Powiedzieć, że nie przepadam za Nikolajem Arcelem, to nie powiedzieć nic. Ostatni projekt norweskiego reżysera – Mroczna wieża – to jedna z największych katastrof w adaptacji książek fantasy naszych czasów. Dla mnie osobiście dotkliwa, bo jestem wielkim fanem sagi. Nigdy też nie przemawiał do mnie, powszechnie doceniany, Kochanek królowej – w mojej ocenie zaledwie poprawne ćwiczenie z kostiumowego melodramatu. Niemniej, zwiastun Bękarta prezentował się na tyle dobrze, że tytuł ten stał się jednym z najbardziej przeze mnie oczekiwanych na Festiwalu w Wenecji. A teraz, z pełnym przekonaniem, mogę Wam potwierdzić, że było na co czekać. Bękart to jeden z lepszych filmów Festiwalu.
Bękart reprezentuje kino, którego w ostatnich latach nie doświadczamy zbyt często. To skrajnie klasyczna – zarówno tematycznie, jak i narracyjnie – opowieść historyczna, skupiająca się na dokonaniach jednego człowieka. Opowieść pozornie imponująca skalą, dotycząca dużego, wyniszczającego w procesie realizacji projektu, którym było zagospodarowanie nieprzystępnych duńskich wrzosowisk. A w rzeczywistości opowieść kameralna, bardzo powolna i intymna, skupiona na tragedii głównego bohatera. To właśnie pogoń za ambicjami, za wyższym statusem społecznym i za marzeniem, by zrównać się z majaczącym w tle widmem ojca, są tutaj na pierwszym planie.
Ludvig von Kahlen jest żołnierzem. Człowiekiem cichym, brutalnym, szorstkim w obyciu i nieszczególnie przywykłym do życia z kimś. Arcel skupia się na jego wewnętrznej podróży i rozwoju. Kreuje naturalny i szczery portret człowieka budzącego wiele wątpliwości i niechęci, a jednocześnie człowieka niezręcznego, głęboko zranionego i poszukującego – na swój własny sposób – odrobiny miłości. Zarówno tej epickiej, bajkowej, rodem z rycerskich opowieści, jak i tej prostej, prawdziwej, rodzącej się w sposób naturalny między dwiema osobami. Reżyser twierdził, że jedną z rzeczy, które pchnęły go do opowiedzenia tej historii, były narodziny jego dziecka. Nic więc dziwnego, że motyw rodzicielstwa jest tu jednym z ważniejszych, i co więcej, jednym z lepszych. Chociaż znów można powiedzieć, że już gdzieś to wszystko widzieliśmy, to Arcelowi ponownie udaje się wpleść w kolejne sceny nieco świeżych przemyśleń.
Najważniejsze jest jednak to, że każda przedstawiona relacja jest tu naturalna, szczera, pełna faktycznych uczuć i emocji między bohaterami. Ludvig i dziewczynka, którą niechętnie adoptuje, stanowią świetny duet. Rosnące między nimi uczucie często nie jest obrazowane interakcją między postaciami, a jedynie czynami Ludviga – niezdolnego do swobodnego wyrażania tego, co znajduje się w jego sercu. Chwała zresztą Arcelowi za to, że zmiany zachodzące w bohaterach pokazuje, zamiast o nich mówić. Zapomnijcie o monologach czy podniosłych dialogach. Jeżeli na nie liczyliście – nic z tego. Raz, że nikt tutaj nie ma na to czasu, a dwa, nikt tego nie potrafi. W filmie pojawia się też motyw, który idealnie prezentuje idiotyzm argumentu, że sceny seksu nic do fabuły nie wnoszą.
Chociaż merytorycznie Bękart nie jest nowatorski, a wręcz regularnie wskakuje w gatunkowe, schematyczne ramy, to w kluczowych momentach potrafi odejść od narzucanych przez poprzedników rozwiązań. Arcel krytykuje swojego bohatera i nie boi się obrazowo pokazać negatywnych skutków jego działań, ale jednocześnie go nie demonizuje. Ludvig jest, oczywiście, kolejnym mężczyzną, który stawia swój cel ponad wszystko, krzywdząc tym samym wielu ludzi. Jednak Arcel proponuje kilka świeżych rozwiązań, w tym finał – daleki od jednego z najprostszych motywów: pełnego upadku lub materialnego sukcesu połączonego z moralną skrajną degeneracją. Dostarczone katharsis jest emocjonalnie satysfakcjonujące.
