To ciekawy zbieg okoliczności, że w jednym miesiącu kinowe uniwersa z bohaterami zarówno Marvela, jak i DC, zostały poszerzone o najważniejsze, przynajmniej od paru dobrych lat, dla siebie projekty. Superman wskazuje nowy kierunek, w jakim podążać ma transmedialne imperium Jamesa Gunna i Petera Safrana, a Fantastyczna 4: Pierwsze kroki, po niedawnym ciągu klap krytycznych i/lub finansowych, wydaje się ostatecznym testem tego, czy MCU wciąż jest w stanie sięgnąć gwiazd. Nieco poetyckości dodaje fakt, że oba filmy dotyczą postaci dla danej firmy przełomowych: Superman powołał do życia mit superbohatera, a Fantastyczna Czwórka była pierwszym fundamentem w stworzeniu uniwersum Marvela, jakie dziś zna cały świat. Być może odbiór Supermana sprawił, że pod ikoniczną czapką Kevina Feige’ego pojawiły się strużki potu. Oto konkurencja, z którą Fantastyczna 4 będzie porównywana, a przecież na barkach tego filmu spoczywał już i tak niemały ciężar. Historia raczej nieudanych adaptacji, oczekiwania fanów, punkt, w którym kulturowo znajduje się teraz MCU –nikt chyba nie chciał, by tytułowe pierwsze kroki okazały się również ostatnimi. Czy klątwa tej marki, a zarazem klątwa ostatnich produkcji Marvel Studios, została wreszcie przełamana?
Do trzech razy sztuka, chciałoby się rzec. Chociaż, jeśli weźmiemy pod uwagę niedokończony film wyprodukowany przez Rogera Cormana w latach dziewięćdziesiątych, należałoby powiedzieć że, nomen omen, do czterech. Fantastyczna 4: Pierwsze kroki kontynuuje dziesięcioletni rytm, którym od dwóch dekad podąża marka: w 2005 roku film w reżyserii Tima Story’ego nie potrafił uchwycić rodzinnej esencji Czwórki, a adaptacja Josha Tranka z 2015 roku, dla odmiany garściami czerpiąca z komiksów z linii Ultimate, finalnie okazała się pociętym przez studio potworkiem, za którego porażkę nikt nie chciał wziąć odpowiedzialności. W 2025 roku Matt Shakman miał szansę wyciągnąć cenne lekcje z błędów swoich poprzedników. Niespętani zwyczajowymi kajdanami ciągłości, bo Pierwsze kroki to prawie że do samego końca projekt kompletnie oderwany od głównego świata MCU, Shakman i ekipa scenarzystów mogli w pełni puścić wodzę fantazji. To, czego chcieli fani, było od lat jasne – filmu skupionego na sile relacji łączącej Reeda Richardsa, Susan i Johnny’ego Stormów oraz Bena Grimma. Przepis na idealną adaptację Fantastycznej Czwórki wydawał się gotowy od lat, z jakiegoś powodu nikt jednak nie potrafił go zrealizować. Fantastyczna 4: Pierwsze kroki osiąga więc to, co dotychczas było z niejasnych przyczyn niemożliwe – czyni głównych bohaterów rodziną, którą da się pokochać.
