Po 5 latach na ekrany kin powraca Todd Phillips z jednym z być może najgorętszych sequeli ostatnich lat, czyli Joker: Folie à Deux. Maskę Jokera ponownie ubrał Joaquin Phoenix, a towarzyszy mu Lady Gaga w roli Harley Quinn. Czy reżyser Kac Vegas stworzył coś na poziomie pierwszego filmu? Nie, i w zasadzie bardzo dobrze.
Joker z 2019 roku to czysty przykład fenomenu popkulturowego. Kreacja Phoenixa z miejsca stała się czymś kultowym, stanęła w szeregu obok interpretacji Heatha Ledgera i ostatecznie zapewniła aktorowi opuszczenie Dolby Theater z Oscarem w dłoni. Film Todda Phillipsa wzbudził sporo dyskusji, a polaryzacja wokół niego sięgała czasem absurdalnych granic. Żyjemy w społeczeństwie przyległo jako łatka do pierwszej produkcji, nawet jeśli dialog w takiej formie nie pada w scenariuszu, to sporo ze scen można było kartka w kartkę zestawiać z forami 4Chana czy Reddita. Niewątpliwie Joker ze swoją recepcją wywołał odwrotny efekt od zamierzonego i sam fakt, że głośno rozmawiano o tym, czy Arthur jest bohaterem, czy nie, pokazuje, w jakie skrajne tory skręcił dyskurs.
Sequel do Jokera z 2019 roku był niepotrzebny i nikt nie ma wątpliwości, jakie powody, liczone w setkach milionów, stały za decyzją, aby stworzyć kontynuację. Co więcej mógł powiedzieć Todd Phillips w ramach tego bohatera i świata? Pierwsza część nie należy do najbardziej odkrywczych tytułów – to projekt płytki, prosty w swoich diagnozach społecznych, ale jak się okazuje, nawet tak prześwitująca płachta nie pozwoliła uratować się filmowi przed negatywnym efektem odbioru. W zasadzie ciężko winić tu Phillipsa – można mu zarzucić wiele, ale na pewno nie to, że w jakikolwiek sposób romantyzował Arthura. Bohatera z pewnością skrzywdzonego, z problemami psychicznymi, ale jednak mordercę i osobę, która podpaliła Gotham. Jakże wielki uśmiech pojawił się na mojej twarzy, gdy seans Jokera 2 okazał się pozytywnym zaskoczeniem. To dzieło, które ma trochę w poważaniu bycie tradycyjnym filmem czy sequelem, a zamiast tego odważnie nawiązuje dialog z dyskursem wokół pierwszego filmu, jak i samej postaci – dzisiaj już figury wręcz mitycznej w mainstreamie.
Pół-żartem nawiązałem tytuł recenzji do Mesjasza Diuny autorstwa Franka Herberta. Choć są to z wiadomych przyczyn skrajnie różne pozycje, to na pewnej płaszczyźnie oba dzieła orbitują wokół tego samego. Podobnie jak Herbert, Phillips w meta-tekstualnej narracji reflektuje się na temat odbioru postaci przez społeczeństwo. Choć sztuka jest z natury subiektywna, a artysta powinien pozostawić przestrzeń odbiorcy do własnej interpretacji i szukania sensów, tak czasem artysta musi głosem opowieści naprowadzić narrację kolektywu na odpowiednie tory. Herbert wyraźnie zerwał z typowym campbellowskim paradygmatem w Diunie, nie romantyzując Paula Atrydy czy jego działań, natomiast w wewnętrznych monologach przykładając wartość do tragedii jego losu. To zostało błędnie odczytane, a sam Paul został uznany za bohatera, co przeczyło treści skłaniającej do tego, aby podważać każdą mesjanistyczną figurę. Mesjasz Diuny stanowił trafną polemikę na temat Paula jako dyktatora, władcy i fałszywego Boga, a choć Herbert w wielu kwestiach powtarzał tezy z pierwszej części, tak historia drugiej w wyraźny sposób odbiła się od tej nietrafnej interpretacji ogółu. W podobną pułapkę jako artysta wpadł Phillips przy Joker: Folie à Deux. Sporo w tym filmie recytowania tez z pierwszej części, mało subtelnych odniesień i czasem dążenia do wniosków okrężną drogą. Phillipsa w tej narracji interesuje jednak najbardziej wpływ Jokera na społeczeństwo i jak mesjasz, jakim niewątpliwie stał się Arthur, z każdym dniem narasta w głosie ludu jako echo, przeganiające w tej kwestii samego człowieka.
Phillips wielokrotnie nawiązuje do pierwszego filmu. Wiele scen, nawet w ramach krótkich przebitek, powraca już w nowym kontekście. Joker jako postać jest schowany, a na wierzchu widzimy Arthura – duszącego w sobie wiele emocji i traum, silnie zaakcentowanych w pierwszej części, natomiast w drugiej reżyser dosyć celowo nie otwiera tych ran na nowo. Po drugiej stronie mamy Harveya Denta – młodego, ale pewnego siebie asystenta prokuratora okręgowego, który w grze Phillipsa celowo jest przedstawiony negatywnie, lecz argumenty, które wygłasza, są jak najbardziej trafne. Budzi to pewien paradoks – dysonans, który ma zwalczyć dysonans, co jest ciekawym pomysłem na tle filmu, który jednak czasem dużo traci na recytacji tych samych zdań.
