Nikt nie jest nieśmiertelny. Każda gwiazda, nie ważne jak lśniąca, kiedyś zbladnie. Każdy kiedyś będzie musiał się pożegnać, raz ostatni pokłonić przed światem. Teraz scenę opuściła osoba wyjątkowa. Maggie Smith.
Od kilku dni jestem na wakacjach. Co wyjątkowe dla mnie, nie są to wakacje szczególnie aktywne, a wręcz żenująco leniwe. Ale tego potrzebowałem, po intensywnych tygodniach. Nawet nie mam do siebie zbyt wielkich wyrzutów, każdy kiedyś musi się lenić, pospać do 11 i zajadać się restauracyjnym jedzeniem w ilościach nieco większych, niż sugerowałby zdrowy rozsądek. Łatwo jest w takiej sytuacji zapomnieć o bożym świecie i spokojnie założyć, że jeszcze przez przynajmniej parę dni nic złego się na nim wydarzyć nie może. A jednak…
Przyznam, że po części rozumiem osoby, które wyśmiewają ludzi przeżywających śmierć jakiegoś artysty czy innej sławnej osoby. Przecież nie znamy tych ludzi, zamiast tego obserwujemy życie i pracę wykreowanych na nasze potrzeby sylwetek, spaczony i poddany licznym modyfikacjom obraz kogoś, kto zapewne nie istnieje.
Z drugiej strony nigdy też nie uważałem, że przeżywanie zbiorowej żałoby czy okazywanie ciepłych uczuć wobec kogokolwiek było czymś złym. Paradoksalnie jest coś pozytywnie poruszającego w obserwowaniu jak tysiące ludzi przez jakiś czas skupia się na tym, co sprawiło, że jakiegoś artystę kochali i cenili: na powracaniu do jego prac, słuchaniu piosenek, polecaniu sobie mniej znanych ról. A najlepsze są w tym osobiste wspomnienia. Bo w życiu każdego wrażliwego na sztukę człowieka artyści odciskają swoje piętno. Są w stanie to życie zmienić, pchnąć w nieoczekiwanym kierunku. Ich prace, ich emocje, myśli są stale w życiu innych ludzi, są z nimi przez lata, czasem całe życie. Nie raz i nie dwa dłużej niż ludzie, których taka osoba rzeczywiście zna. Każdy z nas ma mnóstwo wspomnień, nawet jeśli ciężko je w pierwszej chwili przywołać, związanych z twórczością kogoś takiego: piosenki, do których tańczyliśmy z pierwszą sympatią, wspólnie odegrana scena z musicalu w ramach grupowej zabawy, książka czy film, które pomogły oderwać myśli i umknąć ze świata w najgorszym możliwym momencie, gdy właśnie ucieczki potrzebowaliśmy. Błyskotliwa komedia, która przełamała lody na pierwszym spotkaniu z grupą szkolnych kolegów, którzy po czasie okazać mają się przyjaciółmi na całe życie. Nawet jeśli nie jesteśmy kinomaniakami, nałogowymi czytelnikami i fanatykami muzyki, to zawsze znajdziemy w swoim życiu moment, który w ten czy inny sposób był tak ważny dzięki emocjom i wrażliwości kogoś, kogo nigdy nie poznaliśmy. Jakiegoś artysty, tworzącego tysiące kilometrów od nas, czasem w zupełnie innym czasie.
Nie wiem, kiedy pierwszy raz widziałem Harry’ego Pottera. Ta seria, jak i Władca Pierścieni w moim życiu są od dawna. Nie pamiętam czasów, w których tych historii nie znałem. Różnica oczywiście polega na tym, że w przypadku sagi o młodym czarodzieju dorastałem wraz z jej bohaterami i aktorami, którzy towarzyszyli mi od kołyski do okresu nastoletniego.
