Kilka miesięcy po premierze na festiwalu w Telluride nareszcie na polskie ekrany wejdzie Konklawe Edwarda Bergera. Przygotowaliśmy dla Was recenzję filmu!
Gdy Robert Harris siada przed komputerem, uruchamia edytor tekstu i dziarsko zabiera się do pracy, możemy być pewni dwóch rzeczy: dostaniemy fantastyczną fikcję historyczną albo powieść, której żywot powinien się dokonać jak najszybciej i to najlepiej na półkach lotniskowego kiosku.
Fantastyczny dziennikarz, badacz i dociekliwy obserwator rzeczywistości. Pasjonat historii, który potrafi zachwycić czytelnika. Trylogia rzymska to jedna z lepszych fikcji historycznych osadzonych w czasach Cesarstwa, która w świetny sposób rozwija postać Cycerona. Oficer i szpieg odbił się szerokim echem dzięki swojej wiarygodności i bezkompromisowości. Szkoda, że na każdy taki sukces przypada powieść miałka, nieudolnie skandalizująca, napisana niepewnym piórem. Czymś takim było Monachium. Czymś znacznie gorszym było Konklawe. Chociaż w tej historii punkt wyjścia to samograj i sprawnemu pisarzowi powinien wystarczyć do stworzenia czytadła przynajmniej zadowalającego, to w przypadku Harrisa efekt końcowy okazał się, w najlepszym razie, zniechęcający do jakiejkolwiek dalszej przygody z autorem. Prosta, naiwna książeczka, której siła ma tkwić w jednym z najgłupszych i najbardziej cynicznych zwrotów akcji, na jakich w mojej czytelniczej karierze zdarzyło mi się śmiać z zażenowania.
Nieszczególnie dziwi mnie jednak, że pierwszoligowi twórcy uznali, że Konklawe może stać się filmem. Jak już wspominałem, pomysł był niezły, a opowieść o setce kardynałów zamkniętych w budynku w celu wyłonienia swojego przyszłego lidera z założenia powinna się nieźle oglądać i to bez szczególnych starań twórców (nie wspominam już o wariancie, w którym ci zechcieliby się pobawić konwencją dreszczowca czy horroru).
Niestety, mankamenty powieści ciągną się za historią aż do świata filmu. Co więcej, obraz Edwarda Bergera od początku do końca wydaje się jeszcze bardziej cynicznym, pragmatycznie wykalkulowanym projektem, liczącym na ściągnięcie do kin widowni, dla której połączenie: thriller polityczny plus Watykan, będzie obietnicą mniejszego lub większego skandalu. W końcu wszyscy lubimy, gdy szargają świętości. Ciągnie nas do takich treści nawet jeżeli obrażane są nasze pryncypia. Mamy wtedy dodatkową przyjemność – okazję, by wszędzie, gdzie się da, obsmarować taki obrazoburczy projekt. Wiedzieli o tym marketingowcy, bardzo przytomnie manipulując oczekiwaniami widowni.
Konklawe jest w zasadzie tym, co każdy większy projekt Edwarda Bergera: leniwie bezrefleksyjną kastracją oryginału. Na pewno rozumiecie naturę problemu. Kiedy niemiecki reżyser brał na tapet tak wybitne dzieła literatury, jak Na Zachodzie bez zmian czy Patrick Melrose, mógł popsuć wiele, a i tak dostarczył coś całkiem przyjemnego. Kiedy jednak już materiał źródłowy był fatalny…
Niestety, Berger adaptatorem jest równie anemicznym, co niepewnym. Ma też ewidentny problem z dobraniem odpowiedniego autora do stworzenia skryptu: na koncie Petera Straughana znajdują się w końcu takie „perełki”, jak Szczygieł i Pierwszy śnieg. Tak jak w przypadku Terroru czy dzieła Remarque, tak i tutaj problemy scenariuszowe Berger najchętniej przykrywałby realizacją. Jest ona często efekciarska, stylowa, wręcz popisowa. Również Konklawe wygląda bardzo estetycznie, cieszy oko i potrafi zauroczyć co drugim obrazkiem, który wraz ze świetnie skomponowaną muzyką ma moc, by rozbujać widownię. Niestety i w tym projekcie jest pewna nieszczerość. Film może wygląda ładnie, ale w rzeczywistości kamera nie opowiada nam żadnej historii. Uchwycone kadry są estetyczne, ale puste, znaczeniowo wybrakowane. Berger może być jedynym pierwszoligowym reżyserem, który tak mocno eksponuje wizualną stronę swych filmów/seriali, a jednocześnie całkowicie przeczy zasadzie „show, don’t tell”. Jego obrazki nic nam nie mówią. Powiem więcej, bywa że dobór kadrów i rytm wyznaczony przez ruch kamery kompletnie nie pasuje do tego, co widzimy, i twórcy raz za razem podejmują niewłaściwe decyzje, a obraz, który powstaje, nie jest nawet konsekwentny. Nie umiem powiedzieć, czy Konklawe jest klaustrofobicznym thrillerem, intymnym dramatem, czy wzniosłym, kościelnym eposem. Może być każdym.