Sercem opowieści są relacje Ludviga z napotkanymi osobami, głównie kobietami. Wszystkie świetne. Niezwykle naturalnie rozpisane i poprowadzone, momentami może nieco naiwnie optymistyczne, ale zawsze unikające ckliwości. Nie brakuje im też pewnej dwuznaczności, jak w wątku pewnej pozornie zakochanej w Ludvigu szlachcianki.
Główny konflikt w filmie również nie należy do przełomowych, ale jest świetnie zrealizowany – zarówno od strony scenariuszowej, jak i narracyjnej. Arcel znakomicie buduje napięcie, panuje nad tempem i inscenizacją, wyciskając wszystkie soki z każdej pojedynczej sceny.
Nie da się nie zauważyć, jak bardzo Bękart inspirowany jest klasycznym kinem historycznym czy chociażby filmem Aż poleje się krew. Szczególnie bliska arcydziełu Andersona jest konstrukcja świata. Filmowa Dania to kraj zimny, surowy, nieprzyjemny. Panuje w nim mrok i zima. Cudownym uczuciem jest możliwość wyrwania się z hollywoodzkich sal studyjnych na rozległe duńskie pola czy do gęstych, wręcz klaustrofobicznych lasów.
Wkład pracy w realizację Bękarta był duży i podkreśla to każda scena. To bardzo naturalnie i wiarygodnie przedstawiony świat. Prawdziwy wehikuł czasu, przenoszący widza lata wstecz do tego nieprzyjaznego, ale jakże pięknego miejsca. Swoją bezpośredniością i naturalizmem imponują również nieliczne sceny akcji. Wszystko świetnie ujmuje kamera – zarówno jej ruch (względnie minimalny), jak i pojedyncze kadry są fantastyczne. Na szczególne odnotowanie zasługuje użycie światła. Większość filmu toczy się w mroku lub półmroku. Niejednokrotnie jedynym źródłem światła są latarnie, pochodnie lub świeczki. Arcel niczego operatorom nie ułatwił – noc jest nocą, ciemność jest jak najbardziej prawdziwa, otaczająca, pożerająca bohaterów, dla których jedyną drogą ucieczki są wspomniane nikłe źródła światła. Często robi to naprawdę duże wrażenie.
Mads Mikkelsen w głównej roli jest znakomity. Nie potrafię odżałować tego, jak bardzo jest on marnowany przez amerykańskich twórców. Na szczęście, raz na jakiś czas, pojawia się europejski projekt, który daje mu możliwość popisu. Tym razem jego rola jest bardzo spokojna, minimalistyczna. Ludvig jest bohaterem skrytym w sobie i wycofanym, a to tylko podkreśla moc każdej ze scen, gdy te uczucia w końcu z niego wychodzą. Jeden z ostatnich takich momentów, w którym mamy długie, statyczne ujęcie na twarz Mikkelsena, zostanie ze mną na bardzo długo.
W przypadku filmu Bękart trzeba też pochwalić ekipę drugoplanową, na czele z paniami (bardzo dobra Amanda Collin), oraz Simona Bennebjerga, którego kunszt aktorski ratuje postać antagonisty, w którą się wciela, a która jest prawdopodobnie największą możliwą filmową kliszą.
Bękart to przykład kina, które nie króluje obecnie na ekranach. Kina, dla wielu, nieco zwietrzałego i podstarzałego, mającego raczej marne szanse na zaskoczenie czymś nowym. Od czasu do czasu jednak ktoś pokazuje, że te schematy żyją i dobrze rozpisane, ubarwione, mogą przynieść świetny efekt. O dziwo, kimś takim jest teraz Nikolaj Arcel.
Przeczytaj też: Relacja z #Venezia80: Dzień 5