Pieśń pokolenia – recenzja filmu „Grzesznicy”

Jakub Marciniak18 kwietnia 2025 18:05
Pieśń pokolenia – recenzja filmu „Grzesznicy”

Najbardziej precyzyjna definicja słowa blues to „poczucie smutku, przygnębienia”. Oczywiście to dość umniejszające określenie, sprowadzające złożony, wielki gatunek muzyczny do dwóch prostych fraz. Niemniej, jeśli chcemy szukać korzeni i duszy bluesa, to będzie nim właśnie sentyment, nostalgia, tęsknota i ból – przeszywający, niemożliwy do uleczenia. W końcu blues wykształcił się z traumy, międzypokoleniowej krzywdy; stał się formą wyrazu i czymś co pozwoliło czarnoskórej społeczności Ameryki dzielić się doświadczeniami, emocjami. Poprzez muzykę ożywiali swoje wspomnienia, ubierali w słowa niepokój, śnili o przyszłości. Kolejne pokolenia dodawały własne brzmienia, udoskonalały rymy, kolejne głosy dołączały do tej nieśmiertelnej, potężnej pieśni. I o tym opowiadają Grzesznicy Ryana Cooglera.

Jest coś bardzo przykrego w tym, że Ryan Coogler, pomimo swojego niesamowitego statusu w obecnym Hollywood, od 2013 roku nie stworzył w pełni własnego filmu. Sam przyznaje, że w pewnym sensie takim autorskim projektem są dopiero Grzesznicy, bo fantastyczne Fruitvale było przecież oparte o prawdziwą historię. Po tym świetnym debiucie przepadł na rzecz dwóch wielkich marek: Creeda i Czarnej Pantery. Oczywiście, nadal jak na standardy hollywoodzkich maszynek produkcyjnych wszystkie trzy filmy zrealizowane pod banderą wielkiego studia były pełne jego własnej inwencji i pomysłów. W świecie Marvela może jedynie James Gunn i Sam Raimi byli w stanie przemycić tyle autorskiego sznytu, co on. Niemniej, jak sam Coogler mówi, nadal były to projekty przede wszystkim na zamówienie.

Grzesznicy tkwili w jego głowie od lat. To projekt bardzo osobisty, intymny. Coogler swoje inspiracje wskazuje w historii własnej rodziny, relacjach z kuzynami czy wujkami, a także obecności muzyki w ich relacjach, muzyki, która ich łączyła lub dzieliła, a przede wszystkim sprawiała, że byli w stanie zrozumieć się bez słów, które tak często zawodzą. Chociaż brzmi to oklepanie, to w każdej scenie Grzeszników czuć, że nie mamy tutaj do czynienia z naciąganą narracją, a szczerym wyznaniem artysty. Chociaż powierzchownie utwór wydaje się przede wszystkim fantastyczną rozrywką, genialnie zaprojektowanym bałaganem, łączącym w sobie wszystko, od horroru przez pulpę po komedię, to w rzeczywistości jest przede wszystkim kroniką zniszczonego świata, testamentem zranionych dusz, zaprzepaszczonych marzeń, złamanych duchów, dawnych, na zawsze utraconych miłości. To pieśń, głośna, żywiołowa, elektryzująca i dojmująco smutna. Pieśń, która tak jak blues, chociaż zaczyna się od jednego głosu, to pod koniec staje się utworem wybrzmiewającym prosto z serc całych pokoleń. Staje się pieśnią-testamentem.

Fabuła Grzeszników daleka jest od ideału. Ba, sporo rozwiązań jest dość dyskusyjnych, a podsumowanie historii zalatuje nieco połączeniem marvelowego szczucia przyszłymi możliwościami z łopatologią późnego Spike’a Lee. Jest to jednak rodzaj filmowego widowiska, które każde scenariuszowe niewypały nadrabia formą. Doskonałą. Dawno nie było blockbustera, który tak świetnie opowiadałby o swoim świecie obrazem i dźwiękiem, Coogler i jego współpracownicy osiągnęli wyżyny swoich możliwości i arcymistrzostwo rzemiosła. Ludwig Göransson stworzył najlepszą muzykę w swojej dotychczasowej karierze, a z ust osoby zakochanej w jego pracy przy Oppenheimerze, to naprawdę dużo. Genialna kaskada dźwięków, zabawa formami i gatunkami. A to wszystko znakomicie skomponowane z mistrzowskim wykonaniem piosenek, w szczególności w wykonaniu Milesa Catona (jeden z najbardziej niespodziewanych i porażających debiutów aktorskich od lat). Filmowym Olimpem jest też praca autorki zdjęć, Autumn Durald Arkapaw, która pokazuje doskonałe zrozumienie nie tylko formatu IMAX, ale też faktury samego obrazu. Duże pole do popisu zostawia jej zresztą inscenizacyjna kreatywność Cooglera, który na każdą scenę ma zupełnie świeży, intrygujący pomysł. Długa sekwencja muzyczna, mniej więcej po środku filmu, jest szalenie odważnym skokiem wiary (najbardziej bezczelną, brawurową popisówą w blockbusterowym kinie od lat, lat!), próbą przełamania wszelkich granic, która mogła zakończyć się katastrofalnie dla całego filmu. Zamiast tego nie tylko zachwyca oczy i uszy, ale bezbłędnie dopełnia opowieść, wznosząc ją na zupełnie inny poziom.