Nie jest łatwo być dzieckiem, które nie ma zbyt wielu znajomych, towarzyszy codziennych zabaw. Dzieckiem, które różni się w wielu kwestiach od rówieśników i nie jest w stanie pewnych barier przełamać, przez wiele lat czując dzielący je od otoczenia dystans. Nie przeżywałem jednak tego za bardzo, bo od zawsze otoczony byłem książkami, filmami. Historiami, epickimi opowieściami, uroczymi bajkami. Przez lata bliżsi mi byli fikcyjni herosi i przytłaczający, otoczeni tajemnicą swego niezwykłego rzemiosła aktorzy, niż „prawdziwi ludzie”. Znałem ich (zwłaszcza kiedy mówimy o Harrym Potterze i Władcy Pierścieni) jak członków własnej rodziny. Gdzieś, przez moment, w pewien sposób kimś takim się stali.
Maggie Smith nigdy nie była pierwszoplanową gwiazdą sagi o wyjątkowym chłopcu. Na przestrzeni ośmiu filmów na ekranie widzimy ją jedynie przez… niecałe 29 minut. Nie ma chyba jednak dzieciaka czy młodego dorosłego, który nie poznałby natychmiast jej charakterystycznego głosu, sposobu poruszania się czy chłodno, taksującego spojrzenia, w którym zawsze kryła się jednak odrobina psotnego humoru i szczerej, głębokiej życzliwości.
Smith nigdy nie była aktorką, która lubiła się popisywać, a swoją siłę często okazywała poprzez detale, krótkie, delikatne zmiany intonacji, doskonałą mimikę – umiała sprawić wrażenie, że perfekcyjnie kontroluje nawet najmniejszy mięsień twarzy. Chyba dlatego tak dobrze wspominamy sceny z jej udziałem, nawet te, które nie były zbyt dobrze nakręcone: pojedynek z Alanem Rickmanem w finałowej odsłonie czy konfrontacja z Imeldą Staunton w piątej części.
Ekranowa McGonagall stała się dla całego pokolenia wzorem nauczycielki. Lub raczej kimś, kogo chcieliby widzieć w swym nauczycielu. Osobę, która nawet jeśli jest surowa i wymagająca, zawsze jest gotowa wskazać uczniowi drogę i poświęcić dla niego wszystko. Jak infantylnie by to nie zabrzmiało, Minerwa McGonagall mogła stać się dla całego pokolenia wymarzonym nauczycielem. A podobny wzór, podobną wizję, jej znaczenie dla dzieci, zwłaszcza pozbawionych takich postaci w życiu prawdziwym, myślę, że powinniśmy nauczyć się doceniać.
Moje drugie, równie ważne spotkanie z Maggie Smith miało miejsce lata później. Cóż, oczywiście mowa tu o jej kolejnej, niezwykle popularnej roli. Downton Abbey, chociaż przez wielu traktowane jest raczej żartobliwie, pozostaje jednym z największych i najważniejszych seriali tego wieku. W moim życiu pojawił się dość późno i w dość standardowo-niestandardowy sposób. Tak, chciałem mieć jeszcze jeden wspólny temat do rozmów z pewną dziewczyną. Jakże to banalne! A przy okazji zawsze miałem słabość do kostiumowych melodramatów, a jeśli przy okazji były brytyjskie, byłem w niebie. No, ale to nieco za mało by poświęcić ponad 50 godzin z swego życia. Chyba, że w grę wchodzi dziewczyna…
I chociaż wiele z tej romantycznej historii nie wyszło, to ja w opowieści o rodzie Crawleyów zakochałem się po uszy i jestem dziś zapewne osobą, która najbardziej na świecie nie może się doczekać nowego filmu. Duża w tym zasługa właśnie Maggie Smith.
