Jedną z najpiękniejszych rzeczy w przygodzie z kinem, a właściwie powinienem powiedzieć, że ze sztuką jako taką, jest to, że każdy z nas rozpoczyna ją inaczej. Natykamy się na różne filmy, spotykamy się z twórczością różnych autorów, inny głos przemawia do każdego z nas i pcha ku tej fascynującej podróży. Często te pierwsze spotkania kształtują cały nasz przyszły gust, czasem są jedynie prologiem do opowieści, która zawędruje w zaskakującym, zupełnie innym kierunku. Dla mnie drzwi do świata kina jako sztuki, jako jednego z najważniejszych środków wyrazu, otworzyła grupa ludzi, artystów różnych, chociaż pod wieloma względami podobnych. A najbardziej zaskakującym spośród nich jest zdecydowanie Ben Affleck, który teraz po siedmiu latach powrócił z filmem Air.
Tak, zgadliście. To będzie osobista recenzja, bo pod wieloma względami takie jest też dla mnie Air, pomimo tego, że – paradoksalnie – od koszykówki prawdopodobnie mniej interesuje mnie jedynie nowoczesne rolnictwo. Na Air czekałem od pierwszej zapowiedzi i powodem była tylko i wyłącznie postać reżysera. Do dziś bowiem w mojej pamięci utkwiło wspomnienie seansu jednego z najważniejszych dla mnie filmów, który przez jeszcze bardzo długi czas pozostanie najważniejszym dziełem w dorobku Bena Afflecka. Oglądając pierwszy raz Buntownika z wyboru nie byłem w stanie zrozumieć go jeszcze w pełni, nawet gdy wówczas sądziłem zupełnie inaczej. To zresztą jeden z tych filmów, do którego wracanie na różnych etapach życia pozwoli na spojrzenie nań z innej perspektywy, znalezienie nici porozumienia z innym z bohaterów za każdym kolejnym razem. W jakiś jednak sposób ta nienachalna, mądra i poruszająca historia trafiła już wtedy do mojego serca, małego dzieciaka, który dopiero zanurzał się w kinowy świat, zaliczającego dopiero pierwsze spotkania z Martinem Scorsese, Clintem Eastwoodem czy Jimem Sheridanem. Trafiła do mnie i to ze zdecydowanie większą mocą niż mogłem się spodziewać. Ciężko to wyjaśnić, podobnie jak bardzo trudno generalnie uzasadnić, czemu różne historie na nas oddziałują, ale przez te lata – również wtedy gdy dotarłem do momentu w życiu, w którym nareszcie faktycznie WIEM, z czym mierzą się protagoniści – chyba znalazłem odpowiedź. Tym, co czyniło Buntownika tak uniwersalnym, tak ponadczasowym, była jego szczerość. Skrajna bezpośredniość, unikanie jakichkolwiek sztuczek czy prób bycia mądrzejszym niż był w rzeczywistości. Matt Damon i Ben Affleck, dwójka dzieciaków, przed którymi wielki świat dopiero stawał otworem, stworzyli opowieść o sobie, o swych bliskich, opowiedzieli o tym, co znają (tak, odniosę się tu chyba do najbardziej wyświechtanej zasady scenariopisarstwa) i dodali do tego najważniejszy składnik – serce, a wraz z nim niegasnący optymizm. 26 lat później dokładnie te same czynniki czynią Air jednym z najlepszych hollywoodzkich filmów od bardzo dawna.
Zaznaczę też na starcie, że Air jest dokładnie tym, czego każdy spodziewał się już na etapie zwiastuna. To chodząca definicja sportowego feel-good movie, prosto z ostatnich dwóch dekad zeszłego wieku i amerykańskich stajni. Ciężko wyobrazić sobie film w swych założeniach prostszy. Jeszcze ciężej jest z tego banalnego schematu zrobić coś dobrego. Ileż tutaj pułapek czeka na twórców, ile schematów, klisz i irytujących elemencików. Czy w ogóle nadal potrzebujemy takich filmów? Czy jesteśmy w stanie się przy nich dobrze bawić? Bena Afflecka te pytania nie interesują, bo jest to twórca, który wierzy w kino. Bez względu jakiego rodzaju, on po prostu w nie wierzy i ponad wszystko ubóstwia historię. Taki zresztą jest cel jego nowo założonej firmy producenckiej – tworzyć filmy gatunkowo najróżniejsze, których jednak wspólnym mianownikiem będzie opowieść przyciągająca widzów do sal kinowych i zapewniająca im fantastyczne dwie godziny. Air nie mogło być lepszym manifestem tej reguły. Film wyciąga wszystko co najlepsze ze swojego gatunku, bawi się motywami, ucieka kliszom, a wykorzystane schematy obraca w swoją zaletę, bawi i angażuje przez cały czas.