Pieśń pokolenia - recenzja filmu "Grzesznicy"
Ryan Coogler i Michael B. Jordan na planie filmu Grzesznicy (Warner Bros).

Marketing filmu może być nieco mylący, sugerując, że Coogler planuje iść w horror. Oczywiście, Grzesznicy mają jego elementy, ale ostatecznie są przede wszystkim miksem gatunków. Zaskakujaco konsekwentnym i udanym, w którym nie wiele rzeczy się ze sobą gryzie. A Coogler umie tutaj przeskoczyć od groteskowej, pulpowej przemocy do bardzo poważnego dramatu społecznego i nawet na moment nie umniejsza swojemu tematowi czy nie ogłupia przekazu. Może pozbyłbym się kilku dowcipów w trakcie akcji, które nieco sztucznie rozładowują napięcie. Zdecydowanie bardziej trafił do mnie humor w pierwszej połowie filmu, która jest zresztą najlepsza, bo poświęcona dość powolnemu poznawaniu świata i relacji między fascynującymi bohaterami. Znów widać tutaj to, co Coogler pokazywał nawet w swoich marvelowskich produkcjach: jego głębokie zrozumienie struktur społecznych, fantastyczną zdolność do prezentowania napięć, kreowania żywego świata.

Co oczywiste, reżyser-scenarzysta przede wszystkim kładzie nacisk na doświadczenia czarnoskórej społeczności. Zaskakuje jednak kreując powiązania z innymi grupami: Irlandczykami czy Chińczykami. Nie są to jedynie banalne stwierdzenia (każda z tych grup to migranci, znajdujący się daleko od domu, funkcjonujący z dala od większości Amerykanów). Najciekawszym wspólnym punktem jest znowu muzyka oraz pochodzący z różnych kultur podróżni artyści, odpowiedzialni za opowiadanie historii swoich rodaków poprzez pieśni i wiersze. Mamy tu nawiązania zarówno do irlandzkich bardów, jak i afrykańskich griotów. I to właśnie ta muzyka staje się wstępem do elementów fantastycznych.

Jestem gotowy zaryzykować, że autorska wizja wampirów Cooglera jest ciekawsza niż reinterpretacja Nosferatu w wykonaniu Roberta Eggersa. Nie są jedynie atrakcją czy, jak się obawiałem, metaforą dla Ku Klux Klanu czy innych białych suprematystów. Wręcz przeciwnie. Stojąca za nimi historia jest niekonwencjonalna, bardziej wysublimowana. Każdy wampir znakomicie wypada też na ekranie ze względu na aktorskie występy. Szczególnie główny antagonista, Remmick, jest genialny. Jack O’Connell kilka lat temu przy okazji serialu Na wodach północy udowodnił, że jest aktorem, który zasługuje na znacznie większa uwagę i ciekawsze role. Tym razem otrzymał materiał pozwalający mu zupełnie zerwać z dotychczasowymi kreacjami. Jest demoniczny, przerażający, zabawny, ujmujący i fascynujący. Każda scena z nim to prawdziwa perła.

Na ekranie nie odstaje od niego Michael B. Jordan, który bardzo dobrze wciela się w podwójną rolę, wprowadzając nieoczywiste, bardzo finezyjne różnice między bohaterami. Nie jest to może najbardziej spektakularna rola w jego wykonaniu, ale pod wieloma względami najbardziej dojrzała. Mnóstwo humoru i energii wprowadza Delroy Lindo, a Hailee Steinfeld znowu zachwyca przypominając, jak bardzo kino traci na jej nieobecności. Każdy zresztą wypada tu przynajmniej bardzo dobrze. Cóż, nic dziwnego, Ryan Coogler zawsze potrafił prowadzić aktorów i wyciągnąć z nich maksimum, nawet jeśli materiał był fatalny.

Grzesznicy to spełnienie marzeń wszystkich, którzy tęsknią za oryginalnym, doskonałym, wysokobudżetowym kinem. Idźcie do kina. Pokażcie hollywoodzkim producentom, że odwaga, twórcza brawura i pasja, to coś na co trzeba stawiać.

Oby przed nami było tylko więcej takich filmów. Przypominamy nasze zestawienie innych premier 2025 roku.

Jeśli podoba się Wam nasza praca oraz działalność i chcecie nas wesprzeć, możecie nam postawić wirtualną kawę. To nam bardzo pomoże w rozwoju!Postaw mi kawę na buycoffee.to