Zdecydowanie za rzadko w dyskursie filmoznawczym chwalimy role komediowe. Za mało rozmawiamy o tym, jak trudno jest być autentycznie zabawnym. A co jeszcze cięższe – jak skomplikowanym zadaniem jest pozostać długo zabawnym, zachować świeżość w roli i ciągle szukać nowych sposobów na zaskoczenie widza. Rzecz jasna, Violet Crawley nie jest rolą stricte komediową, ale to właśnie ze śmiechem widzów kojarzona jest najbardziej. Violet sprawia wrażenie napisanej idealnie pod Maggie Smith. Aktorka, już wtedy w podeszłym wieku, może na spokojnie, mówiąc kolokwialnie, odpiąć wrotki i popisywać się swoim niezrównanym wyczuciem, operowaniem sarkazmem i ironią. Jest cięta, rozczulająca, błyskotliwa, opryskliwa i przezabawnie zagubiona, wszystko na raz. Smith tak bardzo miesza różne podejścia, różne sposoby na interpretację jednej postaci, że zachowuje wspominaną świeżość przez cały serial i nawet gdy ten zalicza dołek, ona pozostaje na powierzchni. To zupełnie niecodzienny sposób gry: gdzie większość aktorów trzymałaby się określonej na początku ścieżki, tam Smith próbuje czegoś nowego. Raz gra nestorkę rodu jako niezwykle inteligentną, świadomą, władczą starszą panią, której siłą jest sarkazm i uszczypliwość. Natomiast w kolejnym odcinku próbuje pokazać ją jako zagubioną w zmieniającym się świecie, niemalże nieporadną. Z idealnym wyczuciem wplata też ostrzejsze tony, potrafiąc zirytować widza zaskakującą, ale po czasie zrozumiałą abstrakcją lub agresją w stosunku do innych, przypominając, że jej Violet jest nie tylko comic-reliefem, ale też rozbudowaną, wielowarstwową postacią, która potrafi być nieporadna czy nieprzyjemna.
Nie będę udawał. Dla mnie Maggie Smith na początku była i zawsze będzie Violet Crawley i Minerwą McGonagall. Wydaje się to umniejszające, ale nie sądzę, by było obraźliwe. Zaraz przejdę do szerszej kariery tej tytanki ekranu i sceny. Chciałbym jednak byśmy zawsze pamiętali o tych jej dwóch mainstreamowych rolach. I byli za nie wdzięczni. Wielu tak wspaniałych artystów nie ma nigdy okazji by trafić do serc tak wielkiej widowni, a Smith się to udało. Dzięki Potterowi oraz Downton Abbey. I te role zmieniły, nawet jeśli w małym stopniu, życia milionów.
Skoro już opowiedziałem o tym, czemu Maggie Smith jest dla mnie tak ważną artystką, to pora odpowiedzieć na ważniejsze pytanie: czemu jest najlepszą aktorką w historii?
Zapraszam Was na krótką podróż przez jedną z najwspanialszych karier.
Jak to bywa z brytyjskimi gwiazdami: większość prac Maggie Smith na zawsze pozostanie poza zasięgiem milionów odbiorców. Scena była jej żywiołem, życiem i najważniejszym punktem. Debiutowała na deskach teatru w wieku 17 lat i do końca życia pozostała mu wierna, stawiając grę teatralną znacznie wyżej, niż występy ekranowe.
W 1962 roku, zaledwie dziesięć lat po rozpoczęciu kariery, przykuła uwagę Laurence’a Oliviera. Ten najsłynniejszy szekspirowy artysta zaprosił ją do budowanego przez siebie zespołu w ramach National Theatre Company. Olivier skomponował drużynę aktorów, która pod jego kierownictwem miała zmienić na zawsze brytyjski teatr. Poza Smith zaproszenie dostali m.in. Michael Gambon, Robert Stephens, Joan Plowright, Derek Jacobi czy Lynn oraz Michael Redgrave.
