Nowe Horyzonty 2023 dobiegły końca. Doświadczenie festiwalowego zanurzenia się w filmowe historie jest jakże ciekawym, ale i z czasem męczącym doznaniem. Czasem nasz stan emocjonalny — to czy jesteśmy zmęczeni, czy nie, w zaskakujący sposób może wpływać na nasz odbiór interpretacyjny danego dzieła. Pewien stan między snem a kinowym zatraceniem, gdzie z resztą widowni człowiek znajduje się w niecodziennym transie. W tegorocznym programie znalazło wiele tytułów, które u swojego źródła uchodzą w pełni za filmową medytację. Ostatnio recenzowaliśmy chociażby Eurekę, a dzisiaj chciałbym napisać parę słów o filmie Jej dom w mocy snu oraz Samsarze.
Scott Barley to walijski artysta, malarz, którego prace charakteryzują się silnym związkiem z mrocznymi i psychologicznymi aspektami ludzkiej natury oraz mocnym oddziaływaniem na widza, dzięki wykorzystaniu abstrakcji, metafory i minimalistycznych obrazów. Barley często eksploruje tematy, takie jak izolacja, strach czy schyłkowość, odnosząc się wprost do swoich prywatnych, traumatycznych przeżyć związanych z depresją. Nie inaczej jest z jego pełnometrażowym filmem uchodzącym za arcydzieło kina eksperymentalnego.
Jej dom w mocy snu to kino pozbawione tradycyjnej historii. Nie mamy tutaj widocznego klucza narracyjnego. Całość opiera się na łączonych ze sobą w symboliczny sposób surrealistycznych obrazach nocnego lasu. Przez 90 minut obserwujemy na ekranie mozaikę kadrów rodem z prac Anselma Kiefera, prezentujących martwą naturę, które w swojej plastyczności oraz wielowarstwowości mogą nieść za sobą wiele skojarzeń. Wodospad, rzeka, pnie drzew czy nocne niebo pod napływem zmiennego oświetlenia, różnych obiektywów, przybliżeń kamery przeobrażają się, egzystując w głowie widza gdzieś między snem a jawą.
Barley wykwintnie łączy długie ujęcia zarejestrowane za pomocą swojego IPhone’a oraz ręcznie malowanych obrazów, co w unikatowy sposób kreśli nam nierealistyczny wymiar świata kierującego się ku upadkowi. Walijski artysta uwalnia ze statycznych obrazów szereg ekspresjonistycznych struktur, splatając różne odcienie medium, usuwając z niego poczucie czasu oraz przestrzeni, więżąc widzów w więzieniu, które, choć jest pozbawione betonowych ścian oraz krat, budzi w nas niepokój, odsyłając nas do najmroczniejszych, wewnętrznych myśli tkwiących w każdym z nas.
Choć w kinie mieliśmy wiele reprezentacji depresji, dręczącego dekadentyzmu oraz schyłkowości, to Jej dom w mocy snu w swojej meta-strukturze jest projektem, który w nadzwyczajny sposób kreśli wspomniane emocje. Film otwiera przed widzem szerokie drzwi umożliwiające odbiorcy ucieczkę myślami w przeróżne rejony naszych wspomnień, takich jak praca, szkoła czy rodzina. Choć w tym kontekście słowo „ucieczka” jest mało trafne i adekwatne. Obrazy i dźwięki w Jej dom w mocy snu uchodzą za pewne tło naszego doświadczenia i kawałek po kawałku konsumują odbiorcę — podobnie, jak depresja, która również może tkwić w każdym z nas na tylnym siedzeniu, a z czasem nabierać na sile. Barley otwarcie i szczerze mówi o swojej depresji, problemach w życiu, a sam film prezentuje pewną periodyzację konkretnych stanów psychicznych, które mimo chwil ulgi oraz wolności, zawsze wracają.
Jej dom w mocy snu to wyjątkowy projekt. Pełen zaskakującej szczerości, otwartości, a także chwil melancholii oraz grozy, które w niepowtarzalny sposób porywają odbiorcę w podróż w głąb znaczeń oraz wielorakich esencji płynących z abstrakcyjnych krajobrazów. Siedząc w hermetycznie zamkniętym, czarnym pudełku, znanym również jako sala kinowa, możliwość doświadczenia tego projektu, zapomnienia o czasie trwania filmu i immersyjnym zatraceniu się w mirażach Barleya była wyjątkową chwilą podczas festiwalu.
