Kenneth Branagh wydawał się idealnym kandydatem do wyreżyserowania adaptacji powieści Agathy Christie. Reżyser zawsze słynął z zamiłowania do teatru i klasyki, niejednokrotnie przenosił przecież na wielki ekran najbardziej znane sztuki Szekspira. Powinien więc idealnie odnaleźć się także w świecie brytyjskich kryminałów z początku zeszłego wieku. Tezę tę Branagh dobitnie potwierdził w 2017, kiedy na wielki ekran trafiło Morderstwo w Orient Expressie, ekranizacja najpopularniejszej z powieści o ekscentrycznym detektywie Herculesie Poirocie. Film imponował świetnie poprowadzoną intrygą, błyskotliwym humorem oraz rewelacyjną obsadą. Finansowy sukces produkcji był na tyle duży, że studio pozwoliło Branaghowi nakręcić kontynuację. Tak więc powstała Śmierć na Nilu, która po wielokrotnym przesuwaniu premiery, trafiła do kin w lutym 2022 roku. W tym momencie niestety wszystko się posypało. Film okazał się po prostu słaby, pełen dłużyzn, z kiepsko napisaną intrygą. Przy okazji był też finansową klapą, co w erze pandemicznej nikogo nie powinno dziwić. Jakby tego było mało, Śmierć na Nilu stała się internetowym memem, ze względu na sceny z fatalną aktorsko Gal Gadot. Pomimo tego wszystkiego, Branagh się nie poddał i udało mu się nakręcić jeszcze jeden film o Poirocie, tym razem inny, adaptujący mniej znaną powieść Agathy Christie. Tak powstały Duchy w Wenecji, które właśnie trafiły do kin.
Hercules Poirot po odejściu na emeryturę, spokojnie spędza czas w malowniczej Wenecji. Jego spokój przerywa dawna przyjaciółka, znana pisarka kryminałów, która ma dla niego zadanie. Poirot jedzie wraz z nią na zorganizowaną z okazji Halloween imprezę, podczas której ma udowodnić, czy słynna pani Reynolds podająca się za medium, rzeczywiście potrafi kontaktować się z duchami. Sytuacja szybko przybiera niespodziewany obrót.
Duchy w Wenecji bardzo wyróżniają się na tle Morderstwa w Orient Expressie i Śmierci na Nilu. Branagh rzeczywiście obrał zupełnie nowy kierunek. Przede wszystkim padło na inną książkę. Podczas gdy poprzednie części trylogii były adaptacjami znanych klasyków Agathy Christie z lat 30-tych, tym razem reżyser postanowił zekranizować powieść dużo późniejszą i mniej znaną. Wigilia Wszystkich Świętych powstała dopiero w 1969 roku, na siedem lat przed śmiercią słynnej pisarki i była jedną z ostatnich powieści, jakie napisała. To właśnie na niej oparte jest Haunting in Venice. Z tym, że scenariusz filmu znacząco odchodzi od fabuły książki. Branagh zachował w zasadzie tylko niektóre okoliczności i wybrane imiona postaci. Wystarczy wspomnieć, że oryginalnie kryminał nawet nie rozgrywa się w Wenecji! Tak więc można wręcz poddać w wątpliwość czy Duchy w Wenecji w ogóle są adaptacją.
Ta dość radykalna decyzja wyszła jednak Branaghowi na dobre. Reżyser wyswobodził się z gatunkowych ram, podejmując zupełnie nowe spektrum tematów. Jego Duchy w Wenecji bowiem sięgają po motyw życia pozagrobowego, kontaktów z duchami, często korzystając przy tym z rozwiązań, które przeważnie kojarzone są nie z kryminałami, a horrorami. Mamy więc nawiedzone budynki, sceny opętań czy wreszcie nawet pojedyncze jumpscare’y. To wszystko zdaje się nie pasować do Herculesa Poirota i świata, jaki znamy z powieści Agathy Christie. Jednak Branagh potrafi ograć to w odpowiedni sposób, łączenie klasycznego kryminału z horrorem wychodzi mu świetnie. W końcu czy dla detektywa, którego głównym narzędziem pracy jest zdolność logicznego myślenia, może być coś gorszego niż wizja utraty rozumu? Poirot musi się zmierzyć ze sprawą, w którą zamieszane mogą być mroczne siły, których nie da się zobaczyć, przeanalizować, ani nawet objąć rozumem. To wszystko wywróci jego świat do góry nogami. Reżyser świetnie radzi sobie z pokazywaniem zakłopotania detektywa. Dostajemy zbliżenia na jego twarz, obserwujemy jego niepewność oraz tajemnicze wizje. Detektyw zaczyna być nazywany przez wszystkich wokół szaleńcem i nie potrafi już ocenić co jest prawdą, a co ułudą.
