„Fani są k**** najgorsi” – recenzja filmu „F1” okiem fana

Paweł Krajewski28 czerwca 2025 16:08
„Fani są k**** najgorsi” – recenzja filmu „F1” okiem fana

Kiedy nadchodzi lato, a wysokie temperatury sprawiają, że klimatyzowane sale kinowe wydają się idealnym miejscem na ucieczkę od parnego klimatu, oznacza to tylko jedno. Nadchodzi czas letnich blockbusterów – wielkich marek, które rozpalają wielu fanów kina na całym świecie. Niedawno na ekranach kin mieliśmy okazję zobaczyć wersję live-action Jak wytresować smoka, przed nami cały czas są premiery niewątpliwych hitów ze świata DC i Marvela, czyli Superman oraz Fantastyczna 4: Pierwsze kroki, a także Jurassic World: Odrodzenie. Jednak dla mnie tegoroczne lato zapisało się premierą innego filmu spod szyldu marki znanej na całym świecie. Filmu, którego bardzo się obawiałem, mimo że marketingowa machina była może i nawet większa niż innych blockbusterowych tytułów. Filmu, który miał być spełnieniem marzeń fanów marki z całego świata. Jednak premiera F1 sprawiła, że jako fan motorsportu się po prostu zawiodłem i choć przez chwilę zacząłem wątpić w to już nasze legendarne „fani są po prostu k**** najgorsi”.

Na początku trzeba zadać pytanie, które od wielu lat rozpala dyskusje na poletku popkulturowym. Czy opinie fanów mają jakiekolwiek znaczenie, skoro są oni znikomym ułamkiem targetu blockbusterów? Fani Marvela, DC czy chociażby Star Wars pokazali już nam w ostatnich latach, że choć są często najgłośniejszą częścią dyskusji, szczególnie w internecie, tak ich zdanie nie powinno dla twórców być większym wyznacznikiem czegokolwiek. Niestety, przynajmniej dla mnie, chcąc nie chcąc sam znalazłem się przy okazji premiery F1 na ich miejscu.

I choć rozumiem argumentację mojego redakcyjnego kolegi Filipa Mańki, że jest to „wielki blockbuster dla mas, który rządzi się swoimi prawami”, tak z pozycji fana, który od ponad dwóch lat był zalewany obietnicami, że ten właśnie film będzie stawiał realizm na pierwszym miejscu, a fani sportu będą zadowoleni z efektu końcowego, czuję się w pewnym sensie po prostu oszukany.

kadr z filmu "F1: Film", reż. Joseph Kosinski
fot. F1: Film, reż. Joseph Kosinski

Dla mnie jest to przede wszystkim schematyczna wydmuszka, która zamiast koherentnej historii obrzuca nas schematami, które tym razem akurat rozgrywają się w świecie Formuły 1. Patrząc na szeroki kontekst tego, jak ten film powstawał, można śmiało powiedzieć, że jest to raczej w pewnym sensie ukoronowanie wieloletniej strategii marketingowej właściciela marki na ściągnięcie do sportu nowych fanów. W końcu ten film powstawał przez ponad 2 lata, towarzysząc serii wyścigowej na całym świecie i korzystając z ogromnej machiny zarówno realizacyjnej, jak i marketingowej Formuły 1. Pozwolę tu sobie jeszcze na małą dygresję i stwierdzę, że ten film może w końcowym rozrachunku okazać się najdroższym w historii, jeśli podliczyć zarówno wielki budżet, który poszedł na samą realizację filmu, jak i ten ukryty, który Liberty Media (czyli właściciel marki) wpompował w ten film w formie działań marketingowych przez dwa lata.

Jednak wracając już do samego filmu, dla mnie jako dla fana jest to niestety ewidentny przykład filmu od laików… stworzony dla laików. Niestety też ciągłe zapewnienia przez te dwa ostatnie lata, że Formuła 1 będzie bardzo blisko współpracować z twórcami, żeby film był realistyczny i będzie doradzać im na każdym kroku, okazały się raczej myśleniem życzeniowym. Efekt końcowy tego ogromnego projektu jest zamerykanizowaną, spłaszczoną wersją tego, czym naprawdę ten sport jest. A dla jego fanów, co chyba najśmieszniejsze, będzie tym, co obecnie w kinie superbohaterskim jest obecnie najgorszym elementem, czyli festiwalem cameo, który fanów przyprawi raczej o uśmiech zażenowania, a zwykłemu widzowi nie powie absolutnie nic. No bo kto oprócz fanów Formuły będzie wiedział kim jest Roscoe, Stefano Domenicali czy Lawrence Stroll?