Umiejscowienie filmu w quasi-Jetsonowskim, retrofuturystycznym świecie sprzyja zresztą utrzymywaniu rodzinnego klimatu. Pośród analogowej technologii i szaroburych prochowców bije po równo zgrywa z i miłość do estetyki lat sześćdziesiątych, kiedy to w reklamach odkurzaczy i proszków do prania powstała idea rodziny bez skazy. Fantastyczna Czwórka kontrastuje z tą amerykańską idyllą, będąc rodziną raczej patchworkową niż nuklearną, bo składająca się z małżeństwa Reeda (Pedro Pascal) i Sue (Vanessa Kirby), jej brata Johnny’ego (Joseph Quinn) oraz nieformalnego wujka, przyjaciela głowy rodziny, Bena (Ebon Moss-Bachrach). Cztery lata temu stali się największymi (i jedynymi) obrońcami swojego świata, gdy misja lotu w kosmos obrała niespodziewany kierunek. Napromieniowani kosmiczną energię zdobyli wyjątkowe moce – od tamtego momentu genialny Reed Richards stał się rozciągliwy jak guma, Sue Storm została mistrzynią manipulacji polami siłowymi i zyskała zdolność bycia niewidzialną, porywczy Johnny na życzenie mógł stanąć w płomieniach, a poczciwy Ben Grimm przekształcił się w supersilnego i superwytrzymałego, skalnego stwora. Tę znaną już większości widzów genezę film podaje w formie krótkiego montażu ekspozycyjnego, w świecie przedstawionym będącego częścią telewizyjnego reportażu z okazji czterech lat działalności Czwórki. Jest zwięźle i bez zbędnej melancholii, bo Shakman chce jak najszybciej przejść do prawdziwego mięcha ukrytego pod pierzyną sixtisowej ckliwości – przerażającego widma rodzicielstwa, materializującego się w filmie w formie arcypotężnego kosmicznego bytu, Galactusa (Ralph Ineson) i jego heroldki, Srebrnej Surferki (Julia Garner).
Reed Richards jest w końcu człowiekiem gotowym na wszystko, wynalazcą z mózgiem równie rozciągliwym, co jego ciało. Naturalnym wydaje się więc postawienie przed nim wyzwania, na które nie przygotuje go żadna genialna formuła, żaden zmyślny -inator, żadna teoria. Fakt, gdzieś tam w tle majaczy wizja pożeracza planet mogącego ukrócić egzystencję wszystkiego, co żywe, ale prawdziwą walkę Reed przeżywa z samym sobą, potykając się o własne nogi, by móc dorosnąć do, zdecydowanie zbyt wielkich, butów ojcostwa. Reed Pascala jest uroczo nieporadny, wiecznie marszcząc brwi w wyrazie koncentracji i kalkulacji, jednocześnie nigdy nazbyt zdystansowany emocjonalnie: jego skrajna pragmatyczność wydaje się owocem przeogromnej potrzeby robienia tego, co słuszne. Kiedy więc logiczny i utylitarny wybór staje na drodze jego nierozpakowanych uczuć, skonfliktowanie Reeda wypada w drgnięciach kącików ust czy w zagubionym wzroku Pascala zaskakująco przekonująco. Wciąż momentami ciężko pozbyć się wrażenia, że bardziej niż pełnoprawną postać podziwiamy kolejny obiekt z wciąż poszerzającego się Pascalversum, ale nadmierna ekspozycja TEGO wąsa w zeitgeiście nie umniejsza występowi Pascala, który zaprezentował na srebrnym ekranie najlepszą jak dotąd interpretację Reeda Richardsa.
A chociaż Reed może uważać się za największy umysł swojego świata, to prawdziwym mózgiem tej operacji jest jego żona, Susan Storm. Sue od zawsze stanowiła bijące serce drużyny, spajając czwórkę swoją bezwarunkową miłością. Jednocześnie w komiksach latami wpadała w sidła bycia jedyną kobietą w drużynie pełnej mężczyzn, a zatem jej rola nierzadko sprowadzała się do bycia panienką w opałach, która po jednorazowym użyciu swoich mocy dramatycznie omdlewa i czeka na ratunek bardziej racjonalnych samców. Ba, ponad dwadzieścia lat zajęło różnorakim twórcom przejście z nieco upupiającego dorosłą kobietę i matkę pseudonimu Invisible Girl do Invisible Woman. Vanessa Kirby wciela się więc w Sue o wiele bardziej współczesną, wyzwoloną – działając nie tylko jako liderka Czwórki, ale i doświadczona oraz kompetentna dyplomatka. Tej wersji Invisible Woman już nie da się odmówić podmiotowości: jest niesamowicie charakterna, odważna i pewna siebie. Jak słusznie zauważa Johnny w gęsto reklamowanej scenie ogłoszenia ciąży Sue, ta jest zdecydowanie lepiej wyposażona do stania się rodzicem, niż Reed.