Źródła tego problemu szukałbym w reżyserskiej nieobecności. Konklawe pozbawione jest stylu, filmowego języka oraz artystycznego kierunku. Bliżej mu do kolażu prac różnych, niezależnie działających pionów.
A przy okazji fabularnie jest to naprawdę głupi film. Polityczne intrygi są miałkie i naiwne, co szczególnie wychodzi na wierzch, gdy przechodzimy do punktów kulminacyjnych. Chociaż Konklawe próbuje nam wmówić, że środowisko kardynalskie jest skorumpowane, zepsute i generalnie Kościół się gdzieś tam pogubił, to filmowa rzeczywistość jest całkiem lajtowa. Krwiożerczy salonowi gracze to paru dziadków mających skrupulatnie spiłowane zęby, a na koncie zaledwie drobne grzeszki. Scenariusz (jak i książka) prześlizguje się po wszystkich (od afer seksualnych po korupcję) tematach wiodących w „znęcaniu się” nad Kościołem katolickim i robi to bardziej z obowiązku, niż z faktycznej chęci analizy. Jednocześnie stara się być tak grzecznym, jak to tylko możliwe, by przypadkiem rzeczywiście jakiegoś skandalu nie wywołać.
Jedni kandydaci odpadają z wyścigu o papieski tron z kuriozalnych powodów, inni wychodzą na przód w efekcie (słabo napisanej i jeszcze gorzej wyreżyserowanej) mowy, a jeszcze inni… w sumie bez żadnego powodu (tutaj oddam scenariuszowi, że momentami sugerował pójście w kierunku kampu czy samoświadomej głupkowatości, ale Edward Berger chyba to przegapił). Jest w tym wszystkim oczywiście jakiś kryzys wiary i próby moralnej debaty, ale jest to wszystko bardzo nieprzekonujące i pobieżne, znowu bliższe odhaczaniu punktów niż koherentnej historii i głębokiej refleksji, która ma na dodatek swój cel. To jest problem tej opowieści: udaje, że ma puentę, ale w rzeczywistości nieświadomie sama sobie zaprzecza.
I tutaj dochodzimy do zwrotu akcji.
Tylko że nie wiem, jak o nim opowiedzieć bez spoilerów.
O ile zazwyczaj kompletnie mnie one nie interesują, tak niestety w tym przypadku chodzi o wydarzenie, które jest jedynym powodem istnienia tej historii. Co więcej, nie można się go domyślić. Tak jak w książce Harris bardzo subtelnie naprowadza czytelnika (nie zrozumcie mnie źle, to jest nadal bardzo zły pomysł, ale ma pewne podwaliny w historii), tak tutaj dostajemy cios łopatą z pół obrotu prosto w potylicę bez minimalnej sugestii, że coś podobnego może się wydarzyć. To nie jedyny problem: tajemnica jednej z postaci nie ma żadnego sensu w kontekście szerszej historii. Film próbuje udawać, że ma, ale w rzeczywistości w jednym dialogu sam sobie zaprzecza i ani Berger, ani jego scenarzysta zupełnie nie rozumieją istoty wprowadzonego rozdźwięku. Jakimś cudem nie dostrzegają też, że cała scena jest niedorzeczna w swej konstrukcji.
Oczywiście Konklawe to nie najgorszy film na świecie. Momentami ogląda się go całkiem przyjemnie, ale to zwyczajne, nieciekawe patrzydło, którego miejsce, gdyby nie złudnie szlachecki przyodziewek, byłoby jedynie na Netfliksie. I to pomimo naprawdę świetnej roli Ralpha Fiennesa (chociaż dywagacje oscarowe są obrazą dla jego dotychczasowego dorobku). Szkoda, że cała reszta obsady na planie obecna była tylko ciałem i każdą scenę, mówiąc kolokwialnie, po prostu odbębniała jak za karę. Czy można ich winić? Nieszczególnie.
Konklawe do kin w całym kraju zawita 8 listopada dzięki firmie Monolith Films, której dziękujemy za zaproszenie na pokaz prasowy!