Staram się nie szastać na prawo i lewo określeniem „wybitny”, bo używane zbyt liberalnie szybko zaczyna tracić na swojej niemałej wadze. Termin ten wydaje się zarezerwowany dla ścisłej czołówki komiksowej: wybitni mogą być Strażnicy, Maus czy Incal. A Hulk? Komiks o Hulku zwykle bywa nudnawy i płytki, zdarza się, że jest dobry, ba, w odpowiednich rękach potrafi być nawet ponadprzeciętny, a co odważniejsi stwierdzą, że może i fantastyczny czy niezwykły. I, przyznam pokornie, jeszcze jakiś czas temu sam prędzej zrobiłbym salto, niż użył słowa „Hulk” i „wybitny” w jednym zdaniu. Tyle, że w końcu wziął się za niego Al Ewing – i jego Nieśmiertelny Hulk to zwyczajnie coś wybitnego, bez ogródek i bez precedensu. A wydany u nas pod koniec kwietnia trzeci tom tej serii doskonale to udowadnia.
W poprzednim tomie po wyrwaniu się z jam piekła, a raczej ukrytego za zielonymi drzwiami piekło-podobnego wymiaru, Bruce Banner i cała zgraja jego hulkowych osobowości nie mieli zbyt wiele czasu na odpoczynek: odwiedziny u dawnej miłości szybko zmieniają się w walkę na śmierć i życie z agentami Bazy Cienia. Po taktycznym odwrocie w trzecim tomie Nieśmiertelnego przychodzi więc czas na kontratak Hulka i ostateczne rozprawienie się z oddziałami generała Forteana. Problemy jednak nie przestają się namnażać: Banner wypowiada wojnę megakorporacji Roxxon zarządzanej przez potwornego Dario Aggera, a tajemniczy cliffhanger z końcówki poprzedniego tomu wreszcie zostaje rozwiązany, zwiastując zgubę nie tylko dla Hulka, ale i całego świata.
Przeczytaj również: Raj (jeszcze nie)utracony – recenzja „Świt X. X-Men. Tom 1.”
Nieśmiertelny Hulk Ewinga od samego początku, aż do swojego przedwczesnego końca, przyciągał swoją innością i makabrycznością: bliżej mu było do niepokojącego, trzymającego w napięciu dreszczowca niż do standardowego komiksu superbohaterskiego. Duża w tym zasługa dopracowanej przez Ewinga na łamach kolejnych zeszytów serii persony diabelskiego Hulka: był przebiegły, bezlitosny i momentami wręcz okrutny – jednocześnie opiekuńczy i stanowczy, gdy tylko musiał stanąć w obronie Bruce’a Bannera. W poprzednim tomie poznaliśmy diabelskiego Hulka nieco bliżej i dowiedzieliśmy się, że był on pierwszym alterem chorującego na dysocjacyjne zaburzenie osobowości (lub w skrócie DID) Bannera, osobowością stworzoną jeszcze w dzieciństwie, protektorem bezbronnego Bruce’a i starszym bratem infantylnego dzikiego Hulka. Dla diabelskiego Hulka najlepszą obroną jest jednak atak i planuje on zadbać o Bannera w jedyny znany sobie sposób: niszcząc wszystko inne dookoła. W tym tomie dowiadujemy się nieco więcej na temat jego planu – i tego, jak może się skończyć, jeśli nic Hulka nie powstrzyma. A koniec ten jest tragedią na skalę galaktyczną. Jednocześnie zielony potwór ma teraz nieco inną wizję miażdżenia, dostosowaną do współczesnych czasów: nie chodzi mu o demolowanie budynków, ale o strzaskanie w drobny mak struktur i stojących za nimi potężnych ludzi odpowiedzialnych za stan gnijącego rozkładu, w jakim znalazł się nasz świat. Krótko mówiąc: Hulk zostaje ekoterrorystą.
