W uścisku Saturna – recenzja filmu „Bracia ze stali”

Stanisław Sobczyk16 stycznia 2024 20:00
W uścisku Saturna – recenzja filmu „Bracia ze stali”

Na Braci ze stali czekałem już od kilku dobrych lat. Kiedy okazało się, że Sean Durkin, reżyser bardzo udanych Martha Marcy May Marlene i Gniazda nakręci film o tragicznych losach słynnej, wrestlingowej rodziny Von Erichów, wiedziałem, że mogę spodziewać się czegoś wyjątkowego. Wreszcie, po długich zapowiedziach i kolejnych ogłoszeniach, Bracia ze stali zadebiutowali w amerykańskich kinach w grudniu 2023. Recenzenci i widzowie wychwalali produkcję, a moje oczekiwania tylko wzrastały. Teraz, kiedy film zaczął być pokazywany również w polskich kinach, mogłem wreszcie przekonać się, że rzeczywiście mamy do czynienia z jednym z najlepszych i najbardziej poruszających filmów roku.

Fritz Von Erich wychowuje czwórkę swoich synów tak, by ci zostali mistrzami wrestlingu i wywalczyli pas, którego jemu nigdy nie udało się zdobyć. Młodzi mężczyźni nie radzą sobie z presją, jaką nakłada na nich ojciec, co prowadzi do jednej z największych tragedii w historii sportu.

Jestem przekonany, że większość twórców zabierając się za historię Von Erichów, postawiłoby na mocne, męskie kino z dramatycznymi, ckliwymi scenami i przerysowanymi występami skrojonymi pod Oscary. Durkin ma jednak kompletnie inne podejście. Jego Bracia ze stali są opowieścią zaskakująco czułą i intymną. Reżyser nie jest właściwie zainteresowany sportową karierą braci, woli skupiać się na relacjach między nimi. Największe dramaty rozgrywają się nie na ringu, a na rodzinnym ranczu. Najlepiej o nieszablonowym podejściu twórcy niech świadczy to, w jaki sposób portretuje najbardziej tragiczne wydarzenia z życia braci. Wszystkie śmierci rozgrywają się w zasadzie poza ekranem. Bardzo często są ilustrowane za pomocą samych sugestii, ucięte w kluczowym momencie. Durkin nigdy nie chce żerować na tragedii, która spotkała Von Erichów, nie chce, by była ona jedynie wyciskaczem łez. Dużo bardziej interesuje go zagłębienie się w ich relacje, pokazanie w jaki sposób wszystkie wydarzenia zmieniają Kevina, najstarszego z nich. Pod tym względem porównania do Przekleństw niewinności Sofii Coppoli, które pojawiały się już po pierwszych pokazach filmu, są jak najbardziej trafne.

W uścisku Saturna – recenzja filmu „Bracia ze stali”
fot. Bracia ze stali, reż. Sean Durkin, dystrybucja Gutek Film

Tutaj właśnie dochodzimy do prawdziwej siły Braci ze stali – jego subtelności. Durkin jest fantastyczny w portretowaniu braterskich więzi i emocji jakie targają bohaterami. Nigdy nie chce mówić niczego wprost, woli posługiwać się sugestiami, niedopowiedzeniami. Nie traktuje widza jak idioty, który wszystko musi dostać na tacy. Przede wszystkim Bracia ze stali podchodzą do postaci z ogromną czułością, nie demonizując żadnego z młodych Von Erichów. Niech najlepiej świadczy o tym pierwsza połowa, dużo szybsza i bardziej rozrywkowa niż ta druga. Reżyser skupia się w niej na szczęśliwym okresie z życia rodziny. Widać, że Kevin, Kerry, David i Mike naprawdę się kochają. Pomimo kłótni, prowokowanych przeważnie przez apodyktycznego ojca, bracia wspierają się nawzajem, pomagają sobie, a chwile, kiedy wychodzą razem do ringu, są najszczęśliwszymi w ich życiu. Pierwsza połowa nie zwiastuje wcale wielkiej tragedii, która nadejdzie w drugiej. To raczej opowieść o dorastaniu i prawdziwej, braterskiej miłości. Pełna scen, w których Von Erichowie po prostu spędzają wspólnie czas, grając w piłkę czy ciesząc się teksańskim latem. Może właśnie dlatego, że początkowo Durkin pozwala nam poznać i polubić bohaterów, późniejsza część filmu jest tak ciężka i emocjonalna.