F1 nigdy nie wyglądała tak atrakcyjnie

Jednak mimo wszystko muszę przyznać, że wiele elementów w tym filmie bardzo mi się podobało. Szczególnie warstwa wizualna, która jest po prostu niesamowita. Tutaj właśnie wychodzi między innymi ten „ukryty budżet”, bo twórcy skrzętnie korzystali z tego, co udostępniał im właściciel Formuły 1. Chodzi tu głównie o ujęcia z kamer telewizyjnych i tak zwane on-boardy, które później były komputerowo przekształcane, nakładając malowanie innych bolidów. Swoją drogą jest to murowany kandydat do nominacji do Oscara za efekty specjalne. Cyfrowe podmienianie bolidów jest znakomite, przeciętny widz nie zauważy, że twórcy zamienili miejscami malowanie czy nawet elementy niektórych samochodów. A przecież to wymagało wiele wysiłku, skoro bolidy F1 jeżdżą z prędkościami sięgającymi 300-320 km/h, a przeskoki pomiędzy kamerami były naprawdę płynne. I to chyba właśnie dlatego ten film wygląda tak zniewalająco, bo w końcu twórcy używali realnych nagrań z wyścigów. Ale nie ograniczali się tylko do ujęć telewizyjnych, ponieważ w dialogach w wielu miejscach można usłyszeć prawdziwe wypowiedzi różnych kierowców wyścigowych, które padły przez ostatnie 2 lata.

kadr z filmu "F1: Film", reż. Joseph Kosinski
fot. F1: Film, reż. Joseph Kosinski

Z drugiej jednak strony mamy stronę audio. Dobór muzyki do filmu nieszczególnie mi się podobał, mimo że odpowiada za nią sam Hans Zimmer. W wielu miejscach sekwencje z wykorzystaniem muzyki, czy to popowej, czy hip-hopowej wyglądały raczej jak zestawienia z dłuższych rolek na Instagramie, czy TikToku. Gdzieś w tym wszystkim zanikał właśnie kluczowy ryk silnika, który może już nie jest tą legendarną V10, ale jednak hybrydowe V6 również potrafi być miłe dla ucha. Tak więc twórcy już na samym tym etapie zagłuszali jedną z cech elementarnych dla tego sportu.

A jeszcze bardziej kuriozalne było użycie wyścigowego komentarza. Już pomijam fakt, że dla niektórych widzów może być to faktycznie pomocne w niektórych momentach, bo w końcu F1 w obecnych latach jest bardzo zbiurokratyzowanym sportem. Można by to nawet porównać do stopnia regulacji w Unii Europejskiej, a zdarza się przecież nawet, że niektóre zespoły co weekend przyjeżdżają na tor z własnymi prawnikami. Jednak dla większych fanów tego sportu ten komentarz będzie raczej zbędny. Nie wniesie nic poza błahą i mało znaczącą ekspozycją. A już na marginesie dodam, że twórcy wybrali chyba najbardziej znienawidzonych komentatorów w tym sporcie. Przez narzucony styl narracji fani F1 będą mieli raczej flashbacki do szeroko znienawidzonego tworu, jakim jest Drive to Survive niż poczucie, że oglądają najlepszy film, jaki mógł powstać o tym sporcie.

Schematy na każdym kroku

Przechodząc już do samej fabuły. Niezmiernie mnie boli fakt, że Ehren Kruger powiela to, co było największą skazą na poprzednich filmach o F1. Tak samo jak Grand Prix Johna Frankenheimera, skazuje sport na bycie odległym tłem dla schematycznej historii. Poprzez uporczywe trzymanie się hollywoodzkiego punktu widzenia nie potrafi dostrzec tego, co sprawia, że wyścigi Formuły 1 przyciągają miliony widzów na całym świecie od ponad 70 lat. Nie dziwią więc komentarze, czy to Carlosa Sainza, który na oficjalnej premierze stwierdził, że fani F1 powinni mieć otwarty umysł wobec Hollywood, czy dziennikarza sportowego Bena Junta, który uznał, że film jest dobry dla laików. Brakuje tu iskry, która była obecna w filmach Le Mans i Le Mans ‘66.

Nieliczne sceny wyścigowe w filmie spina mocno oklepana historia. Historia, którą już w sumie widzieliśmy wiele razy w kinematografii, i która wyciągnięta z F1 sprawdzi się równie dobrze w innych sceneriach. F1 nie jest integralną, unikalną częścią duszy bohaterów. Równie dobrze ich relacja czy rywalizacja działałaby, gdyby Kruger osadził ich na przykład w chorwackiej drużynie water polo albo w amerykańskiej drużynie baseballowej (co w sumie już miało miejsce przy filmie Urodzony sportowiec, choć w mniejszym stopniu). Co dziwniejsze, bohaterowie są w świecie Formuły 1, a jednak jednocześnie są w pewnym sensie odcięci od reszty kierowców. Twórcy nie potrafili scenariuszowo spiąć tego, co nakręcili na torze, a na co pozwalało im małe okienko realizacyjne na każdym wyścigu.