Jednocześnie Kirby nie wstydzi się okazywać strachu, niepewności czy wściekłości, gdy przychodzi na to pora. W chyba najlepiej zrealizowanej scenie filmu, wręcz arogancko czerpiącego z Interstellar Christophera Nolana lotu wokół czarnej dziury, Sue dostaje przestrzeń na przełamanie stoickiej fasady. Spokojniejsze momenty również dają Kirby pole do popisu – otwierająca, cicha scena bardzo dobrze eksponuje jej wiarygodną chemię z Pascalem, a płomienna przemowa wieńcząca drugi akt filmu, chociaż wyeksploatowana przez zwiastuny podobnie, jak wcześniejsza kolacja z niespodzianką, wciąż potrafi zaimponować na sali kinowej. Szczególnie cieszy to w kontekście poprzednich adaptacji, które miały nieprzyjemną tendencję do zrzucania Sue na drugi bądź trzeci plan, sprowadzając ją do wspomnianego już stereotypu, od którego już w latach 60. mimo oporów swojego współpracownika starał się uciekać sam Jack Kirby, ojciec Fantastycznej Czwórki.
Duet małżeński, chociaż zgrabnie komplementujący nawzajem swoje występy, nie jest na szczęście parą pozbawioną wszelkich tarć. Arogancja i społeczna impotencja Reeda bywała hiperbolizowana, byle tylko wywołać konflikt, zarówno we wcześniejszych filmach, jak i w komiksowym materiale źródłowym. Fantastyczna 4: Pierwsze kroki potrafi doprowadzić do małżeńskiej kłótni bez rezygnowania z wiarygodnej charakteryzacji, niestety jedyna scena, w której Sue i Reed ścierają się swoimi podejściami do problemu, pojawią się i znika w równie nienaturalnym kontekście. Może i twórcy odhaczyli obowiązkową potyczkę słowną, by móc poklepać się po plecach na myśl, że nie napisali nudnego, idealnego małżeństwa, ale wydaje się ona raczej wciśnięta w środek fabuły. Szkoda, bo pod względem wydźwięku emocjonalnego sama w sobie wypada bardzo dobrze, ale jej szybciutkie wprowadzenie i szybciutkie rozwiązanie odbiera należnej powagi. To jednak jedynie jeden z wielu przykładów pędzenia historii do przodu, bo pacing jest zwyczajnie największym i najbardziej uciążliwym problemem Fantastycznej 4. Problemem, który zauważyć można w i tak solidnych pierwszym i drugim akcie, a który wybija się na pierwszy plan i kompletnie dominuje pozbawiony wyrazu akt trzeci.
Fantastyczna 4 musiała trafiać do montażowni wielokrotnie częściej, niż filmy Marvela mają w zwyczaju. Dowodem niech będzie fakt, że informacja o kompletnym wycięciu z filmu Johna Malkovicha, który wcielał się w złoczyńcę Red Ghosta, została upubliczniona na mniej niż dwa tygodnie przed premierą produkcji. Ostały się po nim tylko animowane małpy. Być może ta skrupulatność i potrzeba ciągłego przycinania wzięła się z tego, że Feige wręcz paranoicznie potrzebował, by Fantastyczna 4 była filmem perfekcyjnym, również pod względem ściśniętej wewnątrz ilości materiału. Jak przekonać widza do kupowania kolejnych Funko Popów i zestawów Lego, jeśli będzie musiał wysiedzieć na sali kinowej więcej niż dwie godziny i, nie daj Boże, się znudzi? Widmo wirtualnych nożyc unosi się więc nad całością filmu Shakmana: prawie każdemu wątkowi i prawie każdej postaci brakuje dodatkowych paru minut, które pozwoliłoby na pełne dopełnienie ich łuku charakterologicznego czy postawienie tak potrzebnej kropki na końcu zdania. W tym niezręcznym pośpiechu na szczęście znajduje się miejsce na parę oddechów, które pozwalają skupić się na najważniejszym, czyli rodzinnym cieple i wzajemnym oddaniu czwórki bohaterów, niemniej czuć, że płacimy za to skrótami narracyjnymi w innych miejscach. Z początku ten pęd aż tak nie uwiera, bo natłok informacji pozwala w pełni wsiąknąć w srebrnoerowy świat fantazji i politycznej naiwności. Kiedy jednak przychodzi pora na zawiązywanie wątków i finałowe rozprawienie się z Galactusem, zadyszka pojawia się wręcz natychmiastowo, a obdarte z koloru starcie z kosmicznym gigantem kończy się równie niesatysfakcjonująco, co jego komiksowy odpowiednik sprzed sześćdziesięciu lat.
