie tej poszukiwanej w nigdy niekończącym się pościgu, ale czasem dla tej, która gdzieś już w tym życiu jest. Która zawsze była i jest z nami, której kroki słyszymy obok siebie, która śmieje się w rytm naszego śmiechu, która zestarzeje się z nami. Życie i śmierć pułkownika Blimpa dla mnie pozostanie jednym z najpiękniejszych przeżyć mojego filmowego życia, a fakt, że na seansie siedziałem obok jednej z najważniejszych dla mnie osób, jedynie sprawia, że ten pokaz w ramach Timeless Film Festival Warsaw zostanie ze mną na dobre.
Jednym z najważniejszych pokazów w ramach Timeless Film Festival Warsaw (i niezwykle obleganym) był seans filmu Kid złamane serce w reżyserii Elaine May, której retrospektywa jest jednym z ciekawszych punktów harmonogramu całego festiwalu.
Kid złamane serce to wyborna czarna komedia, która poza niesamowitym aspektem rozrywkowym zawiera wiele ciekawych przemyśleń i spostrzeżeń. Główny bohater po krótkim narzeczeństwie żeni się z młodą dziewczyną i wyjeżdża z nią na upragniony miesiąc miodowy. Szybko jednak orientuje się, że pomylił się w uczuciach, a jego uwagę coraz bardziej przyciąga tajemnicza piękność dzieląca z nim hotel. Brzmi jak opis co drugiej komedii romantycznej? Zapewne. Żadna jednak nie dorównuje poziomem humoru Kidowi złamane serce. Scenariusz wyróżnia nie tylko ostry, inteligentny język Neila Simona, ale przede wszystkim oryginalne, ironizujące z przyzwyczajeń, podejście. Do tego fantastyczne wyczucie chwili reżyserki, jej doskonała kontrola tempa i znakomita inscenizacja każdej sceny, żonglowanie napięciami pomiędzy poszczególnymi postaciami czy zabawa formą (fantastyczne zdjęcia!) sprawiają, że każdy humorystyczny czy dramatyczny moment działa tu fantastycznie.
Dobrani aktorzy są wyjątkowi, szczególnie aktor pierwszoplanowy – Charles Grodin. Artysta zaczyna od bardzo spokojnej, wyważonej gry, opartej o detale, a wraz z rozwojem fabuły nabiera energii, przyśpiesza i coraz bardziej szarżuje – w żadnym momencie nie zbliżając się do granicy przesady. Jego bohater jest zabawny, fascynujący, irytujący, głupi i inteligentny, wszystko w jednym. Grodin urodził się, by go zagrać i w każdej scenie, ewidentnie, bawił się znakomicie. Kid złamane serce, chociaż może przyprawić o ból brzucha i cała sala kinowa śmiała się praktycznie bez przerwy, jest filmem o drugim dnie. Znacznie mroczniejszym, smutniejszym. Jest to w końcu opowieść o hipokryzji, niezdecydowaniu i krzywdzie. O konsekwencji decyzji, które mogą naznaczyć całe nasze życie, ale przede wszystkim tych dookoła nas. Jest również o zatraceniu siebie, o emocjonalnej niedojrzałości, toksycznej męskości i braku zrozumienia siebie samego. Przestroga przed pośpiechem, prośba o poznanie samego siebie, nim przestaniemy odnajdywać się w pętli fałszywych masek.
Ostatnie ujęcie jest najprostszym z możliwych i jednocześnie jednym z najbardziej wstrząsających, gdy patrzymy na bohatera, który z wolna uświadamia sobie, że nie wie już, kim jest ani czego chce, gdzie właściwie się znalazł. Kid złamane serce, wbrew pozorom, nie jest pochwałą zmiany i podążania za głosem serca. Nie jest jednak też naganą i krytyką. Bliżej mu do gorzkiej refleksji o tym, że zranienie jest nieuniknione, a nasze życie na samym początku bardzo szybko może wymknąć nam się z dłoni. Tym samym film staje się w rzeczywistości coming of age story, pozbawionym typowej naiwności.
Zapraszamy do lektury innych naszych tekstów oraz odsłuchania wywiadów z okazji Timeless Film Festival Warsaw. Zapraszamy również na stronę festiwalu.