kadr z filmu "F1: Film", reż. Joseph Kosinski
fot. F1: Film, reż. Joseph Kosinski

Mam też lekki kłopot z przedstawieniem kobiet w tym filmie. Za większą ich rolą w tym projekcie miał lobbować Lewis Hamilton, który po raz pierwszy sprawdza się w roli producenta. I choć faktycznie pojawiają się tu kobiece postaci w znaczących obszarach zespołowych, tak są one często sprowadzone do dość klasycznych charakterów. Co gorsza, postać Kerry Condon, mimo że zajmuje poważną pozycję, czyli coś, czego w sumie w historii sportu jeszcze nie widzieliśmy w takim stopniu, jest ostatecznie sprowadzona do obiektu miłosnych podbojów głównego bohatera.

Będąc bardzo czepialskim (choć raczej dodam to już w formie nieco zabawnej ciekawostki) trzeba przyznać, że nadzór nad realnością scenariusza musiał być bardzo wyrywkowy. Dwa wydarzenia z filmu (węgierskie crashgate oraz cała afera z wycofaniem części podłogi), przedstawione w zdawkowej formie, a w umyśle scenarzysty mające na celu zapewne dodać lekkiego dramatyzmu, były bodaj największymi skandalami w sporcie w ostatnich latach. Wychodzi tu jednak właśnie czysto amerykański punkt widzenia m.in. dlatego, że w seriach wyścigowych z tego kraju nieco celowe kraksy są na porządku dziennym, a siłowe dodawanie pikanterii w filmach to już klasyka.

Czy było warto?

Fani sportu (w tym ja) żyją tym filmem od ponad dwóch lat. Każdy, kto śledził social mediową bańkę w tym czasie, zalewany był ujęciami z toru, kiedy to ekipa Kosinskiego nagrywała sekwencje wyścigowe. Nie dziwne zatem, że fani od dawna wiedzieli, jak zakończy się ten film. W końcu ciężko ukryć wielki telebim wyświetlający zwycięstwo Sonny’ego Hayesa przed tysiącami kibiców na trybunach toru w Abu Zabi. Niemal w 4K widzieliśmy sceny z Monzy, Meksyku czy testową kraksę na torze Silverstone. Poznaliśmy prawie każdy szczegół fabuły, jeszcze przed premierą filmu.

Dla Kosinskiego ten film był w pewnym sensie spełnieniem marzeń. Nieograniczony budżet od Apple, ścisła współpraca z Liberty Media, które zezwalało na bezprecedensowy dostęp do torów, zespołów i różnych gotowych rozwiązań technicznych. To wszystko było prawdziwą twórczą piaskownicą. Jednak z perspektywy czasu zastanawiam się, czy obiecywanie filmu, który spełni marzenia fanów, było dobrą decyzją. Właśnie tu pojawia się pytanie. Czy fan F1, słysząc takie obietnice, powinien odbierać ten film wyłącznie jako letni, nieco naiwny blockbuster czy jednak powinien powiedzieć „sprawdzam” i porównać to, co obiecywano, do tego, co widzimy na ekranie jako efekt końcowy.

kadr z filmu "F1: Film", reż. Joseph Kosinski
fot. F1: Film, reż. Joseph Kosinski

Sam wątpię, że kiedykolwiek powrócę jeszcze do tego filmu. Sceny wyścigów wyglądają co prawda znakomicie, jednak jest on pełen głupiej, schematycznej historii i większych lub mniejszych głupotek zakrzywiających obraz sportu. Dla laika odbiór tego filmu oczywiście wygląda zupełnie inaczej. Jednak ja dalej będę miał zarzuty w stronę twórców, że obiecywano mi coś, czego w ostateczności nigdy nie dostałem.

Zatem Formuła 1 dalej czeka na film, który sprawi, że sport zostanie pierwszoplanowym bohaterem na wielkim ekranie i zostanie oddany w realistyczny sposób, pokazując w ten sposób jego esencję. W pewnym sensie F1 przegrało walkę o to już w 2013 roku przy produkcji Wyścigu Rona Howarda, choć wtedy w roli konsultanta swoich sił próbował legendarny Niki Lauda. I w tym roku cele (oprócz tego czysto marketingowego), założone przez Liberty Media, nie zostaną osiągnięte. Przyciągną widzów, którzy nigdy nie oglądali wyścigu, ale najprawdopodobniej sprawi, że fan sportu wyjdzie z sali z niedosytem. F1 pozostaje ostatecznie dalej bez filmów na poziomie tych, które opowiadają o Le Mans. A patrząc na to, że Formuła 1 jest jednak określana mianem królowej motorsportu, jest to dość smutne.

Jeśli podoba się Wam nasza praca oraz działalność i chcecie nas wesprzeć, możecie nam postawić wirtualną kawę. To nam bardzo pomoże w rozwoju!Postaw mi kawę na buycoffee.to