Chyba najbardziej cierpi na tym Ben Grimm, mój personalny faworyt, którego pełnoprawna rola w fabule filmie gnije gdzieś na dnie plików w Avid Media Composer. Ben to postać w swoim założeniu bardzo prosta – z zewnątrz oschły twardziel, w środku miękka klucha. To w niego najwięcej samego siebie włożył Jack Kirby, to w tych niebieskich oczach osadzonych w głębi kamiennego łba zakochiwały się pokolenia czytelników komiksu. Bena nie sposób nie lubić, ale jeśli czyimś pierwszym wystawieniem na tę postać będzie Fantastyczna 4: Pierwsze kroki, to nie zdziwię się, jeśli Thing zostanie uznany za nudziarza. Zarówno Shakman, jak i użyczający swojego głosu Moss-Bachrach wydają się nie mieć żadnego konkretnego pomysłu na jego poprowadzenie. Przeczytali w jakiejś notce, że nosi serce na ramieniu i uznali, że nie trzeba wiele więcej, by wykreować sensownego Bena Grimma. Brakuje mu pozornie szorstkiego obycia i pewnej prostoty ducha, z którą podchodzi do każdego kolejnego problemu. Pozostaje sam Ben milusiński – i fakt, fani postaci wiedzą, że nikt nie przytula tak dobrze, jak ta kupa pomarańczowych kamieni, ale to właśnie kontrast między prawdziwą naturą Bena a jego bezpardonowym sposobem bycia czynił go wyjątkowym. Shakman unika banału i wątek Bena nie sprowadza się do tego, że nie potrafi pogodzić się ze swoim niecodziennym wyglądem (okej, widać jego zalążki, ale tylko w pełnych żalu spojrzeniach i smutnych grymasach, bez poruszania tego tematu explicite), jednak jest to raczej dziełem przypadku, bo Ben po prostu nie ma w Fantastycznej 4 nic do roboty. Jedyne momenty, w których Grimm nie wtapia się w tło, to jego dziecinne niesnaski z Johnnym – duet Mossa-Bachracha i Quinna prowadzony przez Shakmana znajduje doskonały balans między uszczypliwością a prawdziwie braterską relację, bez skręcania w zwyczajne gnębienie, jak to bywało choćby w filmie Tima Story’ego.
Sam Johnny Storm okazał się dla mnie zresztą największym zaskoczeniem całego filmu. Sprowadzenie go do roli aroganckiego kobieciarza i głupkowatego, działającego impulsywnie młokosa, który musi nauczyć się dojrzałości i odpowiedzialności, wydaje się być pierwszym instynktem większości twórców zabierających się za Fantastyczną Czwórkę. Shakman jednak wybiera o wiele ciekawszą opcję, a robi to poprzez przypomnienie widzom prostej prawdy – Czwórka to drużyna odkrywców i badaczy, pchanych do przodu ciekawością. Każde z nich tę przyrodzoną ciekawość realizuje w inny sposób, niemniej wszystkim pozwala ona ratować świat, gdy nastaje czarna godzina. Nie inaczej jest tu z Johnnym, który, chociaż wciąż jest pośród całej Czwórki największym lekkoduchem, przez co nikt raczej nie traktuje go szczególnie poważnie, wykazuje się inicjatywą, sprytem i, przede wszystkim, wyjątkową empatią, która okazuje się kluczowa w starciu z Srebrną Surferką i Galactusem. Duża też w tym zasługa Quinna, który nigdy nie skręca w dupkowatą parodię, jaką momentami wydawali się Chris Evans w 2005 roku i Michael B. Jordan w 2015. Jego Johnny poważnieje, gdy przychodzi na to pora, ale zawsze powraca do roli nienachalnego, chociaż momentami irytującego żartownisia.