Druga połowa Braci ze stali, w której tempo znacząco zwalnia, a my oglądamy powolny rozpad rodziny wrestlerów to coś straszliwego, emocjonalnie rozbijającego. Tragedie, które przydarzają się bohaterom nie są tak naprawdę dla nikogo zaskakujące. Od pewnego momentu zdają się być po prostu przytłaczającą kolejnością losu. Toksyczna męskość wpajana braciom od wczesnego dzieciństwa zaczyna powoli ich wyniszczać niczym trucizna. W tym wszystkim przerażająca jest także perspektywa Kevina, najstarszego z rodzeństwa, który od początku stara się opiekować całą rodziną. Widzimy jak jego marzenie o sielankowym, rodzinnym życiu legnie w gruzach. Durkin po raz kolejny pokazuje nam się jako reżyser z niezwykłą wrażliwością. Łez nie mają u nas wywoływać spektakularne sceny śmierci i wypadków, a te ciche momenty, w których Von Erichowie próbują poradzić sobie ze stratą.

Chociaż Kevin Von Erich idealnie wpisuje się w stereotyp prostego chłopaka z amerykańskiej wsi, jest tak naprawdę złożoną, tragiczną na wielu poziomach postacią. Jako człowiek nie jest szczególnie skomplikowany, ma w życiu prosty cel – być ze swoją rodziną. Już od początku widzimy, jak bardzo na Kevina wpłynęło twarde wychowanie. Chłopak nie radzi sobie zbyt dobrze w relacjach z innymi ludźmi, szczególnie kobietami. Nauczany, że nie wolno mu wyrażać swoich emocji, nigdy nie nauczył się mówić o trapiących go problemach. Wyrażanie własnego zdania to dla Kevina prawdziwe wyzwanie. Przy tym ojciec bez przerwy traktuje syna przedmiotowo. Podczas gdy najstarszy z braci próbuje spełnić jego nierealne oczekiwania i zdobyć pas dla mistrza wagi ciężkiej, Fritz zapomina o nim kiedy tylko do ringu wchodzą pozostali chłopcy. Przez to wszystko Kevin ląduje w sytuacji, w której jest traktowany źle przez najbliższych i zupełnie nie potrafi wyrazić tego, jak się z tym czuje. Szczególnie, że za każdym razem kiedy próbuje porozmawiać z ojcem, zostaje przez niego odtrącony. Wychowywany na wojownika i „prawdziwego mężczyznę”, Kevin za jedyne rozwiązanie uznaje przemoc. Dlatego jego sposobem na poradzenie sobie z problemami są jeszcze intensywniejsze treningi czy brutalne potraktowanie przeciwnika w ringu. W końcu nikt nigdy nie nauczył go niczego innego. Moment, w którym bohater wreszcie buntuje się przeciwko ojcu i kieruje swoją agresję przeciwko niemu jest punktem kulminacyjnym i zarazem jedną z najbardziej poruszających scen w Braciach ze stali.

W uścisku Saturna – recenzja filmu „Bracia ze stali”
fot. Bracia ze stali, reż. Sean Durkin, dystrybucja Gutek Film

