„Zagubieni w mroku” – recenzja premiery „The Last of Us”!

Jakub Marciniak17 stycznia 2023 09:28
„Zagubieni w mroku” – recenzja premiery „The Last of Us”!

O tym, jak przełomowym i ważnym tytułem dla gier wideo było konsolowe The Last of Us, w ostatnich miesiącach powiedziano wszystko, co powiedzieć było można. Jeszcze więcej o tym, jak ryzykownym projektem, wręcz szalonym, jest próba przeniesienia tej historii na mały lub duży ekran. Nie chcę tu jednak powtarzać frazesów, które już wszyscy wcześniej znają. Tak, serial HBO był przez wielu skazywany na porażkę. Tak, gra Naughty Dog, pomimo bycia niezwykle filmową, bardzo mocno w swym sposobie prowadzenia narracji polegała na gameplayu i zaangażowaniu gracza. Tak, produkcja Craiga Mazina i Neila Druckmanna w swej pierwszej odsłonie wypada bardzo dobrze.

Właściwą recenzję zacznę jednak od małej prywaty. The Last of Us jest dla mnie, jak i dla wielu innych graczy, bardzo ważną historią. Szczególnie druga odsłona, która ujrzała światło dzienne w nieco specyficznym momencie mojego życia. Deweloperzy z Naughty Dog zabrali mnie w długą podróż, pod wieloma względami bardzo wstrząsającą i traumatyczną, ale również oczyszczającą, zapewniającą katharsis w stopniu, którego doznałem zaledwie kilkukrotnie przy jakimkolwiek dziele kultury. Na sam serial specjalnie nie czekałem, nie umiałem też wykrzesać z siebie za dużo entuzjazmu patrząc na obsadę, ekipę twórczą czy kolejne zwiastuny. Miałem dość długo niemiłe wrażenie, że twórcy starają się aż za bardzo pozostać wiernymi grze, a jak bym pierwowzoru nie kochał, tak niezbyt ekscytowała mnie wizja przeżywania podwójnie tego samego. Na szczęście, na ten moment, efekt końcowy jest naprawdę satysfakcjonujący, a serial mocno stoi na własnych nogach i nawet jeśli w pewnych aspektach jest niezwykle wierny, to robi to w sposób bardzo nienachalny i zdecydowanie nieodtwórczy.

Mam zresztą wrażenie, że temat podobieństwa do gry nieco za bardzo zdominował dyskusję wokół serialu HBO. Właściwie większość recenzji skupia się na porównaniach, podkreślaniu co zostało przeniesione 1:1, a co jest, i dlaczego, stworzone zupełnie na nowo. Odcinek pilotażowy wydaje się na razie głównie jednym z przykładów w znacznie szerszym dyskursie, dotyczącym najlepszego kierunku według którego należy adaptować gry komputerowe. Dlatego ja spróbuję odejść w mojej recenzji od nadmiernych porównań, czas najwyższy zacząć traktować The Last of Us jako produkcję samodzielną, nie tylko ekranizację, którą trzeba analizować scena po scenie pod kątem tego, jak różni się od growego oryginału. Oczywiście nigdy wcześniej nie widzieliśmy tak dobrej, bezpośredniej adaptacji historii prosto ze świata elektronicznej rozrywki, więc ta mania jest dość zrozumiała. Mam jednak nadzieję, że z czasem przeminie.

Przeminąć zresztą powinna, bo jest w tym pierwszym odcinku dużo ciekawszych rzeczy. Świetną decyzją okazał się już sam metraż – epizod trwa praktycznie tyle co pełnometrażowy film i tym samym daje twórcom dostatecznie dużo czasu by wyklarować zamierzony kierunek i zapewnić widzowi czas na odpowiednią immersję, zaangażować go w ten świat. Dostajemy więc na start naprawdę dużo materiału, przy czym tempo odcinka jest dość powolne i wyważone, nikt tu się nigdzie nie śpieszy. Nie mamy też sztucznego wypełniania fabuły watą, każda kolejna sekwencja jest konkretna i ważna w kontekście całości, mówi nam coś nowego o bohaterach toczącego się na naszych oczach dramatu.