Laurence Olivier, zarówno w kinie, jak i w teatrze, znany był ze swojej niezłomnej osobowości, wielkiej charyzmy oraz skłonności do bycia panem i władcą absolutnym. To on narzucał innym swoją wizję, królował na deskach tak samo, jak i za kamerą. Nie było i pewnie nie będzie drugiego takiego tytana pracy jak on. Większość aktorów łatwo mu ulegała, szanując jego już wtedy legendarną pozycję. Ale nie Maggie. Aktorka, która lata później zasłynęła ze swojego ciętego języka, obezwładniająco szczerych wywiadów i braku skrupułów, już wtedy zaskoczyła wszystkich stanowczością i zdecydowaniem. Potrafiła postawić się Olivierowi tam, gdzie nikt inny nie miał odwagi. Stała się dla niego wyzwaniem, partnerem i rywalem (chociaż pozostali przyjaciółmi). Brytyjscy krytycy szybko dostrzegli, że u podstaw tej rywalizacji leżał fakt, że przed Smith nie było nikogo, kto był równie błyskotliwy, zaskakujący i sprawny na scenie, co on. Laurence Olivier, najwybitniejsza osoba teatru od czasu Williama Szekspira, nareszcie natrafił ma kogoś równego sobie… lub lepszego.
Wielu o tym nie pamięta, ale w teatrze Smith pracowała nawet z Ingmarem Bergmanem. Jego Hedda Gabler była pierwszą produkcją twórcy Persony stworzoną poza Skandynawią. Chociaż produkcja nie była wielkim sukcesem, a sam Bergman nienawidził pracy w Londynie, to był to kolejny wyjątkowy etap w karierze Smith. Aktorka pracowała też na Broadwayu, grając dla Johna Gielguda.
Jej najdłuższa przerwa od teatru przypadła na lata 2008-2019. Wróciła jednak w jeszcze jednej, wielkiej roli. A German Life Christophera Hamptona było melodramatem opartym na prawdziwej historii sekretarki Josepha Goebbelsa. Była to jej ostatnia wielka rola teatralna, nad którą krytycy rozpływali się bez zahamowań. Smith razem z Hamptonem i reżyserem Jonathanem Kentem planowali filmową wersję. Niestety, z powodu COVIDu nigdy nie udało się jej zrealizować.
Maggie Smith jest jedną z piętnastu kobiet, które zdobyły tak zwaną Potrójną Koronę Aktorstwa. W ten sposób określa się trzy najważniejsze nagrody, jakie może zdobyć aktor: Oscara, Tony i Emmy. Za pracę w teatrze otrzymała też Laurence Olivier Awards za całokształt twórczości (najważniejsza brytyjska nagroda). Innych nagród teatralnych nie sposób zliczyć.
Chociaż wiele z tych kreacji jest dla nas niedostępna, to nadal możemy podziwiać niesamowity dorobek ekranowy.
Smith w kinie zadebiutowała w roku 1958 filmem Nowhere to Go, obecnie raczej zapomnianym, chociaż wówczas nominowanym do BAFTy. Pierwsza wielka rola przyszła siedem lat później, w adaptacji Otello od Stuarta Burge’a, który pozostawał jednak pod wielkim wpływem głównej gwiazdy widowiska, Laurence’a Oliviera. Jak to jednak w życiu tej dwójki bywało, Smith nie dała się Olivierowi przytłoczyć i zdobyła swoją pierwszą oscarową nominację.
Cztery lata później pojawiła się pierwsza statuetka. Pełnia życia panny Brodie to zarówno fascynujący film, jak i idealny materiał na początek przygody z mniej znanym szerszej widowni dorobkiem Smith. Aktorka wciela się w filmie w młodą nauczycielkę, idealistkę zafascynowaną pewnymi aspektami faszyzmu, dążącą do przekazania swoich wartości uczniom. Co ważniejsze, nauczycielka ma niezwykle romantyczne i idealistyczne postrzeganie życia, stając się specyficznym przykładem kobiety wyzwolonej, która podążając za głosem serca i swymi pragnieniami łamie wszelkie konwenanse i zasady, starając się do podążania podobną drogą nakłonić swoje podopieczne. Brodie wywołuje w widzu wiele sprzecznych emocji, nawet jeśli finalnie dominuje niechęć, irytacja i rozczarowanie. Smith z niedoskonałego scenariusza wyciąga maksimum, znakomicie żonglując tonami i akcentami. W swych pełnych pasji monologach może naprawdę poruszyć i zaskoczyć jako osoba pełna miłości do swojego zawodu i szczerego pragnienia do zmiany życia swych uczennic na lepsze. W innych scenach szokuje natomiast swoją nierozważnością, arogancją i egoizmem. To fascynujące character study, które przypomina, jak wiele do budowy postaci może wnieść odpowiednio zniuansowana gra aktorska, odejście od tworzenia jednolitego obrazu postaci i postawienie na kontrasty i jakże naturalną niejednoznaczność.