Dużo bardziej negatywną, ale jednocześnie równie skomplikowaną postacią jest ojciec rodziny – Fritz Von Erich, człowiek odpowiedzialny poniekąd za całą tragedię. Co ciekawe, Durkin nie pokazuje go nam wcale tak dużo. Nie jest on postacią równie prominentną co bracia, a raczej szarą eminencją stojącą zawsze gdzieś z boku. I chociaż nie widzimy go wiele, wiemy, że ma wpływ na każdą decyzję podejmowaną przez synów. Fritz to apodyktyczny ojciec, symbol toksycznej męskości i wszystkiego co złe w kulturze macho. Jego wychowanie spaczyło każdego z braci, a nierealne wymagania i surowe zasady zniszczyły im życie. Von Erichowie są w stanie zrobić absolutnie wszystko, by ojciec okazał im jakikolwiek dowód miłości. A wiedzą, że jedynym sposobem, by go usatysfakcjonować, jest sukces na ringu. Chęć zwrócenia na siebie uwagi ojca to jedyne źródło konfliktów między braćmi. Wyjątkowo trafne wydaje się porównanie mojego redakcyjnego kolegi, Pawła Krajewskiego – Fritz przypomina Saturna powoli pożerającego swoje dzieci. Interesujące jest jednak, że Durkin nie chce, żeby ojciec był postacią do końca jednoznaczną. Chociaż jego wina nie ulega wątpliwości, wydaje się, że on sam zupełnie jej nie dostrzega. Głowa rodziny Von Erichów uważa się za człowieka nieskazitelnego, prawdziwego mężczyznę i wzór dla synów. Nie dostrzega w kolejnych tragediach swojej winy, uznając je raczej za kolejność losu i „wolę Boga”. Klątwa Von Erichów, o której tak często wspomina Kevin, nie jest wcale jakimś magicznym zrządzeniem losu, a toksycznym wychowaniem wpajanym z pokolenia na pokolenie przez ludzi pokroju Fritza. Klątwa to powtarzane od lat „mężczyźni nie płaczą” i wszystkie inne tego typu bzdury, które sprawiają, że mężczyźni nie potrafią radzić sobie ze swoimi emocjami.

Aktorsko Bracia ze stali są rewelacyjni. W filmie nie ma żadnej złej roli, wszystkie występy zasługują na uznanie, a pominięcie ich w sezonie nagrodowym będzie wypominane jeszcze przez lata. Zac Efron już od dawna udowadniał, że nie jest tylko przystojniakiem z komedii dla nastolatków, ale radzi sobie też w bardziej skomplikowanych rolach. I chociaż miewał już zaskakujące, poważniejsze występy w Podłym, złym, okrutnym czy Złocie, to właśnie ten w Braciach ze stali jest bezapelacyjnie najlepszym w jego karierze. Efron jest fantastyczny jako Kevin. Świetnie oddaje jego naiwność i prostotę, budując bohatera, którego możemy polubić i zrozumieć. Jest też bardzo wiarygodny w scenach na ringu. Kiedy Kevin w późniejszej części filmu rzuca się na Rica Flaira, czujemy całą jego wściekłość i wszystkie emocje skrywane przez tak wiele lat. Zupełnie inny, ale także świetny jest Jeremy Allen White. Aktor ostatnio przeżywa rozkwit kariery dzięki występowi w serialu The Bear. W filmie Durkina jego rola jest zapewne tą najbardziej wyważoną i spokojną. Kerry skrywa swoje emocje, jest zdeterminowany i cichy. Za wszelką cenę chce zaimponować ojcu, nawet jeśli będzie to kosztować go zdrowie. Allen bardzo dobrze oddaje determinację bohatera – jego występ jest poruszający, ale w zupełnie inny sposób niż te pozostałe, co najlepiej widać w ostatnich scenach filmu. W rolę kolejnego z braci wcielił się Harris Dickinson i także poradził sobie bez zarzutu. David nie jest może tak skomplikowaną postacią jak Kevin i Kerry, lecz naturalnie wynika to z jego czasu ekranowego. Natomiast jest tym najbardziej charyzmatycznym z braci, który niejako spina całą rodzinę. Bardzo łatwo go polubić, dlatego właśnie finał jego historii jest tak bolesny. W czwartego z młodych Von Erichów wcielił się dużo mniej rozpoznawalny aktor, Stanley Simons. Jemu również udało się wykreować interesującą, wyjątkowo tragiczną postać. Mike zostaje w zasadzie zmuszony, żeby pójść w ślady ojca i braci. Chce być tylko normalnym nastolatkiem, a musi wyjść do ringu i sprostać ogromnym oczekiwaniom Fritza, co niestety prowadzi do jego zguby. Ostatnie sceny z Mike’em są jednymi z najsmutniejszych w całym filmie.