Niektórzy błędnie mogą myśleć, że Air jest biografią Michaela Jordana, tak też zresztą ten film jest promowany. Nic bardziej mylnego. Jordan nie jest bohaterem tego filmu, twórców nie interesuje zgłębienie szczegółów życia czy opowiedzenie widowni o jego wspaniałości. Wielki koszykarz nie jest właściwie nawet do końca pełnoprawną postacią. Tym, z czym Affleck oraz scenarzysta, Alex Convery, zdecydowali się zmierzyć, jest mit. Air nie podchodzi do Jordana jako do człowieka, ale jak do legendy i ikony, pewnej boskiej figury, która nie bierze czynnego udziału w wydarzeniach, jedynie majaczy gdzieś w tle. Widzimy jego plecy, dłonie, dwukrotnie słyszymy głos. Bohaterowie zwracają się w jego stronę, ale my nigdy nie słyszymy odpowiedzi. Ten absolutnie przedziwny pomysł działa i to doskonale. Zdejmuje bowiem z filmu ciężar konieczności zmierzenia się z jedną z najważniejszych osób współczesnej historii, nie obrywa jej z boskości, a przy tym nie gloryfikuje. Jordan staje się tutaj niejako prawie bohaterem zbiorowym, kompletnie nieokreślonym. Wszystko, co dzieje się na ekranie, zestawione jest z perspektywy jego czynów, jego zdolności, wpływu na sport oraz biznes w Stanach, niekoniecznie tego, jaką był osobą. Affleck oszczędza nam w ten sposób kolejnej podróży od zera na szczyt jednego sportowca oraz popisów aktorskich artysty dobranego do roli głównie po to, by mógł otrzymać za nią Oscara. Michael Jordan w Air jest na szczycie cały czas. To nie ulega wątpliwości. Mimo, że jego kariera nawet się nie zaczęła, to każdy wie, gdzie zmierza – wie to widz i reżyser nie zamierza udawać, że jest inaczej. Jordan to święty Graal, a my patrzymy, jak rycerze okrągłego stołu próbują go odnaleźć.
Z tego też powodu ciężar historii przeniesiony jest na działaczy Nike próbujących podpisać z Jordanem kontrakt. Air to dwugodzinny pościg, pokaz zaciętości, odwagi, a przede wszystkim dobra zabawa. Dawno nie widziałem tak idealnie wyważonego filmu. Tempo jest tu doskonałe, a metraż perfekcyjny – nie znajdziecie tu nawet pół zbędnego ujęcia, podobnie jak w żadnym momencie nie czuć niedosytu. Wszystko wybrzmiewa tutaj tak, jak powinno, zwłaszcza pod względem emocjonalnym. Jest to o tyle ważne, że Air jest prowadzone bardzo lekko, poza jedną sceną unika patosu i zadęcia (w trakcie tej sekwencji wiele osób będzie kręcić nosem, ja przyznaję się bez bicia, że byłem kupiony), kiedy jednak trzeba, umie przeskoczyć na dramatyczny ton i robi to bardzo dobrze oraz w sposób zaskakujący, poprzez wyszukiwanie nieoczywistych stron swoich bohaterów, zwracając uwagę na ich osobiste dramaty i pragnienia. Każda scena w filmie to porywająca konfrontacja, dialogi napisane są fantastycznie, a chemia między poszczególnymi aktorami jest naprawdę wyjątkowa. Nie sposób tu nie pochwalić inteligentnego i zaskakującego humoru, który prawdopodobnie najbardziej wymyka się gatunkowemu schematowi i umie kompletnie rozłożyć na łopatki naturalnością połączoną z kompletnym absurdem.