Kariera filmowa Smith po Pełni życia panny Brodie nabrała tempa. Zaledwie dziewięć lat później podniosła kolejnego Oscara za występ w jednej z noweli Suity kalifornijskiej u boku Michaela Caine’a. Aktorzy wcielili się w parę, która przybywa do hotelu na dzień przed galą nagród, gdzie kobieta ma odebrać zasłużoną statuetkę. Specyficzna sytuacja prowadzi do nagłego wybuchu uczuć i emocji. Wzajemne animozje wychodzą na światło dzienne, a bohaterowie konfrontują się z własnymi rozczarowaniami i pragnieniami. Nie będę ukrywać, to fatalny, okropnie wyreżyserowany film, który jednak jakimś cudem na ten krótki moment występu Caine’a i Smith staje się akceptowalny dzięki niesamowitej chemii i doskonałej, reakcyjnej grze tego fantastycznego duetu, który pomimo przerzucania się absolutnie paskudnie napisanymi dialogami, nawet na moment nie zwalnia, znajdując emocje tam, gdzie ich zwyczajnie nie ma.
W międzyczasie Smith pierwszy raz zauroczyła szerszą publikę występem w Śmierci na Nilu z Peterem Ustinovem w roli Poirota. Zaraz po Suicie wystąpiła w Kwartecie Jamesa Ivory’ego. Była to jedna z jej dwóch współprac z duetem Merchant & Ivory, więc tym lepiej, że przypadła na jeden z ich najciekawszych filmów – mroczną, psychologicznie skomplikowaną wiwisekcję grupy bohaterów połączonych skomplikowaną siecią uczuciowych zależności. Tak jak Ivory o seksie i miłości zawsze opowiadał w kontekście zakazów i uczuć, które nie mogą rozkwitnąć z powodu zewnętrznych przeszkód, tak tym razem pochylił się nad tym, jakie zło może wyrządzić pożądanie. W Kwartecie dużo jest o toksycznej miłości czy sile uzależnienia, a reżyser w sposób dla siebie absolutnie niestandardowy łączy melodramat z tropami wywodzącymi się prosto z kina erotycznego. Co ciekawe, dekady później Smith wystąpiła w filmie o identycznym tytule, ale zgoła odmiennej fabule. Kwartet Dustina Hoffmana był historią o starych przyjaciołach, którzy podejmują się pracy nad ostatnim występem, a filmowi zdecydowanie bliżej do typowej komedii, mogącej spokojnie uchodzić za kuzyna Hotelu Marigold.
Drugi film, stworzony z Ivorym, był już bliższy jego bardziej znanym dziełom. Pokój z widokiem to klasyczny kostiumowy melodramat, oparty na prozie E.M. Forstera. Smith przypadła w udziale rola ciotki głównej bohaterki, roztrzepanej, przerażonej światem (w bardzo zabawny sposób) opiekunki, która pozostaje jednak swej podopiecznej bezdyskusyjnie lojalna. To czysto komediowa rola, która zaskoczy każdego, komu Smith kojarzy się z postaciami pewnymi siebie i zdecydowanymi, tutaj jest absolutnym przeciwieństwem swojego archetypu.