Poza aktorami wcielającymi się w tytułowych braci, film Durkina ma też bardzo dobrą obsadę drugoplanową. Holt McCallany radzi sobie świetnie jako apodyktyczny ojciec. Jest twardy, bezwzględny i bardziej niż kochającego rodzica przypomina wojskowego. Aktorowi udało się nie popaść w żadną skrajność, więc jego bohater, chociaż straszliwy, pozostaje wiarygodny. Bardzo udany jest również występ Maury Tierney wcielającej się w żonę Fritza i matkę chłopców. W krótkim czasie na ekranie udaje jej się pokazać postać niejednoznaczną, która przechodzi znaczącą drogę. Mimo tego, że ma tylko kilka scen, wyraźnie zaznacza w nich swoją obecność i wpływa na całokształt. W obsadzie znalazła się również Lily James, jak zwykle bardzo dobra, pełna charyzmy i niezwykle istotna dla wątku Kevina. Na koniec warto napomknąć o wyjątkowo urokliwym, epizodycznym występie. Aaron Dean Eisenberg wcielił się w kultowego wrestlera, Rica Flaira. W swoich kilku scenach jest naprawdę zabawny i stanowi dobrą przeciwwagę dla dużo poważniejszych Von Erichów. Podczas gdy oni w ringu są prawdziwymi wojownikami, on uważa się raczej za showmana.

fot. Bracia ze stali, reż. Sean Durkin, dystrybucja Gutek Film

The Iron Claw jest również pełne ciekawych, formalnych rozwiązań. Za zdjęcia do filmu odpowiada Mátyás Erdély, Węgier, który kręcił wcześniej między innymi operatorsko eksperymentalne produkcje László Nemesa. Jego warsztat mocno czuć w filmie. Jest tu dużo dalekich ujęć i pomysłowo nakręconych scen. Wystarczy wspomnieć, że czarno-biały prolog nakręcony jest w całości w stylu starych, hollywoodzkich dramatów sportowych. W pamięć szczególnie zapadła mi także celowo nieostra scena, w której Kevin coraz szybciej odbija się od otaczających ring lin. Chyba najciekawszym zabiegiem, jaki zastosował Węgier, jest powolne przenikanie się obrazów. Powtarza się to wielokrotnie i zawsze robi ogromne wrażenie na wielkim ekranie. To imponujące, jak dobrze twórcom udało się połączyć autorski styl z klimatem Teksasu lat 80.

Na uwagę zasługuje również soundtrack. Stanowi on połączenie bardzo wyważonej, emocjonalnej muzyki skomponowanej na potrzeby filmu z piosenkami z okresu, w którym rozgrywa się akcja. Pojawia się więc charakterystyczne dla Teksasu country czy popularniejsze utwory, jak (Don’t Fear) The Reaper. Wyróżnić trzeba także świetną scenę wesela, podczas której wszyscy bracia tańczą w rytm Thank God I’m a Country Boy. Prawdopodobnie ostatni, naprawdę szczęśliwy moment w filmie.

Bracia ze stali to niezwykle poruszająca historia i jeden z najlepszych filmów roku. To po prostu świetnie napisana i wyreżyserowana produkcja. Sean Durkin jest niezwykle sprawnym twórcą, który jak mało kto rozumie język filmu. Jego wrażliwość, podejście do mocnych scen czy prowadzenie aktorów są imponujące i zasługują na wszelkie pochwały. The Iron Claw jest z całą pewnością jednym z najlepiej wyreżyserowanych filmów, jakie można było zobaczyć w kinie od dawna. Jednak tym, co wynosi dzieło Durkina na jeszcze wyższy poziom jest jego emocjonalny aspekt. Tragiczna historia rodziny Von Erichów to opowieść o wpajanej od dziecka toksycznej męskości, kompletnym nieradzeniu sobie z własnymi emocjami i konsekwencjach kultury macho. Nie pamiętam, kiedy ostatnio jakiś film tak bardzo emocjonalnie mną wstrząsnął. Mężczyźni mogą płakać i będą mieli ku temu okazję podczas seansu Braci ze stali.