Ewing i Slott w duecie przywodzą na myśl hasło reklamowe filmu Barbie: on jest jednym z najlepszych scenarzystów pracujących w Marvelu, a on to tylko Dan Slott. Empireum jest komiksem niezwykle nierównym: wzloty są wysokie, upadki głośne i imponujące w swojej niekompetencji. I chociaż chciałbym zrzucić wszystko, co złe na barki Slotta, to prawda jest taka, że obaj panowie dali tu trochę ciała. Liczba podjętych wątków i postaci jest wręcz przytłaczająca: w Empireum przeskakujemy rekina za rekinem, a suma informacji potrzebnych do zrozumienia, o co się tutaj właściwie rozchodzi jest tak potężna, że połowa tego opasłego tomu to dopiero build-up do głównego wydarzenia. Chwała Egmontowi za to, że upchnął w ten komiks cały ten kontekst, bo bez niego Empireum byłoby praktycznie nieczytelnie – a nawet mimo dwustu stron podbudowy i rozstawiania figur po szachownicy koniec końców całość przypomina niezbyt koherentną papkę, w której dobre pomysły, ciekawe koncepty i ekscytujące momenty giną w natłoku eventowych klisz.
Ciężko opisać fabułę Empireum inaczej niż słowem: rozdmuchana. Panowie scenarzyści wzięli na swoje barki nie lada wyzwanie: zaczerpnąć wątki z dziesiątek lat historii Marvelowego kosmosu, zaufać czytelnikowi, że się w nich nie pogubi i spiąć to wszystko we współczesne, godne swojego miana wydarzenie, pełne wybuchów, kosmicznych bitew, zdrad, zwrotów akcji, epickich momentów i rozkładówek z liczbą postaci tak dużą, że równie dobrze mogłaby to być grafika w „Gdzie jest Wally?”. Problem jest jednak taki, że oba te zadania nieco się ze sobą gryzą – potrzeba nam jakichś dwustu stron zrzutu lore, żeby tytułowy event mógł się w ogóle zacząć, podczas gdy samo wydarzenie jest niekończoną się serią przygotowywania się do potyczek, brania udziału w potyczkach i lizania ran podczas planowania kolejnych. Komiks nie może zdecydować się, czy pragnie stanowić ostateczne rozliczenie się z historią Kree i Skrulli, czy raczej wybuchowy event w pełnym tego słowa znaczeniu, co chwilę obiecując czytelnikowi akcję, jakiej jeszcze nie widział.
Empireum stoi w niewygodnym rozkroku nad klasycznym Ewingowym czerpaniem z bogatej historii postaci i wątków, a wyrobniczym podejściem do pełnej krasy komiksowego wydarzenia, w którym zwyczajnie nie ma czasu na tłumaczenie, kto jest kim, bo trzeba znów pokazać, jak Thing krzyczy „pora na lanie” i wali w kogoś piąchą. Dochodzi do dziwnego paradoksu: mimo natłoku akcji największym grzechem Empireum jest to, że po prostu nudzi. Nudzi nieangażującym konfliktem, nudzi natłokiem postaci sprawiającym, że nikt nie ma szczególnej okazji, by zabłysnąć, przez co w większości tułają się między statkami kosmicznymi a Ziemią, nudzi oczywistymi wyborami fabularnymi. Oprócz tego wprawia w dezorientację, pomijając wydawałoby się kluczowe wydarzenia, w irytujący sposób dosadnie dając znać czytelnikowi, że o tym, co się właśnie stało, dowie się w tie-inie (którego w Polsce nikt nigdy nie wyda). I z jednej strony tak, to uniwersalna przywara praktycznie każdego współczesnego komiksowego wydarzenia: przesycenie wątkami i postaciami, ostentacyjne pokazywanie odbiorcy, że nie doświadczy całej historii bez sięgania po zeszyty uzupełniające i obiecywanie czegoś, co zmieni bieg komiksowej historii tylko po to, aby koniec końców wielki zły tygodnia został pokonany, porządek przywrócony, a kolejny event, który tym razem serio, słowo honoru, zmieni bieg komiksowej historii, zapowiedziany na ostatniej stronie. Ale z drugiej strony podkreślić należy: nie dość, że mamy do czynienia z parą scenarzystów, którzy mają na koncie nagradzane i doceniane historie, którzy wielokrotnie zaglądali w różnorodne zakątki Marvelowego kosmosu i potrafili snuć tam wyjątkowe, angażujące opowieści, to nie tak dawno polski czytelnik mógł sięgnąć po komiksowy event, który z większości tych stereotypów się wyłamywał. Wojna światów Jasona Aarona też pękała w szwach od postaci, też łamała granice czasu i przestrzeni, też dostarczała frajdę z grupowych scen klasycznego heroicznego łubu-du, ale jednocześnie miała sto razy więcej serca, niż całe pieczołowicie rozplanowane Empireum. Fakt, była przy tym finałem trwającej dekadę sagi o Thorze, ale może tego najbardziej brakuje współczesnym komiksowym wydarzeniom – punktu zaczepienia, który sprawi, że rzeczywiście będą czymś wyjątkowym, a nie tylko datą zaznaczoną w kalendarzu na czerwono. Bo mimo godnych pochwały prób Ewinga i Slotta, w Empireum prawdziwych emocji zwyczajnie brakuje.