Tymczasem para stojąca naprzeciw Fantastycznej Czwórki, Galactus i Srebrna Surferka, wydają się synekdochą całego filmu: wierni swojej komiksowej esencji, będący raczej bezpiecznymi i prostymi wyborami na antagonistów, momentami zachwycają, a finalnie zawodzą skrótowością i pośpiechem w rozwiązywaniu ich wątków. Galactus Inesona jest siłą bajecznie komiksową – opartą na nieskomplikowanym koncepcie, beznamiętnie podłą, monumentalną, z prostym celem będącym z miejsca zrozumiałym zagrożeniem. Najsilniejszą prezencję czuć w scenie przedstawienia Galactusa – otoczony dymem i lawą, zawieszony w przestrzeni psuedo-geigerowskiego statku kosmicznego, przemawiający głosem zdolnym zmieniać góry w pył. Kiedy więc dochodzi do nieuniknionej kaijuzacji w wielkim finale, Galactus traci swoją największą siłę i zamiast imponującego, kosmicznego boga odgrywa rolę lasera w niebo na dwóch nogach.
Towarzysząca mu heroldka, podobnie jak Johnny, zaskakuje rolą w narracji i znaczeniem w całej fabule – być może nie bez powodu dwie najlepiej poprowadzone w tym filmie postacie są ze sobą parowane w większości scen. Casting Julii Garner w roli Srebrnego Surfera, najlepiej znanego jako Norrin Radd, łysy mężczyzna, początkowo wywołał spore zamieszanie. „Ale jak to baba?”, grzmiały głosy również w polskim Internecie. Po seansie może oddychają nieco spokojniej, bo to, że w Fantastycznej 4 bohaterowie walczą nie z Surferem, a z Surferką jest ważne zarówno dla rozwoju fabuły, jak i eksploracji motywu rodzicielstwa. Garner jest zabójczo chłodna i nieustępliwa, a jej zasuwanie do przodu na kuriozalnej (ale strasznie cool!) kosmicznej desce surfingowej z miejsca stawało się najbardziej ekscytującą i najlepiej wyreżyserowaną akcją w całym filmie.
Gorzej Shakman sprawdzał się w prowadzeniu bardziej statycznych scen. Chociaż początkowo klimatyczna otoczka dostarczała choćby minimalnie intrygujących bodźców wizualnych, Fantastyczna 4 z kolejnymi scenami przepoczwarza się w standardową, marvelową papkę bez wyrazu: szarą, koślawo skomponowaną przez przepracowanego i niedopłaconego speca od VFX, kompletnie niewykorzystującą świetnych scenografii Kasry Farahniego. W departamencie efektów wizualnych mimo wszystko film wypada nieźle. Lwia część mocy przerobowej zapewne skupiona była na czynieniu Bena Grimma jak najbliżej namacalnej, fizycznej prezencji w każdej swojej scenie i pod tym względem twórcom wystawić można piątkę z plusem. Kiedy jednak przychodzi pora na ukazanie mocy reszty członków Czwórki, czy choćby na sprawienie, by Pedro Pascal przemawiający na tle panelu The Volume bądź blue screena wyglądał minimalnie wiarygodnie, iluzja zaczyna się sypać. Świecący się na czerwono Joseph Quinn czy rozciągnięta ręka Pascala w niektórych momentach wyglądają kuriozalnie. Zdolności Czwórki nigdy nie były szczególnie przyjazne przenoszeniu na wielki ekran, używane są więc w zrozumiale oszczędny sposób, niemniej bywają sceny, w których niedopracowanie kompletnie wytrąca z imersji.