Smith znowu spotkała się z Olivierem, tym razem w jednym z najwspanialszych epickich dzieł mitologicznych, Zmierzchu tytanów Desmonda Davisa. Był to pierwszy romans aktorki z czymś, co możemy określić współczesnym mianem blockbustera. Trzeba jednak oddać dziełom mitologicznym z tamtego okresu, że zdecydowanie odważniej podchodziły do łączenia praktycznego podejścia do realizacji filmu z raczkującymi efektami specjalnymi (zupełnie nie bojąc się kiczu czy świadomej niedoskonałości pewnych zabiegów). Żaden jednak współczesny projekt nie przedstawił równie dobrze klimatu mitologicznej, antycznej Grecji, ani równie ciekawie nie oddał fascynujących stworzeń czy monumentalnych bogów olimpijskich. Dla Smith była to jedna z pierwszych drugoplanowych ról w których mogła uchodzić za antagonistkę. Znana głównie ze skomplikowanych występów w kinie, tym razem zagrała twardą, nieprzejednaną intrygantkę o wyjątkowej charyzmie i podstępnym charakterze.
Rok 1987 to jej najwybitniejsza rola w karierze, w najbardziej niedocenionym z filmów. Samotna pasja Judith Hearne jest kolejnym character study, ale jednocześnie filmem zupełnie nietypowym: bardzo subtelnym, cichym i wycofanym, unikającym prostych emocjonalnych zagrywek, a ciężar historii kładącym na bohaterce skomplikowanej, specyficznej, bardzo antypatycznej.
Judith Hearne to kobieta samotna, żyjąca między jednym a drugim obskurnym, tanim pokojem do wynajęcia. Nie ma pasji, ambicji, bliskich przyjaciół. W jej życiu najważniejszy zdaje się Bóg, jej jedyny punkt odniesienia, jedyna prawdziwa nadzieja, że jej życie ma sens i zostanie odpowiednio nagrodzone. Aż do momentu, w którym do tej gorzkiej egzystencji wkracza mężczyzna. Żaden z widzów nie daje się oszukać jego wielkomiejskiemu obyciu, powierzchownej ogładzie i eleganckim manierom, ale Judith kompletnie przepada.
Jeśli znacie Rozmowę Francisa Forda Coppoli, to przypadek Judith jest zbliżony do protagonisty arcydzieła twórcy Ojca chrzestnego. W obu przypadkach mówimy o niemalże patologicznych samotnikach, ludziach głęboko nieszczęśliwych i zupełnie niezdolnych do nawiązania szczęśliwych, bliskich relacji. Różnica jest taka, że Judith tej intymności pożąda. A zwłaszcza zależy jej na miłości wielkiej, epickiej i bajkowej. Sceny, w których oczy Maggie Smith rozbłyskują dziecięcą, naiwną, a przy tym tak szczerą radością, kiedy zdobywa chociaż chwilę uwagi swojego wybranka, łamią serce na tysiące kawałeczków. Smith w tej roli wcale nie jest wycofana czy zdystansowana, znacznie więcej jest w niej zwyczajnej pokory oraz lęku, strachu nie tylko przed tym, co na zewnątrz, ale też (a może i przede wszystkim) przed samą sobą. Chociaż zdarza się jej wybuchnąć, to właśnie te momenty, kiedy z sekundy na sekundę przeskakuje od euforii, przez nastoletnią nadzieję, po poczucie absolutnej rozpaczy, są najmocniejsze. Na dodatek w końcu film w pełni dorównuje jej aktorstwu, jest doskonale wyreżyserowany i jeszcze lepiej napisany, a parterowy ekran, Bob Hoskins, nie ustępuje Smith nawet na krok.
Weterance szkoły Oliviera nigdy jednak nie wystarczył jeden gatunek. Chwilę później wystąpiła w kultowej komedii, Zakonnicy w przebraniu, czy adaptacji Tajemniczego ogrodu od Agnieszki Holland.
Lata 90. to wybitna rola w jednej z najlepszych adaptacji ekranowych Szekspira. Ryszard III Richarda Loncraine’a to z jednej strony ekranizacja wierna literze tekstu, ale z drugiej przenosząca historię w nazistowskie realia, zamieniając tematykę sztuki w jeszcze bardziej uniwersalną i ponadczasową opowieść o zbrodni, okrucieństwie i ambicji. Smith miała okazję w końcu na ekranie spotkać się z Ianem McKellenem, który brawurowo odegrał tytułową rolę.