Przy okazji wątek duchów w Haunting in Venice ma też drugie dno. Mają być one symbolem wojennej traumy, która jest zresztą jednym z tematów przewodnich filmu. Bardzo podobny temat Branagh poruszał już w Śmierci na Nilu, ale tam wyszło to wyjątkowo kiepsko, topornie i sprowadzało się głównie do fatalnego wstępu. Teraz reżyser nabrał już subtelności. Nadal gubi czasem balans między dramatycznymi wątkami a samym śledztwem, ale i tak jest już dużo lepiej. Akcja Duchów w Wenecji rozgrywa się w 1947 roku, zaraz po II wojnie światowej, więc wielokrotnie oglądamy bohaterów z silną traumą. Wizje duchów i nawiedzeń są ich koszmarami. Można by powiedzieć echem straszliwej przeszłości, wspomnieniami koszmarów, które przeżyli i których teraz nie potrafią wyrzucić z głowy. Wszystko to oczywiście jest grubymi nićmi szyte, a w trakcie seansu można zgrzytać zębami na wątek wojenny, ale mimo wszystko takie podejście jest dużo lepsze i ciekawsze niż to, które widzieliśmy w Śmierci na Nilu.
Chociaż sama intryga kryminalna momentami gubi się gdzieś w gąszczu wątków i postaci, nadal jest kluczowym elementem Duchów w Wenecji. Nie jest może ona szczególnie odkrywcza czy skomplikowana, ale sprawdza się nieźle w konwencji klasycznego kryminału. Grupa postaci jest znacznie ciekawsza niż w Śmierci na Nilu, a rozwiązanie zagadki podane w świetny sposób. Branagh sprawnie dawkuje widzom informacje, starając się mieszać elementy kryminału z horrorem. Szkoda tylko, że często reżysera bardziej niż sama intryga interesuje postać Poirota, przez co brakuje napięcia, a finalne rozwiązanie przychodzi bez zapowiedzi.
Aktorsko film stoi na solidnym poziomie. Co prawda, daleko mu do Morderstwa w Orient Expressie, gdzie mogliśmy oglądać kilkanaście zapadających w pamięć występów, ale to i tak wielka poprawa po Śmierci na Nilu, która do dziś cieszy się złą sławą ze względu na fatalnie zagrane sceny. Kenneth Branagh nadal jest świetnym Herculesem Poirotem – przenikliwym, błyskotliwym, momentami odpowiednio cynicznym. Reszta obsady jest po prostu w porządku. Michelle Yeoh ma sporo naturalnej charyzmy wcielając się w mroczną showmankę, Tina Fey sprawdziła się jako podstępna, komercyjna pisarka, a Jamie Dornan jest nieco zbyt karykaturalny w roli cierpiącego na PTSD lekarza.
Zaskakiwać może to, że Duchy w Wenecji prezentują się naprawdę pięknie. Podczas gdy pierwsza część imponowała głównie osadzeniem akcji w ciasnym pociągu, a druga wizualnie niczym się nie wyróżniała, trzecia robi ogromne wrażenie i jest operatorskim popisem. Pojawia się wiele scen nakręconych z dziwnych kątów, które mogą przywodzić na myśl Faworytę albo Biedne istoty. Sporo jest też zbliżeń czy zabawy perspektywą, które są przecież ostatnią rzeczą, jaka mogłaby się kojarzyć z twórczością Branagha. Przy okazji wszystkie retrospektywy nakręcone są w czerni i bieli, co z początku budziło u mnie mieszane uczucia, ale finalnie okazało się odpowiednim zabiegiem. Ponadto twórcy wyciągnęli z Wenecji cały jej klimat. Pokazywane nocą kanały i na wpół rozwalone budynki stanowią idealne miejsce akcji dla mrocznego kryminału. Miasto pokazywane jest także w trakcie dnia, kiedy wygląda pięknie, co najlepiej widać w ostatniej scenie filmu.
Po potknięciu, jakim była Śmierć na Nilu, Branagh wraca do formy, po raz kolejny udowadniając, że jest nie tylko utalentowanym aktorem, ale i reżyserem. Jego Duchy w Wenecji to ciekawy miks kryminału i horroru, który nie boi się odejść od materiału, jaki adaptuje Film oczywiście ma swoje problemy. Czasem gubi się wśród wątków, zdecydowanie powinien postawić bardziej na intrygę. To wszystko jednak pojedyncze problemy, które nie psują ogólnego wydźwięku. Jeśli kolejne filmy o Herculesie Poirocie miały by być równie ładne, pomysłowe i zaskakujące, co Haunting in Venice, spokojnie mogłyby powstawać jeszcze przez wiele lat.