“Erupcja”. Recenzja filmu – Trójkąt Warszawski

Wiktor Lewandowski22 listopada 2025 16:00
“Erupcja”. Recenzja filmu – Trójkąt Warszawski

Erupcja Pete’a Ohsa to film przede wszystkim dezorientujący. Polsko-amerykański sen z udziałem Charli XCX, wciąż surfującej na fali ogromnej popularności jej zeszłorocznego albumu brat – wydawałoby się, że z takim headlinerem przepis na sukces jest banalnie prosty. Nic bardziej mylnego.

Przyjeżdża piosenkarka do Warszawy…

Zeszłego lata nie sposób było uciec od neonowego zielonego. Klubowe brzmienia brat od Charli XCX w ekspresowym tempie zostały ogłoszone oficjalnym soundtrackiem 2024 roku, a brytyjska piosenkarka ze statusu popularnej twórczyni przeszła do masywnej supergwiazdy popu. Nic dziwnego, że doniesienia o jej przedłużonym pobycie w Warszawie stały się gorącym tematem w polskich i światowych social mediach. Powodem jej przechadzek po stolicy było realizowanie wtedy zdjęć do najnowszego projektu Pete’a Ohsa, o którym ówcześnie wiadomo było bardzo niewiele. Enigma Erupcji szybko stała się jej największym marketingowym atutem. Pomijając, rzecz jasna, fakt, że do projektu doklejony był pseudonim najgłośniejszej artystki tamtego roku. 

Zrodzony w ramach realizowanej przez American Film Festival inicjatywy US in Progress, film Ohsa okazał się dumnym, dwujęzycznym dzieckiem. Oprócz samego osadzenia go na tle warszawskich krajobrazów, o polskim rodowodzie świadczyło zaangażowanie Leny Góry, która nie tylko wciela się w drugą najważniejszą rolę filmu, ale pełni też funkcję współautorki scenariusza (podobnie jak odtwórcy pozostałych prominentnych postaci, Jeremy O. Harris i Will Madden). Chociaż można zgryźliwie wrzucać wrodzone zainteresowanie projektami zagranicznych twórców realizowanymi w Polsce do worka narodowego kompleksu niższości, to nikogo raczej nie dziwi szum wokół Erupcji, jaki natychmiastowo zrodził się w rodzimych środowiskach filmowych. Amerykański indie darling łączy siły z piosenkarką ze szczytów list przebojów i lokalnymi twórcami, by pokazać światu, jacy w Polsce jesteśmy piękni i uśmiechnięci. Z czego tu nie być dumnym?

Polski produkt eksportowy

Apetyt jeszcze bardziej podsyciły pierwsze reakcje po światowej premierze Erupcji na TIFF, które zachwalały naturalistyczne podejście twórców, głębię i, nomen omen, wybuchowość przedstawianych na ekranie uczuć oraz zaskakująco zniuansowany występ Charli XCX, dla której film Ohsa jest pełnometrażowym debiutem. Pierwszy rodzimy pokaz na tegorocznym AFF-ie zdawał się poetyckim zatoczeniem koła: z ziemi polskiej do Polski przywędrował projekt skonceptualizowany, zrealizowany i fabularnie zakorzeniony o tu, u nas. 

Przeczytaj także: W imię matki, syna i ducha świętego – recenzja filmu „Lemoniadowy chrzest”

Nikt raczej nie oczekiwał, że odmieni oblicze tej ziemi, ale nieskrywana iskra chociaż częściowej ekscytacji przebiegała po sali we wrocławskich Nowych Horyzontach, gdy ekipa twórców (uszczuplona o najgłośniejsze nazwisko), dziarsko stojąc pod ekranem, zapraszała widzów do zanurzenia się w historię Erupcji. Kiedy więc większość obecnych wydawała się zgrzytać zębami, opuszczając salę kinową, wymowne poczucie zawodu, bardziej niż niesmak po mało satysfakcjonującym seansie, przypominało to towarzyszące porażce narodowej piłkarskiej reprezentacji. Niby człowiek wiedział, a jednak się łudził.

Pod wulkanem

Tytułowa erupcja wulkanu Etna sprawia, że Bethany (Charli XCX), odwiedzająca Warszawę ze swoim nieudolnie ukrywającym plany zaręczyn chłopakiem Robiem (Will Madden), zostaje tymczasowo uziemiona w polskiej stolicy. Jakaś magnetyczna siła ciągnie ją do Nel (Lena Góra), kwiaciarki, którą poznała lata wcześniej, gdy podobna naturalna katastrofa przedłużyła jej pierwszy pobyt w Polsce. 