Smith grała dużo, a nawet bardzo dużo. Osobiście zawsze będę polecał urokliwe, eleganckie Lawendowe wzgórza (reżyserski debiut Charlesa Dance’a), gdzie Smith partnerowała swojej wieloletniej przyjaciółce, Judi Dench. W historii kina zapisał się też świetny mariaż kryminału i społecznego komediodramatu, Gosford Park Roberta Altmana. Rola tam zresztą była zwiastunem późniejszego Downton Abbey, bo za scenariusz odpowiadał twórca serialu. Najważniejszym tytułem XXI wieku (poza wiadomymi dwiema sagami) pozostaje jednak zapewne Dama w vanie, oparta na prawdziwej historii opowieść starszej pani żyjącej na ulicy w tytułowym pojeździe. Natomiast ostatni raz na ekranie zagościła w roku 2023 w Klubie cudownych kobiet.
Znamienne dla jej pożegnania są jednak występy w dwóch filmowych kontynuacjach Downton Abbey. W pierwszej odkrywamy, że Violet Crawley jest nieuleczalnie chora, a w drugiej jesteśmy świadkami jej śmierci i ostatnich pożegnań. Zdecydowanie najmocniej za serce chwyta właśnie epilog pierwszej odsłony. Violet przeprowadza krótką rozmowę ze swoją wnuczką Mary, która jest nie tylko świetnym podsumowaniem ich wspólnej historii, ale też wątku nadchodzącej śmierci. To prosty moment, pozbawiony uniesień i wielkich słów, zamknięty bardzo długim ujęciem na Maggie Smith, siedzącą z boku wielkiego balu, obserwującą tańczących ludzi i uśmiechającą się, tym swoim szerokim, najcudowniejszym z uśmiechów, któremu zawsze towarzyszyły psotne iskierki oraz fale ciepła, czułości. W kontekście historii Violet drugi film wydaje się zbędnym dodatkiem do tak cudownego pożegnania, chociaż i tak daje widowni szansę, by raz jeszcze usłyszeć kilka ciętych dowcipów, rzucanych nawet na łożu śmierci.
Poza dwoma Oscarami, Akademia uhonorowała Maggie Smith czterema nominacjami. Otrzymała również trzy Złote Globy i pięć statuetek BAFTA, co czyni z niej rekordzistkę (nie wspomnę o dziesięciu nominacjach, w tym za filmowy debiut i wyróżnieniu specjalnym). Na rozdaniu Emmy triumfowała czterokrotnie, a Amerykańska Gildia Filmowa wyróżniła ją pięć razy.
To, co jednak nagrody wniosły najwięcej do jej dorobku, to pretekst do niezliczonych wywiadów. W internecie możecie podziwiać dziesiątki jej rozmów najróżniejszego rodzaju, od wizyt w programach wieczornych czy masterclassów na festiwalach. Każdy z nich to kopalnia anegdotek, ale przede wszystkim wgląd w jej osobowość, która dużo ma wspólnego z wieloma jej ekranowymi wcieleniami. Smith była niezwykle inteligentna, błyskotliwa, zabawna w najlepszy możliwy sposób. A przy tym mądra, fascynująca, od dawna skrywająca również w sobie wiele smutku, który jednak nigdy nie przysłonił jej blasku.
Świetnie pokazuje to zwłaszcza Szlachectwo (nie) zobowiązuje – film, w którym Smith wraz z Dench, Joan Plowright oraz Eileen Atkins razem siadają przy herbacie i rozmawiają. O teatrze, życiu, zmianach, własnych smutkach i radościach, wspominają tych, którzy odeszli. To bardzo zabawne i nostalgiczne dziewięćdziesiąt minut, które pozwala przez moment poczuć, że te wielkie gwiazdy dobrze znamy.
I like the ephemeral thing about theatre, every performance is like a ghost – it’s there and then it’s gone.
Maggie Smith była takim duchem. Tylko, że nigdy nie odeszła.