Anna Torv i Pedro Pascal (HBO)

Zdecydowanie największe wrażenie robi prolog, zapoznający nas z bohaterami i prezentujący wybuch apokalipsy. Niestety, naprawdę świetne sekwencje poprzedza dość wymuszona (nawet jeśli spełniająca swoje zadania) scena ze studia telewizyjnego, gdzie jeden z naukowców w niezwykle bezpośredni sposób tłumaczy nam, co na świecie się niebawem wydarzy, jej plusem jest jednak bardzo celne i dające do myślenia nawiązanie do współczesnych nam problemów globalnych. Na szczęście już sam początek historii Joela wszystko wynagradza. Craig Mazin, jak na twórcę, który od reżyserii wziął sobie dość długą przerwę, świetnie buduje napięcie i inscenizuje kolejne zdarzenia. Atmosfera niepokoju jest tu budowana bardzo umiejętnie, twórcy operują niedopowiedzeniami – kluczowe rzeczy dzieją się gdzieś w tle, bardzo rzadko na pierwszym planie. Dużą rolę odgrywają dźwięki (raz głośne, raz ciche) czy błyskające się, prawie zawsze gdzieś w tle za bohaterami, światła. Twórcy szybko dają nam znać, że coś jest nie tak, ale zwlekają ile mogą z „pierwszym kontaktem”, a w scenie, w której już do niego dochodzi, niejednego widza przejdzie dreszcz. Duża w tym zasługa bardzo dobrej operatorki, świetnego ruchu kamery, a przede wszystkim bardzo dobrze zaplanowanych kadrów. Równie intensywne i angażujące są sceny, w których główni bohaterowie uciekają przez miasto, w którym wybuchł zamęt i regularna walka z zarażonymi. Długa sekwencja, w całości pokazywana z wnętrza samochodu, wypada znakomicie. Twórcy w żadnym momencie nie silą się na efekciarskość, nie popisują efektami czy budżetem, stawiają przede wszystkim na realizm i ciężar wydarzeń. Sam finał prologu jest równie dobrze zrealizowany, ale przyznam, że niezbyt zadziałał na mnie emocjonalnie. Niemniej doceniam również sceny pokazujące nam prostą, codzienną relację Joela z jego córką, które dają nam jakże potrzebną podbudowę pod to, co przyjdzie potem, a przede wszystkim pod podróż Joela w kolejnych odcinkach. Bardziej niż w grze czujemy po prostu siłę więzi Joela i jego córki, wiemy więcej o ich życiu przed wybuchem zarazy i możemy spędzić trochę czasu z mężczyzną, kiedy był właściwie jeszcze całkiem porządnym, prostym gościem. Gra pod tym względem nas nie rozpieszczała, dopiero na dalszym etapie poprzez pojedyncze wspominki zdradzając nam, kim Joel mógł być kiedyś.

Reszta epizodu to już spokojniejsze zapoznawanie nas z kolejnymi bohaterami i całym światem. Ponownie – The Last of Us nie jest serialem stawiającym na przepych, nikt tu się nie obnosi z milionami, nie atakuje wygenerowanymi w komputerze lokacjami. Zamiast tego mamy przedstawiony bardzo przyziemny obraz postapokaliptycznego świata. Brud, wąskie uliczki, sterty trupów, unoszący się dym. Wstrząsający jest widok ludzi pozbawionych kończyn, zdeformowanych na różne sposoby. Właściwie na każdym człowieku zamkniętym w specjalnej wojskowej strefie katastrofa zdaje się odcisnęła bardzo konkretne, mocne piętno, pogłębia to bardzo realizm świata przedstawionego. Boston został oddany tu bardzo dobrze w tej właśnie mikroskali. Niestety, w paru ujęciach na panoramę nie da się nie wyczuć, że patrzymy na efekt specjalny i zaczyna się wkradać pewna sztuczność. Zaraz jednak znowu wracamy do kanałów, obskurnych korytarzy czy zawalonych gratami pomieszczeń i widz ponownie może zanurzyć się w tym świecie. Dość charakterystyczną cechą serialu jest też względna oszczędność środków wyrazu. Nikt tu za bardzo nie bawi się z oświetleniem czy filtrami, zdjęcia momentami dają nieco dokumentalny posmak, jest w tym konkretny kierunek artystyczny, który jest po prostu oszczędny i surowy, co nie każdemu przypadnie do gustu, bo nieco pozbawia serial kolorytu. Twórcy wiedzą, co jest siłą ich opowieści i nie zamierzają odciągać od tego uwagi. Bardzo zachowawcza pozostaje tutaj też muzyka, praktycznie niezauważalna w większość scen, a gdy się już pojawia to służy raczej delikatnemu podbudowaniu tego, co obserwujemy na ekranie – nigdy nie przejmuje pałeczki w dyrygowaniu emocjami widza. Trzeba przyznać jednak, że zawsze był to jeden ze znaków rozpoznawczych ścieżek autorstwa Gustavo Santaolalli (wielkiemu kompozytorowi przy pracy nad serialem pomagał David Fleming, który był jednym z członków zespołu pracującego nad muzyką do Diuny).