Pośród tego nierównego spektaklu świetnych pomysłów i niemrawej egzekucji w tle przygrywa fenomenalna oprawa muzyczna Michaela Giacchino, który tworzy pełen pompy i nierzadko kampowej przesady soundtrack. Chóralne „Fantastic Four!” wykrzykiwane w głównym temacie filmu dobija się echem w głowie jeszcze na długo po wyjściu z kina, a apokaliptyczny motyw muzyczny Galactusa dodaje niezapomnianej aury każdemu jego wejściu na ekran, nawet, jeśli w dość komicznej formie wyrośniętego tytana stąpającego po mieście. Równie dobrze, co Giacchino, spisała się weteranka w ubieraniu herosów MCU, Alexandra Byrne. Nie chodzi tylko o cudownie jaskrawe, biało-niebieskie superkostiumy Czwórki – nawet częściej widzimy ich w cywilu, a to wtedy Byrne może naprawdę się popisać. Dopasowane garnitury Reeda, luźniejsze kreacje Johnny’ego czy pasujące do epoki sukienki Sue wyglądały obłędnie, doskonale zgrywając się z klimatem stworzonym przez wspomniane już wnętrza udekorowane przez Kasrę Farahniego. Fantastyczna 4, przynajmniej przez pierwszą połowę, ocieka stylem, ratując w ten sposób nijako skomponowane czy pokolorowane ujęcia. Nieco więc kłuje myśl o tym, jak dobrze ten film mógłby wyglądać z odważniejszymi twórcami stojącymi za kamerą i bez korporacyjnych służalców z alergią na dobry obraz, zmuszających do trzymania się homogenicznej nijakości MCU.
Nie sposób w omawianiu filmów Marvela uniknąć dyskursu o scenach po napisach. Sztuki, której Marvel Studios zdecydowanie nie wymyśliło, ale którą z pewnością wpędziło do grobu. Wieczny strumień obietnic bez pokrycia i zapowiedzi występów, których widzowie nigdy się nie doczekali, zmęczył już nawet najbardziej twardogłowych fanów MCU. Jednak Bracia Russo, odpowiedzialni za stworzenie dodatkowej scenki wrzuconej w środek napisów Fantastycznej 4, wciąż mają to gdzieś, bo jęków odbiorców nie słychać, jeśli uszy zatka się milionami dolarów. Rzadko kiedy można powiedzieć, że tak nieznaczący element, jak scena po napisach, retroaktywnie rzutuje na jakość całego filmu przed nią, ale potworek duetu Russo jest tak idiotycznie skonstruowany i tak bardzo szczuje tanim występem gościnnym, że wylewające się z niego kreatywne bankructwo wysysa życie również z filmu Shakmana. Stanowi jednocześnie ponure przypomnienie tego, że nieważne, jak bardzo podobała lub nie podobała wam się Fantastyczna 4: Pierwsze kroki, teraz może być tylko gorzej.
Chyba żaden twórca nie będzie już w stanie uciec od formuliczności i problemów zakorzenionych głęboko w samym procesie produkcyjnym filmów Marvela. Dopóki samo studio, z Feige’em na czele, nie zmieni radykalnie swojego podejścia do tworzenia kolejnych rozdziałów MCU, próżno oczekiwać tu kreatywnej rewolucji. Fantastyczna 4: Pierwsze kroki powtarza prawie każdy z błędów, jakie widać było też w Thunderbolts* czy nieszczęsnym czwartym Kapitanie Ameryce. Ten grzech pierworodny każdej współczesnej produkcji Marvel Studios nie przeszkadza jednak Shakmanowi i obsadzie w wykreowaniu postaci z krwi i kości, wreszcie będących taką Czwórką, jaką pokochali fani komiksów. Fantastyczna 4 to szczera w swoim naiwnym i bezpiecznym podejściu przygoda, miksująca gatunkowe elementy sci-fi i kina katastroficznego, dodatkowo prawie że do końca pomysłowo korzystająca z dobrodziejstw wyjątkowego settingu. Szkoda tylko, że starania osób stojących za tą produkcją mogą pójść na marne w pod każdym względem potwornie brzmiącym Avengers: Doomsday. To jednak problem na przyszły rok. Tu i teraz zwyczajnie cieszy mnie fakt, że kinowej sprawiedliwości dla Pierwszej Rodziny Marvela stało się zadość.
Film Fantastyczna 4: Pierwsze kroki możecie już teraz oglądać w kinach w całej Polsce.