Arthura na sali sądowej zdobią liczne kamery, a temat Jokera nie schodzi z nagłówek gazet. Wielokrotnie patrzymy na Jokera poprzez pryzmat medium, które szuka sensacji, szuka Jokera – tej figury, która przyczyniła się do chaosu w Gotham. Na przekór temu wszystkiemu nie dostają go w takiej formie, jakiej chcieli – figura Jokera traci siłę, zostaje echo umocnione przez społeczeństwo. Ten wyraz i forma, w jakiej Phillips portretuje Jokera, postać, która według mediów w każdej chwili powinna być w stanie powiedzieć żart, a chwilę potem zabić 5 osób, subtelnie skojarzyła mi się z Network Sidneya Lumeta. Choć w jednym filmie mamy studio telewizyjne, a w drugim salę sądową, to pewne chwyty i zabiegi pozostają takie same, a Joker/Arthur staje się ofiarą dehumanizacji przez media/społeczeństwo.
Film ustawia Jokera w trójkącie wzajemnych powiązań – echo, cień i „ja”. To freudowskie równanie, choć też niespecjalnie pogłębione, objawia się na przestrzeni całego filmu w różnej formie. Największym objawem tego jest postać Lady Gagi – Harley Quinn, z którą Arthur szybko nawiązuje romantyczną więź. Ich relacja stanowi obrócenie komiksowego rodowodu do góry nogami. Nie mamy w tej dynamice Jokera manipulującego Harley Quinn, gdyż to postać Gagi, jako cień Jokera, staje się podmiotem dominującym, pełnym cynizmu oraz manipulacji. Postacią-cieniem, która od początku trzyma za plecami Jokera schowany pistolet, zachowując tym samym swojego „mesjasza” w odpowiednim ustawieniu. Arthur/Joker staje się do pewnego momentu pasywną postacią, co w innych okolicznościach można byłoby uznać za wadę, ale w ramach tej narracji sprawdza się to zaskakująco nieźle. Na szkodę działa jednak radykalny obrót postaci, co można wytłumaczyć zarówno stwierdzeniem, że „to przecież Joker”, jak i charakterem filmu. Pewne rzeczy dzieją się za szybko, co w efekcie jeszcze bardziej obnaża przed nami maskę Jokera, a widzimy za to Todda Phillipsa wylewającego wprost frustrację. Lady Gaga, która ostatnio zostawiła widzów w przerażeniu po szarżującej Patrizi Reggiani w Domu Gucci, tutaj pokazuje inne oblicze. Na niekorzyść filmu zadziałałaby większa i przesadzona maniera, a jednak jej postać w Jokerze trzyma się pewnych granic. Choć wyraźnie czuć, że spora liczba scen z nią została wycięta, zwłaszcza tych musicalowych, których wcale nie jest tak dużo, jak mogliśmy się spodziewać.
Joker: Folie à Deux był opisywany jako dramat muzyczny, a twórcy celowo unikali słowa „musical”. Jak się okazało, nie tylko z powodów marketingowych, ale też artystycznych, bo film większość ciężaru wokalnego skupia na intymnych i minimalistycznych scenach, gdzie postacie zaczynają po prostu śpiewać. Musical, w tradycyjnym tego słowa znaczeniu, z całym anturażem i splendorem artystycznym pojawia się raptem parę razy. To miłe zaskoczenie, bo zwiastun zapowiadał coś innego, leżała w środku mnie obawa, że film będzie tym przesiąknięty po brzegi, a dużo tu w tym kontekście dystansu.
Twórcy nie wytracili z ręki największego atutu pierwszej odsłony, czyli formy. Film wygląda znakomicie. Mamy na papierze proste lokacje, jak więzienie, sąd czy areszt, lecz oświetlenie i gra kolorów za każdym razem tworzą z tych lokacji inne miejsca. Wokół tego mamy sceny musicalowe, które jak zwiastuny zdradzały, urzekają swoim wyglądem, nie popadając nigdy w przesadę czy egzaltację. Śmiem stwierdzić, że to sztuka pokazać więzienie, czy sąd w tak pozytywny sposób, jak czasem udawało się to Sherowi i balansować na tej cienkiej granicy fantazji oraz brutalnej rzeczywistości, która momentami z impetem potrafiła w nas uderzyć.
Joker: Folie à Deux to szalony film, choć może nie w takim kontekście, jak wiele osób by się spodziewało. Jest tutaj sporo zabaw z formą, całość zaczyna się przecież od świetnej animacji w stylu wytwórni Hanna-Barbera. To szalony projekt, bo rzadko kiedy mamy do czynienia z autokomentarzem reżysera za 200 milionów dolarów. Phillips mógł zrobić standardową kontynuację, przymykając oko na odbiór pierwszej części, a zamiast tego podjął się polemiki na ten temat, która na tle personalnego przesytu meta-modernizmem budzi sporo emocji. Brakuje w niej więcej subtelności, narracyjnego uporządkowania, ale i te wady składają się na obraz sequela, który w moich oczach jest atrakcyjniejszy od jedynki. Oba filmy będą od teraz egzystować w dziwnej relacji, rzadko spotykanej we współczesnej kulturze. Przesłanie się rozmyło, ale z tego związku narodziło się coś innego. Phillips zostawia nas z myślą, że choć kreacje są tymczasowe, tak figury są wieczne – będą dalej istnieć, funkcjonować w społeczeństwie, a próba ich dekonstrukcji jest skazana na porażkę. To kolektyw kontroluje idee stojące za figurą, w tym przypadku Jokera, Mesjasza Gotham, który na koniec dnia staje się ofiarą „swojej” rewolucji.
Joker: Folie à Deux jest już wyświetlany w kinach.