Co kilka lat do kin trafiają filmy, które mają pokonać niesławną klątwę filmowych adaptacji gier wideo. Tak było z Assassin’s Creed, tak było z Need for Speed czy z niedawnym Gran Turismo. Każdy z tych filmów jednak odniósł porażkę i szybko został zepchnięty na zakurzoną półkę, na której znajduje się już mnóstwo przeciętnych filmów gatunkowych w podobnym stylu. Jednak jak to zwykle bywa w takich sytuacjach, zawsze na horyzoncie pojawia się nikły promyk nadziei, oferujący złudną szansę, że tym razem na pewno się uda. Dla mnie przez pewien okres takim filmem było właśnie Borderlands. Czy jednak projekt Eliego Rotha, zapowiedziany już blisko dekadę temu, przetrwa próbę czasu i w ostatecznym rozrachunku zostanie zapamiętany jako sukces? Otóż nie.
Mimo mojej personalnej animozji w kierunku Eliego Rotha, można spokojnie powiedzieć, że Borderlands okazuje się kompletną klapą na dosłownie każdym poziomie. Nie jest to ani dobra adaptacja gry, ani zwyczajnie dobry film. Wiele z tego zapewne można przypisać produkcyjnemu piekłu, przez jakie przechodził ten projekt. Przez wiele lat był traktowany jak gorący ziemniak, którego nikt nie chciał zatrzymać dłużej w swoich rękach. Wczesnym latem 2022 roku rozpoczęły się dokrętki, przy których z powodu Thanksgiving nie brał udziału nawet sam reżyser. Później z projektu odszedł chyba największy gwarant jakości tego tytułu – scenarzysta Craig Mazin (Czarnobyl, The Last of Us). Miał być on tak zniesmaczony efektem końcowym, że w wersji, która trafiła do kin, nie widzimy jego nazwiska, lecz pseudonim – Joe Crombie. Później scenariusz dokrętek przechodził przez wiele nazwisk, jednak w końcu widzowie otrzymali finalną wersję filmu, na który tak czekali…
Jako fan Borderlands, który spędził niezliczone godziny ,grając w dwie pierwsze części, jestem świadomy faktu, że adaptowanie tej historii jest czymś bardzo trudnym. Nie niemożliwym, ale szalenie trudnym. W końcu jak to zazwyczaj bywa w grach, cała fabuła i światotwórstwo jest rozpisane na setki godzin, tysiące małych elementów, które razem tworzą często niezwykle skomplikowany obraz. W związku z tym adaptując gry wideo, jedynym możliwym wyjściem wydaje się całkowite porzucenie prób przeniesienia całej fabuły na ekran, a skompresowanie tych setek godzin do czasu narracji filmowej. Potrzebne jest odnalezienie esencji danego tytułu i zrozumienie, co tak naprawdę pociągnęło graczy do ogrywania danej pozycji. Tylko wtedy będziemy w stanie oddać serce Borderlands i urokliwej Pandory.
I to niestety właśnie w tym elemencie Roth ponosi bodaj najbardziej sromotną porażkę. Nie potrafi zrozumieć uroku Borderlands. Oferuje nam Pandorę, która pozbawiona jest nawet tak prostego elementu jak hipnotyzujący fiolet, który przecież jest ściśle związany z występującym na tym świecie eridium. Zamiast tego jedyne co ma do zaoferowania kinowa adaptacja, to generyczny błękit, który niczym się nie wyróżnia od coraz to kolejnych warstw kiepskich efektów CGI. Nawiasem mówiąc, wizualna strona tego tytułu całokształtem idealnie dostraja się do komputerowych potworków, które ostatnimi laty widujemy w kinie. Zamiast ikonicznej kreski, która od lat towarzyszy Borderlands, otrzymujemy plastikowość green screenów charakterystyczną dla wczesnych lat 2000. Zamiast urzekać jedną z największych zalet tej serii, film wykonał piwot niemalże godny magistra Bartosiaka, zamieniając ją w chyba największą wadę projektu.
Na osobną tyradę zasługuje kwestia budowania postaci. Nie można nawet powiedzieć, że są one złym przełożeniem z gry na medium filmowe. Fakt, nie mają one za dużo wspólnego z pierwowzorami poza najważniejszymi cechami (i chodzi tu o naprawdę ogólnie cechy, a nie głębsze wejście w ich charakter). Są one po prostu pokracznie napisanymi postaciami. To szokujące, że mając w obsadzie dwie aktorki nagrodzone Oscarami, reżyser i scenarzyści mogą tak zawalić swoje zadania, że w filmie obsada zachowuje się niczym dzieci błądzące we mgle. Cate Blanchett wygląda tak, jakby w momencie kręcenia danego ujęcia czytała swoje kwestie z telepromptera. Nie widać, żeby jakkolwiek odczuwała więź ze swoją bohaterką, a przecież przy takim nazwisku to zadziwiające osiągnięcie. Nie lepiej wypada Jamie Lee Curtis, która w tym filmie zamiast w archeolożkę Tannis z fobią społeczną, wciela się raczej w staruszkę zagubioną niczym przy kasach samoobsługowych w supermarkecie. Najciekawszy jest jednak występ Kevina Harta, który gra w tym filmie nie Rolanda, tylko… Kevina Harta. Patrząc na to z szerszej perspektywy, można dojść do wniosku, że aktorzy znaleźli się na planie zupełnym przypadkiem.
Na samym końcu należy jeszcze poruszyć najbardziej delikatny temat przy wszelkiego rodzaju adaptacjach. Mianowicie jak Eli Roth podszedł do kanonu Borderlands. Trzeba stwierdzić, że zagorzali fani serii znajdą tu co najwyżej swój płacz i zgrzytanie zębów. Oprócz tego, że jest to słaby film, otrzymaliśmy potworka adaptacyjnego. Nie znajdziecie w filmie tego tak charakterystycznego dla gier śmieciowego humoru. Tiny Tina zamiast psychopatycznej nastolatki z tendencją do obracania wszystkiego w pył za pomocą materiałów wybuchowych, zamieniła się w wyhodowanego w laboratorium wadliwego klona syreny. Postać naszego głównego antagonisty – Atlasa, bardzo chce przypominać legendarnego Handsome Jacka, lecz robi to dość nieudolnie. Przez to w ostatecznym rozrachunku dostajemy generycznego złoczyńcę, o którym nie można powiedzieć w zasadzie nic ciekawego. Lilith zamiast syreny przez znaczną większość filmu uchodzi za rewolwerowca i dopiero w samym finale poznaje swoje moce w dość przewidywalnym zwrocie akcji. Natomiast dla fanów Borderlands finałowy twist będzie nie dość, że absurdalną decyzją scenariuszową, tak jeszcze idealnym ukoronowaniem paskudnego trzeciego aktu bezczeszczącego ich ukochanych bohaterów.
Borderlands miało spełnić moje małe marzenie zobaczenia tej historii na wielkim ekranie. Zamiast tego otrzymaliśmy kolejny generyczny film akcji, który kompletnie nie rozumie materiału źródłowego. Eli Roth nie potrafi przełamać tej mitycznej już klątwy filmowych adaptacji gier wideo, a mi dał kolejny argument do nazywania go moim osobistym arcywrogiem filmowym. Jest to kompletna katastrofa, zarówno adaptacyjna, jak i filmowa.