Okej, tym terminem nieco spłycam misję Hulka – zwłaszcza że słowo „terrorysta” ma, jak można się domyślić, nie najlepsze nacechowanie emocjonalne. Na tym etapie jednak niełatwo rozgryźć zarówno Hulka, jak i Bannera: pierwsze zeszyty Nieśmiertelnego pełne były dywagacji na temat dualizmu i dwojakiej natury wszechrzeczy, Ewing bogato czerpał z mitologii judaistycznej, snując jednocześnie opowieść o tym, jak owa dychotomia ma się do bycia mężczyzną – i jak gniew jednego mężczyzny potrafi niszczyć niezliczone życia. Egzaminacja toksycznej męskości kontynuowana jest i w najnowszym tomie Nieśmiertelnego, teraz jednak Ewing wydaje się zadawać pytanie: co, jeśli gniew ten wreszcie skierowalibyśmy nie na najbliższych, ale na cały system? Co, gdyby Hulk, tak jak zresztą zapowiadał, rzeczywiście postanowił zniszczyć nasz świat – jednak nie w sensie dosłownym. Diabelski Hulk chce wyrwać Bannera i resztę ludzi z pętli zaciskanej na ich szyi przez samiusieńki szczyt szczytów klasowej piramidy, wiecznie łaknący więcej 1%, niezważający na to, że ich chciwość w zastraszającym tempie wykańcza naszą planetę. Jednocześnie transmitowany w mediach manifest Bannera, mającego w sobie, a to coś z Teda Kaczyńskiego (bez rzecz jasna, wysadzania niewinnych ludzi), a to z Noama Chomsky’ego, bije charyzmą i wezwaniem do działania, a jednocześnie wydaje się podszyty jakąś niecną, nie do końca jeszcze znaną czytelnikom intencją. Cel wydaje się słuszny, a prztyczek w byczy nos Aggera sprawia, że aż ciężko Hulkowi nie kibicować, jednocześnie jego przerażający uśmiech i puste oczy niekoniecznie przedstawiają go jako bohatera tłumów. Fundamentalne pytanie zadane przez Ewinga w trzecim tomie Nieśmiertelnego to nie tyle, kim Hulk jest, ale kim się stanie? I, jak można było się spodziewać po wcześniejszych 20 zeszytach, co chwila powtarzających coś o dualizmie, opcje ma dwie. Pozostaje więc z niepokojem czekać na to, którą postanowi wybrać.
Najnowszy tom Nieśmiertelnego Hulka podzielić można na dwie części, z wysokokonceptowym interludium w postaci zeszytu 25. W pierwszej dochodzi do ostatecznego starcia z generałem Forteanem, który raz za razem podejmuje kolejną nieprzemyślaną i narażającą życie swoich ludzi decyzję w mizernej próbie afirmowania swojej męskości. Fiksacja Forteana na punkcie porządku i utrzymania statusu quo stoi w opozycji do niekontrolowanego chaosu Hulka i jego gigantycznych, zielonych pięści mających owy status zburzyć. Fortean to pierwszy z wielu zagubionych w swoim pojmowaniu świata mężczyzn stających naprzeciw Hulkowi w tym tomie Nieśmiertelnego: w drugiej połowie bowiem Hulk wypowiada wojnę korporacji Roxxon, która w świecie Marvela stanowi ucieleśnienie najgorszych aspektów kapitalizmu do tego stopnia, że jej CEO jest nomen-omen nieludzkim monstrum dumnie paradującym w swojej potwornej formie, bo dobrze wie, że rynku to nie obchodzi i jest zbyt bogaty, by czekały go za to jakiekolwiek konsekwencje. I tak kolejni nastolatkowie przywdziewają Hulkowe maski (które są częścią prostego i szybkiego, ale jednocześnie bardzo sprytnego i nieco cynicznego fabularnego twistu), by rzucać w policjantów mołotowami i osprejowywać szklane wieżowce na zielono, a ich ojcowie, złaknieni powrotu do dawnych, prostszych czasów, są gotowi podnieść broń w obronie firmy i człowieka, który bez mrugnięcia okiem rzuciłby ich na pożarcie. Komentarz społeczny Ewinga może dla niektórych bywać nieco zbyt ostentacyjny, ale umiejscowienie go w kontekście Hulka i jego nowej misji wybija Nieśmiertelnego ponad normę w komiksie superbohaterskim, gdzie zachowanie za wszelką cenę statusu quo i uciekanie od podejmowania mniej przyjemnej dla wielu czytelników tematyki było przyjętym standardem.