Humor ten by jednak nie działał, tak samo jak pościg za wymarzonym podpisem nigdy by nie angażował, gdyby nie reżyseria i zdjęcia. Affleck jako twórca pokazał się już nam z najlepszej strony, to w końcu on był w stanie trzymać nas na krawędzi fotela w porażająco zwyczajnej scenie finałowej Argo czy zainscenizować jedną z najlepszych sekwencji ulicznych zamieszek, w tym samym filmie. Niestety, jego ostatni projekt – Nocne życie – pokazał, że warsztat ten nie jest idealny. Wspomniany gangsterki epos był projektem okropnie przestylizowanym, pozerskim i efektownym, który bardziej stawiał na malownicze kadry i popisy budżetem, niż faktyczną kreację świata. Na szczęście tutaj Ben wraca do formy. Lata 80. są oddane perfekcyjnie pod każdym względem. Świat przedstawiony napakowany jest smaczkami i mrugnięciami do widza, a zdjęcia wydają się momentami żywcem wyjęte z filmu z tamtej epoki. Praca operatorska zresztą jest absolutnie bez zarzutu, bo poza kilkoma (zwłaszcza otwierającymi) fantastycznymi kadrami, przez cały czas obserwujemy rewelacyjną pracę kamery. Dynamiczny, jednocześnie bardzo precyzyjny ruch, który wraz z idealnie wyważonym montażem narzuca całemu filmowi konkretnego, niezmiennego rytmu. Affleck porusza się po poszczególnych lokacjach z wielką wprawą, angażując widza przez cały czas najprostszymi zabiegami, które okazują się również najbardziej skuteczne. A do tego z głośników leci cała plejada znakomicie dobranych hitów.
Oddzielny segment należy poświęcić aktorstwu. Matt Damon ponownie pokazuje, że najlepiej czuje się grając w filmach, w których artystyczny rozwój miał swój własny wkład. Jest świetny jako Sonny – dowcipny tam, gdzie powinien, pełen energii i niezwykle charyzmatyczny. Dał radę sprzedać nawet tę jedną jedyną patetyczną scenę pewnej przemowy, a u boku wszystkich kolegów i koleżanek z planu wypada po prostu bez zarzutu. Względnie mało się mówi o występie Jasona Batemana i wielka szkoda, bo to cichy bohater filmu. Tak jak przez większość czasu wydaje się jedynie jednym z drugoplanowych bohaterów, tak w drugiej połowie wnosi do historii kilka bardziej dramatycznych nut, które sprzedaje absolutnie perfekcyjnie. Chris Messina natomiast kradnie każdą sekundę swoją skrajnie komiczną rolą. Interesujące jest jednak, jak mało w tym filmie mamy szarż. Nawet w przypadku Messiny, którego najzabawniejsze momenty opierają się na steku wykrzykiwanych bluźnierstw. Nie ma tu żadnej nienaturalności, przesady. Wręcz przeciwnie, reżyser trzyma swoją obsadę w ryzach, a aktorzy sprzedają emocje i uczucia targające ich bohaterami w sposób, nietypowo dla takich filmów, stonowany. Szczególnie da się to zauważyć przy Violi Davis. Jest to aktorka bez wątpienia wybitna, która ma jednak tendencje, by często opierać swoje rolę na przesadzie i aktorskich popisach. W Air jest natomiast opanowana, chłodna, zdystansowana i świetna. Jedna ze scen jej rozmowy przez telefon gdzie indziej byłaby emocjonalnym wybuchem, tutaj zamiast tego patrzymy, jak Davis w jednej pozycji wygłasza swój monolog tonem spokojnym, stanowczym, momentami monotonnym i robi to większe wrażenie niż jakikolwiek jej wybuch w ostatnich kilku filmach.