Ciężko określić, na czym dokładnie Empireum chce się skupić. Na nowej posadzie Hulklinga jako cesarza połączonego imperium odwiecznych wrogów, czy może na konflikcie z drzewną rasą Cotati, którzy to stają się wspólnym wrogiem niebiesko-zielonych kosmitów, a w obronie których stają Avengers (nota nieco spoilerowa, ale tyczy się to wydarzenia z pierwszego zeszytu głównej serii Empireum, więc nie uważam, żeby było aż tak ważne – oczywiście Cotati, rasa zdziesiątkowana przez Skrulli, szybko okazują się być tymi złymi, a w klasycznie Marvelowym stylu grupa od lat trzymana pod butem w ramach rewanżu postanawia strzelać do wszystkiego, co się rusza, bo tak. Liczyłem na trochę subtelniejsze podejście i rzeczywiste zastanowienie się nad aluzjami ze strony Ewinga i Slotta, ale jak widać terminy goniły i najlepsze, na co było ich stać, to „rewolucjoniści, na których przed laty przeprowadzono zbrodnię wojenną tak naprawdę są źli, a pół-faszystowskie imperia kosmiczne dobrzy, jeśli tylko porozmawiają”. Nie pomaga fakt, że dowodzącym Cotati jest Mesjasz-samozwaniec)? Czy raczej na ziemskich bohaterach starających się odeprzeć prawdziwego wielkiego złego? W drodze kompromisu dostajemy po równo jednego i drugiego, dzięki czemu nie wygrywa nikt – bo moralne bolączki Hulklinga, pół-Skrulla i pół-Kree, które rzeczywiście mogłyby być ciekawym aspektem historii nie są eksplorowane w ogóle, a wątek ziemskich herosów staje się najbardziej prostolinijnym i bezbarwnym elementem całej historii, bo sprowadza się głównie do pojedynków przeprowadzanych na tle różnych scenografii. Chyba najlepszym punktem całości jest kilkustronicowy moment skupiony na relacji Hulklinga i Wiccana pokazujący, jak spędzili ostatni dzień przed wybuchem kolejnej galaktycznej wojny – jest uroczy, łapie za serce, podbudowuje silnie napisaną Marvelową relację i, co najlepsze, niewiele ma wspólnego z głównymi wydarzeniami Empireum, chociaż na chwilę dając nam odetchnąć od męczącej eventozy.
Za rysunki w Empireum, głównie za sprawą zawartego w tym tomie zeszytu Incoming!, odpowiada tak dużo artystów, że mogliby stanowić całość mieszkańców jakiejś podlaskiej wioski. Za oprawę graficzną głównego dania zaserwowanego w tym komiksie, czyli sześciu zeszytów właściwego wydarzenia, odpowiadają Valerio Schiti (ołówki i tusz) oraz Marte Gracia (kolory). Momentami wpadają w rejony nieco zbytniego przerysowania i kreskówkowości, biorąc pod uwagę, że trup momentami ścieli się gęsto, a z uwagi na kosmiczną naturę oponentów niektóre sceny sięgają po body horror wprost ze stron Nieśmiertelnego Hulka. Jednocześnie są zaskakująco klarowne i niezwykle dynamiczne oraz ekspresywne, a kolory Gracii potrafią świetnie zbudować atmosferę konkretnej, epickiej chwili, zanurzając moment w jednolitym zielonym, błękitnym czy czerwonym oświetleniu. Na potrzeby historii Schiti zaprojektował pokaźne liczby nowych statków kosmicznych, mundurów i pozaziemskich istot, niestety wiele z nich cierpi z powodu wręcz nadmiernego wypchania szczegółami i różnorodnymi paletami barw – szczególnie lud Cotati oraz odziany w czerpiącą z motywów Majów i Inków zbroję wódz. Niemniej nie sposób odmówić całości oprawy graficznej Empireum spodziewanej, nie wykraczającej poza jakikolwiek poziom poprawności, która nikogo raczej nie zachwyci, ale urazić również nie powinna.
O tym, że Empireum to z założenia statek na wpół tonący, najlepiej mówi fakt, że w wydanym przez Egmont tomie jakieś 60% to prolog i epilog do tytułowej historii – a mimo starań polskiego wydawcy to wciąż za mało, by historia rzeczywiście się kleiła. Dodając do tego momentami bardzo niezręczne dialogi Slotta (w zeszytach z Fantastyczną Czwórką jakimś cudem uczynił starszego Franklina tak dziecinnym i irytującym, że brakowało jedynie, by wspomniał o graniu w Fortnite) i zbyt głęboki nur w odmęty kosmicznego lore ze strony Ewinga dostajemy komiks w założeniu prosty, a w rzeczywistości niepotrzebnie skomplikowany i kompletnie nieangażujący. Pozostaje mieć nadzieję, że następny event w kolejce, King in Black, dostarczy chociaż w departamencie frajdy.