Flak – recenzja filmu „Ferrari”

Jakub Marciniak31 sierpnia 2023 19:00
Flak – recenzja filmu „Ferrari”

Uwielbiam reżyserskie projekty-obsesje. Te dziwne. Obecne w szerokiej dyskusji na długo przed ich realizacją. Obrazy, na punkcie których twórcy wręcz szaleją. Powracają do nich niezmiennie i niestrudzenie bez względu na piętrzące się przeszkody. Koniec końców wiele z tych filmów okazuje się niczym więcej niż ciekawostką w filmografii danego twórcy. Filmy tak fantastyczne jak chociażby Milczenie Martina Scorsese, zdarzają się jedynie od czasu do czasu. Gdzie plasuje się Ferrari Michaela Manna?

Odpowiem od razu: gdzieś po środku.

Ferrari w żadnym razie nie jest filmem tragicznym czy nawet złym, daleko mu jednak do miana dobrego. Dopieszczany i rozwijany przez dziesięciolecia projekt wydaje się w wielu miejscach wybrakowany i nieprzemyślany. Staje się kolejnym dowodem na to, że nawet wielcy mistrzowie mogą (oby tylko na moment) stracić zdolność do sprawnego przeplatania wątków i właściwego budowania dramatyzmu. To właśnie na sferze warsztatowej, o zgrozo, Ferrari się wykłada i okazuje się filmem niezbyt dobrze wyreżyserowanym i napisanym.

Recenzja Ferrari Michaela Manna
fot. Ferrari, reż. Michael Mann, dystrybucja Monolith Films

Michaela Manna uwielbiam. To jeden z ważniejszych dla mnie twórców. Jego: Gorączka, Informator czy Ostatni Mohikanin zajmują wysokie miejsce wśród moich filmów wszech czasów. Nie da się jednak nie zauważyć, że wiek XXI nie był dla Manna zbyt łaskawy. Wiele z jego projektów okazało się albo absolutnymi wtopami albo zaledwie niezłymi filmami. Sam Mann z trudem przeszedł zamianę taśmy na cyfrę. Rosnące z projektu na projekt upodobanie do kręcenia kamerą z ręki zamiast stać się cechą charakterystyczną i atutem, zaczęło przysparzać coraz więcej problemów.

W filmie Ferrari Mann podjął się zrelacjonowania czterech miesięcy z życia głównego bohatera. Stworzył przy tym dość zawiłe i rozbite na wiele aspektów character study. Centrum obrazu stanowi jedna postać. Każdy pojawiający się wątek służy, przede wszystkim, zgłębieniu jej prawdziwej natury oraz przybliżeniu tragedii, która wstrząsnęła życiem głównego bohatera. Mamy tu więc wyścig, którego stawką jest przyszłość firmy, i rozpadające się małżeństwo. Jest dorastający syn z nieprawego łoża i żałoba po stracie pierworodnego. Jak widać, Ferrari w swym tematycznym i narracyjnym rozmachu jest bardzo ambitne, sięgając jednocześnie po potencjalne samograje. Jednak to właśnie przez ten nadmiar i zbędny pośpiech żaden z wątków nie znajduje satysfakcjonującego rozwinięcia. Nawet, gdy w przypadku jednego motywu doczekujemy się pay offu to niezbyt nas on obchodzi, gdyż prowadząca doń droga była uciążliwa i niezbyt przyjemna.

Ferrari to film poszatkowany i nienaturalny. Cierpiący na brak szczerych emocji i mocnych relacji zarówno między bohaterami jak i pomiędzy bohaterami a widzem. Większość postaci to statyczne pomniki, sunące przez kolejne plany, wygłaszające patetyczne męczące frazesy. Prym wiedzie tu sam Enzo Ferrari. Postać jedynie pozornie złożona, a w rzeczywistości pusta i irytująca. Nawet jeśli jego tragedia jest jasna i klarowna, niesłychanie ciężko poczuć jej wagę na ekranie. Nie pomaga w tym fakt, że bohater posługuje się bardzo wzniosłym, megalomańskim językiem. Niewiele dobrego wnosi tu także Adam Driver. Jego stoicyzm, jedna mina i emocjonalny dystans kojarzą się – w jak najgorszy sposób – z występem w Domu Gucci. Nie jest tragiczny, ale nie znajduje żadnego sposobu by nadać Enzowi autentyczności, by tchnąć w postać życie. W każdej z ekranowych relacji jest niemalże nieobecny. Niezdolny do wykrzesania choćby iskry chemii z kimkolwiek. Jego Enza nie sposób polubić, ale co gorsza, ciężko nim gardzić lub go krytykować. Chociaż jego działania doprowadzają do wielu krzywd, to sam mężczyzna dla widza pozostaje przez cały czas obojętnym pomnikiem stoicyzmu i cichego cierpienia. Film zdaje się prezentować Ferrariego jako bohatera negatywnego, główną przyczynę cierpienia wszystkich innych, ale w rzeczywistości obchodzi się z nim bardzo łagodnie, delikatnie i z przesadną dozą..obojętności?