Nico Parker (HBO)

Świetnie wypadają bohaterowie. Dialogi zostały bardzo dobrze napisane (lub inteligentnie skopiowane). Pedro Pascal jako Joel robi bardzo dobre pierwsze wrażenie, nie miał jednak jeszcze za dużo okazji do wykazania się. Niemniej, naprawdę dobrze się na niego patrzy. Cieszy również zachowanie charakteru Joela – człowieka, który jest pozbawiony wszelkich ceregieli, który dla dobra swojej rodziny jest w stanie zabić czy skazać na śmierć nawet rodzinę z małym dzieckiem. Pascal jest oschły, wycofany i przede wszystkim bardzo dobrze dogaduje się na ekranie ze swoimi partnerami. Bardzo fajnie wypadają Anna Torv i Merle Dandridge, a nawet Gabriel Luna w paru scenach jest w stanie zaskarbić sobie sympatię widza i daje nadzieje na dobrą rolę, nadzieję której nie miałem, trzymając w pamięci jego interpretację postaci Ghost Ridera. Nieco mniej do gustu przypadła mi, niestety, Bella Ramsey. Jej Ellie jest z jednej strony charakterna, stanowcza i energiczna, w paru scenach pojawia się jednak w grze Ramsey pewna sztuczność, nie każda linia dialogu trafia w odpowiednią nutę, a jej mimika momentami zdaje się kompletnie mijać zarówno z charakterem postaci, jak i kontekstem danej sceny. Muszę też przyznać, że ta Ellie, pomimo dość długiego czasu w jej towarzystwie, kompletnie mnie nie ciekawi i zdecydowanie bardziej ciągnie mnie do relacji na linii Tess-Joel. Trzeba oczywiście podkreślić, że to dopiero pierwszy odcinek, będący głównie długim wprowadzeniem i zarówno Ramsey, jak i Pascal będą mieli przed sobą jeszcze wiele okazji do wykazania się. Widzę potencjał na wiele, jednocześnie nie mogę powiedzieć, bym był w pełni spokojny o to, że wszyscy uniosą tu najważniejsze sceny.

The Last of Us w pierwszym odcinku przede wszystkim nie sprawia jednak wrażenia zwykłego hołdu czy projektu dostosowanego pod wymogi fana serii. Wbrew moim obawom, to naprawdę solidnie stojąca na własnych nogach produkcja, która rozsądnie czerpie z pierwowzoru przy jednoczesnym dodawaniu wiele od siebie i niezłymi pomysłami na to, jak przedstawić typowo growe motywy w serialu. Zachowano nawet charakterystyczny schemat podróży z odhaczaniem kolejnych etapów, z nowym zdaniem na każdym z nich, a zrobiono to w sposób w pełni naturalny i bezinwazyjny. Takich elementów jest więcej. W centrum pozostaje cały czas również historia, świat i bohaterowie, co powinno sprawić, że serial będzie również bardzo przystępną okazją do przeżycia niesamowitej historii dla zupełnie nowych odbiorców. Nie powiem, że jestem powalony. Zdaje sobie sprawę, że z wielu sekwencji dałoby się wyciągnąć więcej. Również tak jak dostrzegam i rozumiem cel przyświecający bardzo oszczędnej w środki realizacji, tak osobiście wolałbym coś z nieco większym charakterem i autorskim stylem. Niemniej, dużo z moich wcześniejszych obaw zostało rozwianych i naprawdę czekam na kolejny odcinek, by przekonać się, co Craig Mazin i Neil Druckmann zaproponują nam dalej.

Drugi odcinek The Last of Us trafi na HBO Max już w kolejny poniedziałek, za jego kamerą zasiadł Neil Druckmann. Kolejne epizody będą debiutowały co tydzień. Tutaj możecie zapoznać się z refleksjami naszego redaktora naczelnego, na temat pierwszych trzech epizodów. Pierwszy sezon będzie się składać w sumie z 9 epizodów, większość z nich potrwa około godziny, jedynie odcinek trzeci będzie zbliżony metrażem do pilota.