Bethany i Nel, wiedzione dawnymi, niewypowiedzianymi uczuciami, nocami zwiedzają ulice Warszawy. Tak, jak robiły to kiedyś: tańcząc, odurzając się narkotykami i recytując poezję do bladego świtu. Obie niepewne swoich aktualnych romantycznych relacji, obie będące dla siebie wzajemnymi katalizatorami impulsywnego oddawania się hedonistycznym żądzom, błądzą po emocjonalnym labiryncie na tle starych tramwajów, Pałacu Kultury i Novotelu.

Charli XCX i Lena Góra na kadrze z filmu "Erupcja"
fot. Erupcja, reż. Pete Ohs, dyst. Velvet Spoon

Warszawskie stany świadomości

Warszawa jest w Erupcji bohaterką, do której Ohs próbuje podchodzić z największą czułością, wystawiając miastu laurkę, która okazała się nieintencjonalną parodią wielkomiejskiego nowobogactwa. Erupcja to świeżo upieczony absolwent Akademii Tonalnej Nieświadomości imienia Tommy’ego Wiseau. Film jest przekonany o swojej emocjonalnej głębi, chociaż rzadko kiedy wznosi się ponad poziom nieumiejętnie zrealizowanej, pierwszorocznej etiudy szkolnej. Namalowany przez Ohsa i resztę ekipy portret Warszawy ukazuje przestrzeń irytująco nijaką, widzianą przez pryzmat nieszczególnie zainteresowanego nią turysty, dla którego walory miasta ograniczają się do klubów, designerskich restauracji i mieszkań z widokiem na centrum. 

Chociaż na szczęście brak w Erupcji coffee rave’ów i konceptów talerzykowych, wyciągnięty z wyśmiewających Warszawę memów wizerunek stolicy jako mało przekonującej podróbki nowojorskiego Bushwick powielony zostaje również na jej mieszkańcach. Nel, właścicielka kwiaciarni częściej zamykająca, niż otwierająca swój biznes, spędza popołudnia paląc papierosy na balkonie malutkiego loftu, rozkoszuje się dźwiękami niemieckiego techno i wieczorami odwiedza mieszkanie Claude’a (Jeremy O. Harris), by razem z eklektyczną grupą znajomych sączyć wino i podziwiać obrazy malowane przez gospodarza. Mimo chęci wgryzienia się w surowość i naturalizm płynące w żyłach polskiej stolicy, jak na prawdziwego wampira przystało, Erupcja wysysa z przedstawionego świata jakiekolwiek ślady życia, pozostawiając jedynie neoliberalne truchło, przypominające wizje z TVN-owskich komedii romantycznych. 

Miasto zmęczone jak ja

Oprócz gentryfikacji dosłownej dochodzi też w filmie do gentryfikacji emocjonalnej: tlące się w historii płomyki rzeczywistych uczuć są szybko gaszone przez sztuczne, wyświechtane frazesy. Chyba najciekawszy fabularny pomysł Ohsa, czyli myślenie magiczne dwójki bohaterek, których losy na pozór zawsze splatają się w momentach erupcji kolejnych wulkanów, ostatecznie i tak zostaje spłycony kompulsywną potrzebą wypłaszczania, wygładzania i wyjaśniania na głos. Jakiekolwiek przejawy intymności giną w miszmaszu teledyskowych montaży bądź patetycznych recytacji Szekspira, a queerowe naleciałości kończą pogrzebane pod warstwami nieumiejętnie rozpisanego podtekstu. Pozostaje więc jedynie pustka i imitacja – Ohs bardzo stara się dekonstruować skomplikowane życie uczuciowe zagubionych trzydziestolatek, ale potykając się o własne nogi, wpada w kolejne pułapki banałów.

Nie ma scenariusza, nie ma problemu

Wiele z tych problemów wydaje się wynikać z mocnego nacisku reżysera na improwizację i kolektywne tworzenie historii razem z obsadą aktorską. Praca na żywym materiale nie służy Erupcji w żadnym stopniu: podawane przez postacie informacje przeczą sobie nawzajem, samo umiejscowienie kolejnych wydarzeń w czasie przysparza widzowi ból głowy, a piętrzące się niekonsekwencje skreślają jakąkolwiek możliwość zakończenia filmu satysfakcjonującymi łukami charakterologicznymi. Erupcja sprawia przez to wrażenie filmu żałośnie amatorskiego, w sposób zwyczajnie nieprzystający doświadczonej ekipie twórców.