Generalnie występy Drivera w ostatnich latach nieszczególnie do mnie przemawiają. Muszę też przyznać, że wiele z jego projektów – pomimo potencjału i składanych obietnic – okazało się niewypałami. Ciągle jednak czekam, aż ten fantastyczny aktor powróci do poziomu, który prezentował w Historii małżeńskiej.

Zarówno wątek rozpadającego się małżeństwa jak i drugiej rodziny, jest dość szczątkowy, ograniczony do kilku porozsiewanych po całym filmie scen. Dwie bezpośrednie konfrontacje z Laurą (niezła Penelope Cruz) sprowadzone zostały do występu dwóch gadających głów wygłaszających monologi, nieszczególnie przypominające faktyczną konwersacje. Szczytem przesady jest tu jeden z ważniejszych emocjonalnie momentów, kiedy Ferrari zaczyna mówić o sobie w trzeciej osobie – zabieg, który zapewne idealnie zadziałałby na scenie teatru, na ekranie wypadł blado i pretensjonalnie, mordując potencjał na wnikliwe zgłębienie traumy po śmierci pierworodnego.

Recenzja Ferrari Michaela Manna
fot. Ferrari, reż. Michael Mann, dystrybucja Monolith Films

W znalezieniu intymności i naturalności wątków obyczajowych, nie pomaga bardzo operowy, nieznośnie melodramatyczny ton każdej sceny, podbijany przez wzniosłą muzykę, w której nie brakuje śpiewów i chórów. Jest nieco lepiej, gdy Enzo zwraca się w stronę swojej drugiej rodziny. Niestety tam brakuje nam czasu. Poskąpiono go do tego stopnia, że kochanka Enza – Linda –w którymś momencie znika a film nie daje jej historii żadnego zamknięcia.

Od czasu do czasu, przez te tony miernoty, przebija się jednak kilka dobrych elementów. Wątek matki Enza, świetnie łączy się z jego małżeńskimi dylematami – nawet jeśli i w jego przypadku czuć dość powierzchowne traktowanie. Bardzo sympatyczna relacja Enza z żyjącym synem wygląda prawdziwie a dwie sceny przy grobie zmarłego syna, są naprawdę fantastyczne.

W filmie Ferrari znajdziemy zaskakująco dużo humoru opartego na ironii i sarkazmie, ale o dziwo, działającego. Historia nigdy nie skręca w kierunku komedii czy groteski, ale potrafi w odświeżający sposób zdystansować się i nieco rozluźnić atmosferę. W żaden sposób nie łapie jednak luzu i płynnego tempa – cała narracja, montaż i żonglerka wątkami pozostaje toporna i siermiężna.

Problematyczny jest również pseudo-wątek poboczny jednego z rajdowców. Cała historia mająca na celu dać nam chociaż trochę pozornego powiązania z uczestnikami (i ofiarami wyścigu), w efekcie staje się strasznie irytująca i zabiera czas wszystkim innym wątkom.

Sarah Gadon ma małą, wybitnie męczącą rolę głupiutkiej blondynki. Przewijający się w tle Patrick Dempsey w roli starszego, bardziej doświadczonego kierowcy, też wydaje się obsadzony bez szczególnej koncepcji. Aktor praktycznie nie ma tu żadnego materiału. Drugo i trzecioplanowe postaci zamiast być sercem i stanowić o sile całej opowieści są dla niej zawadą, uniemożliwiają jej zyskanie odpowiedniej przestrzeni i odpowiednie wybrzmienie. A żadna z nich nie zapada w pamięć.

Realizacyjnie mógłbym względnie odpuścić krytykę. Ferrari to kompetentnie zrealizowany film. Fantastycznie udźwiękowiony, bardzo ładnie nagrany. Sceny wyścigów są silnie angażujące, mają kilka fantastycznych pomysłów operatorskich i widać sporo włożonej tu pracy – nie ma co oczywiście oczekiwać poziomu Ford vs Ferrari, ale i tak ogląda się to znakomicie. Niestety i w tej beczce miodu jest łyżka dziegciu. Mowa oczywiście o scenie wypadku. Przedstawiony w filmie wyścig słynie z jednego, porażająco brutalnego momentu. Sam podgląd na ofiary tego wydarzenia jest mocny i wstrząsający. To co jednak zabija jego siłę to fakt, że samo wydarzenie jest zrobione w 100% komputerowo i to w najgorszy możliwy, przesadzony i absurdalny sposób, który z marszu odbiera wagę całemu wydarzeniu. Całość wręcz niepokojąco zbliża się do poziomu słynnego wypadku z pierwszego Doktora Strange’a i brutalnie wyrywa nas z tego naprawdę pieczołowicie budowanego świata.

Całe Ferrari jest właśnie jak ta scena wypadku. Nieźle zrobione, dość ambitne, mające kilka świetnych rozwiązań, ale absolutnie niekonsekwentne i niszczące efekt końcowy kiepską realizacją kluczowych elementów. Brakuje tu ludzkiego pierwiastka i szczerych emocji, brakuje naturalność i chwili faktycznej intymności z postaciami. Tak jak główny bohater, tak i Michael Mann próbuje schwytać zbyt wiele srok za ogon i w efekcie praktycznie wszystkie mu się wymykają.

Ferrari trafi do kin w Polsce 29 grudnia.