Affleck znowu pokazał też, jak świetnie umie reżyserować sam siebie. Tak jak w Argo czy Mieście złodziei wykreował idealne warunki dla siebie i dla odgrywanych bohaterów, tak w Air podszedł do samego siebie ze sporą dozą dystansu i humoru. Jego postać, mimo, że ważna, spełnia niejako rolę comic reliefa, ponownie jednak w sposób bardzo nienachalny. Nie da się jednak nie zauważyć, że czy to kostiumem, dialogami czy ruchem kamery Affleck śmieje się sam z siebie, co idzie doskonale w parze również z jego grą i tym, jak idealnie dostarcza każdą kwestię dialogową. Po Ostatnim pojedynku to kolejna z jego nieoczywistych ról, którymi kradnie blask ekranowym kolegom.
Wszystkie te elementy składają się na naprawdę dobry film o nieodpuszczaniu, wierze i ryzyku. Ponownie jednak można zauważyć dojrzałość reżysera i scenarzysty, gdyż to nie wszystko, co Air ma do powiedzenia. To także w końcu opowieść o sukcesie jednostki w starciu z maszyną bezwzględnego kapitalizmu. Affleck nie patrzy również na postać Michaela Jordana z perspektywy rasowej, bardziej jest zainteresowany tym, co on jako człowiek zmienił w biznesie wykorzystującym zdolności i wizerunek poszczególnych jednostek. Motyw ten nie staje się w żadnym momencie przewodnim, wybrzmiewa jednak w pełni i wnosi do historii dodatkową głębię. Film nigdy nie skręca w rejony manifestu czy projektu politycznego, po prostu nie unika – co przecież typowe dla wielu jemu podobnych – odpowiedzialności, którą niesie z sobą kontekst, w jakim osadzono opowieść.
Chociaż właściwie od początku wymieniam głównie zalety, to trzeba też przyznać, że tych elementów nadal mogłoby być mało, by nazwać Air czymś więcej niż fajnym filmem. W końcu bądź co bądź nie mamy tu też do czynienia z niczym wybitnym, a większość poruszonych motywów jest bardzo dobra, ale głównie na tle tego, co prezentuje nam ten typ kina w ostatnich latach. Tutaj powraca więc ten magiczny, ciężki do zdefiniowania składnik, który znalazł się w przepisie na Buntownika z wyboru. Air jest filmem opartym na pasji i szczerości. Niesione jest zdrowym, zaraźliwym optymizmem i pozytywnym przekazem. Ta historia niekoniecznie klepie po plecach, ale chce podnosić na duchu. Chce motywować i delikatnie popychać do przodu. Nie ukrywa swoich najprostszych intencji, nie udaje czegoś, czym nie jest. Każdy kadr, każda linijka dialogu, we wszystkim jest pasja do kina, do opowiadania historii i chęć by, tak jak to zrobił Michael Jordan, pomóc ludziom uwierzyć, że czasem można więcej. A to przecież w zasadzie historia o parze butów. Jest w tym pewna metafizyczność, jeśli spojrzymy na karierę i życie Bena Afflecka. Człowieka, który zawsze osiągał najwięcej, gdy szczerze opowiadał nam, widzom, o tym co rozumie, na czym się zna, co dla niego jest ważne. Lata upadków i sukcesów, wielkich niepowodzeń i szokujących zwycięstw. Afflecka łatwo można potraktować jako po prostu irytującego, rozkapryszonego celebrytę, który w życiu miał więcej szczęścia niż rozumu. Zdarzają się jednak momenty, w których sam Ben to widzi i wie, że nie może lepiej tego przyznać, niż tworząc kolejny film. Prosty, ciepły i ludzki. Film o ludziach z talentami, którzy zbłądzili, zbliżyli się do dna, zmagając się z problemami i kryzysami, odbili się od niego jednak raz jeszcze, bo zaryzykowali. Ponieważ ktoś w nich uwierzył, wyciągnął do nich rękę. A to wszystko dzięki wierze w symbol, coś większego, ważniejszego. Dla Sonny’ego była to kariera Michaela Jordana. Dla Bena Afflecka jest to kino.
Air w naszych kinach możecie oglądać już od 5 kwietnia. Jeśli przed seansem chcecie się dowiedzieć czegoś więcej o filmie ze słów samego reżysera, to tutaj przybliżaliśmy jego wizję na film.