Przeczytaj także: Być lubianym – recenzja filmu „Zaraza”

Ironicznym (a może dobitnie pasującym?) jest więc fakt, że to właśnie osoba z pozornie najmniejszym filmowym obyciem wypada w Erupcji najlepiej. Charli XCX potrafi nadać Bethany, postaci momentami aż antypatycznej, wiele potrzebnego człowieczeństwa, a sztuczne uśmiechy i wymuszone słowa aprobaty, jakie rzuca swojemu pociesznie nieświadomemu jeszcze-nie-narzeczonemu świetnie kreują wizerunek kobiety duszonej przez bezpieczną normalność. Może to przymusowa heteroseksualność, może zwykłe znudzenie – niezależnie od tego, co doprowadza do chaotycznego spiralowania Bethany, Charli potrafi to sprzedaż zaskakująco dobrze.

Charli XCX na kadrze z filmu "Erupcja"
fot. Erupcja, reż. Pete Ohs, dyst. Velvet Spoon

#rozmo

Walory jej występu znacznie podbija sztywność wszystkich innych, szczególnie Willa Maddena i Leny Góry, którzy razem z Charli XCX tworzą boleśnie niezgrabny trójkąt miłosny. Zapewne należy się Górze choćby minimalna taryfa ulgowa, bo przez znaczną część filmu musi wypowiadać dialogi w swoim nieojczystym języku, ale nawet jej prowadzone po polsku interakcje z siostrą Mają (Maja Michnacka) czy niedoszłą miłością Ulą (Agata Trzebuchowska) brzmią topornie i wymuszenie, jakby wszyscy wokoło dopiero uczyli się komunikacji międzyludzkiej. Prawie każdy dialog wydaje się w Erupcji albo przeszarżowany, albo niedogotowany, a częste żarty bez puenty czy zmierzające donikąd monologi wynikające z freestyle’owego podejścia do scenariusza podkreślają tylko niezręczność każdej rozmowy.

Jakoś spiąć to w całość próbuje dołożenie do tej historii narratora, mogącego uzupełniać fabularne luki i komentować kreowaną w Erupcji pokraczną rzeczywistość ludzi-manekinów w tekturowym mieście. Ten stylizowany na PRL-owską kronikę dodatek nie jest w stanie jednak łatać wszystkich narracyjnych dziur, a wraz z przebiegiem filmu jego natarczywe wywody o snach kolejnych postaci bardziej dekoncentrują niż naprowadzają. Być może jedyna działająca w Erupcji decyzja kreatywna, pojawiające się co jakiś czas, jednokolorowe plansze zmieniające się w pewnym momencie w stroboskopowy pokaz barw, nie jest w stanie uratować filmu od znudzenia widza na śmierć ostentacyjnym brakiem jakiegokolwiek kierunku. 

I po wybuchu

Wszystko to składa się więc na kuriozalne doświadczenie filmowe, przypominające próby podążania za hermetycznym żartem, którego kontekstu nigdy nie poznamy. Płaskie ujęcia, w których stojący za kamerą Ohs zaciekle walczy z ustawieniem właściwej ostrości przywodzą na myśl kręcony partyzancko projekt z pasji, zrealizowany przez grupę znajomych dla tejże grupy znajomych, a nie kino z ambicjami festiwalowymi. Bolesne niedopracowania Erupcji na każdym kroku podkładają filmowi kłody pod nogi, a nawet gdy wydaje się, że chociaż przez chwilę będzie miał szansę iść przed siebie wyprostowany, kolejny czerstwy żart, ostentacyjne odrzucanie ciągłości scen czy przeintelektualizowany bełkot sprowadzają go ponownie do parteru.

Chociaż Erupcja za wszelką cenę chce doprowadzić widza do poczucia czegokolwiek, największą porażką projektu Ohsa jest emocjonalna impotencja. Cytaty, które lepiej odnalazłyby się w opisach pod zdjęciami na Instagramie, mają w sobie pierwiastek absurdalnego humoru wynikającego z niedopasowania, który pozwala szydzić z nich przez parę godzin po seansie, ale poza tym Erupcja pozostawia odbiorcę z niczym. Co najwyżej buzującą w człowieku niechęcią do odwiedzenia Warszawy.

Jeśli podoba się Wam nasza praca oraz działalność i chcecie nas wesprzeć, możecie nam postawić wirtualną kawę. To nam bardzo pomoże w rozwoju!Postaw mi kawę na buycoffee.to