Obie połowy Ewing po mistrzowsku spaja tematycznie zarówno w sensie dosłownym, jak i niedosłownym: Hulk zaczyna operować na coraz większą skalę i wspina się na szczyt, z którego upadek będzie musiał naprawdę zaboleć. Wróćmy jednak do jednej z najbardziej intrygujących części całego tomiszcza, umieszczonego idealnie w środku zeszytu 25. Tym, czym dla Twin Peaks i seriali ogólnie był 8 odcinek trzeciego sezonu, tym Immortal Hulk #25 jest dla całej serii, jak i komiksu ogółem. Zdradzenie czegokolwiek na temat tej onirycznej, przecudacznej, przewspaniale napisanej podróży przez cały wszechświat byłoby grzechem ciężkim, nie sposób jednak nie zachwycić się tutaj nie tylko pisarskim kunsztem Ewinga i oprawą graficzną Germana Garcii, ale też skalą przedstawianego konceptu: połączenie Hulka z iście lovecraftowską grozą, to połączenie równie niespodziewane, co, po chwili namysłu, wręcz idealnie do siebie pasujące.
Tak jak i poprzednio, za rysunki w Nieśmiertelnym Hulku odpowiada brazylijski artysta Joe Bennett, co kilka zeszytów wspierany przez inne talenty – Ryana Bodenheima, wyżej wymienionego Germana Garcię, Toma Reilly’ego i Matiasa Bergarę. Gościnne występy rysowników wahają się między po prostu dobrą, klarowną oprawą graficzną a naprawdę świetnym dopełnieniem scenariusza Ewinga, idealnie komplementującym historie, w których styl Bennetta nie sprawdziłby się aż tak dobrze. Prym jednak wciąż wiodą groteskowe i makabryczne – w najlepszych tych słów znaczeniu – rysunki Brazylijczyka, który swoje braki w byciu choćby minimalnie porządnym człowiekiem nadrabia dopracowaną kreską, bogatą w detale i idealnie sprawdzającą się w rysowaniu rozrywanych, rozstrzeliwanych, rozpuszczanych kwasem, łamanych, zniekształcanych ciał, od których w Nieśmiertelnym aż się roi. Fakt, twarze Bennetta potrafią momentami wpadać w rejony doliny niesamowitości, ale zważywszy na brudny i ponury klimat całej serii nie wybijają szczególnie z czytania. Świetnie za to jednak wypada wyjęta wprost z klasycznych horrorów Universalu gra cieniami oraz nieco wyblakłe, przyciemnione kolory Paula Mountsa. Bennet do perfekcji opanował rysowanie pulsujących zielonych żył i wykrzywionego, brutalnie zwierzęcego oblicza Hulka i to właśnie w scenach skupionych na zielonym gigancie błyszczy najjaśniej.
O ile po zakończeniu piekielnego arcu drugi tom Nieśmiertelnego Hulka wydawał się momentami gubić tempo, tak trzeci trzyma nas za gardło cały czas i nie puszcza aż do końca, zostawiając nas z idealnie wyważonym niedosytem tak, byśmy łaknęli więcej, jednocześnie będąc usatysfakcjonowani tym, co właśnie nam zaserwowano. Szczególnie wybijają się pojedyncze historie – zeszyty numer 25 i 27 – które serię już i tak genialną wynoszą na poziomy niezwykle rzadko spotykane w superbohaterskim mainstreamie. Jeśli macie przeczytać jedną, jedyną serię z Marvel Fresh, ba, jeśli macie z jakiegoś powodu sięgnąć po tylko jeden komiks w tym roku, to najnowszy Nieśmiertelny Hulk będzie najlepszym, co Marvel ma – i jeszcze przez długie lata będzie miał – do zaoferowania.