Samsara to jedna z najgorętszych pozycji podczas tegorocznego festiwalu. Lois Patiño, twórca Czerwonego księżyca, przygotował w tym roku dla festiwalowych widzów w Berlinie niezwykle zaskakujący projekt, który mimo pierwszego wrażenia, nie jest kolejnym, typowym tworem slow cinema. Patiño zaprasza widza do kolektywnej medytacji i zanurzenia się w świat kultury oraz wierzeń, które dla zachodniego widza nadal stanowią pewien obiekt tabu.
Samsara to kinowa podróż rodem z dzieł Apichatponga Weerasethakula, na styku różnych kultur oraz myśli, podważająca w pewnym sensie reguły standardowej percepcji filmu. Już w pierwszej scenie Lois Patiño zaprasza widownię do kolektywnej medytacji razem z młodymi, tybetańskimi mnichami. Taśma 16mm uwydatnia wilgotną oraz bujną naturę Laosu, która żyje oraz oddycha przez filmowe kadry, stając się prominentnym bohaterem narracji. W pewnym momencie filmu młody mnich czyta Tybetańską księgę umarłych, aby pomóc pewnej kobiecie przejść na drugą stronę.
Patiño w kontemplacyjnych powiewach narracyjnych kreśli filozofię świata oraz sposób odbierania ludzkiej egzystencji, wyzbywając się cielesnych oraz namacalnych norm człowieczeństwa, a stania się częścią szerszej materii wszechświata. Hiszpański reżyser rzuca widzowi wskazówki odbioru dzieła, odchodzących od modelu typowego ludzkiego protagonisty na rzecz całej filmowej przestrzeni jako najważniejszego aktora historii.
Całość zostaje w zaskakujący sposób przełamana w okolicach połowy filmu. Patiño wychodzi do widzów z prośbą, aby ci zamknęli oczy na nieokreślony czas. W szczegóły tego procesu nie chcę za bardzo wchodzić, niemniej sama sekwencja pozostanie na długo w mojej głowie jako udany eksperyment formalny uchylający przede mną dotychczas nieznane oblicze kina. Unikatowe doświadczenie nie do powtórzenia w warunkach domowych.
Samsara mimo tej jednej sekwencji pozostaje filmem na wskroś minimalistycznym, kontemplacyjnym, który w udany sposób przybliża nas do kultur i wierzeń, które od zawsze traktowaliśmy lekceważąco, przekładając nasze zachodnie wartości nad inne, co jest wpisane w postkolonialną naturę naszej europejskiej cywilizacji. W tym przypadku kino stanowi pewien mechanizm teleportacji naszej podświadomości w głąb nieznanej dla nas kultur czy filozofii. Patiño do końca filmu sprawnie operuje przeróżnymi symbolami i środkami wizualnymi, malując ludzki krąg życia, odejście od naszych antropologicznych korzeni, wpisując człowieka oraz łańcuch życia i śmierci w niekończący się cykl wszechświata. Wielka szkoda, że ta subtelność i minimalizm zostają na końcu zniszczone przez dialog, który w toporny sposób wykłada widzowi ideę oraz przesłanie, które wcześniej zostało zobrazowane znacznie lepszymi metodami.
Często spotykam się z przekonaniem, że immersja filmowa jest zarezerwowana tylko dla tych największych, hollywoodzkich blockbusterów. Natomiast festiwalowe pozycje co roku udowadniają, że tak nie jest. Nie ma bardziej pochłaniającego i transowego doświadczenia niż ciąg pięciu filmów dziennie, a w środku nich pozycje, które czy to swoim neomodernistycznym, czy eksperymentalnym podejściem, absorbują nas do miejsc, gdzie tracimy poczucie czasu i przestrzeni. Przestajemy się zastanawiać, czy fotel jest wygodny oraz ile razy Pan z tyłu jeszcze zakaszle, a w pełni zatracamy się w filmowych obrazach. Nie ważne, czy mowa o abstrakcyjnych i dekadenckich mirażach Barleya, czy wilgotnych i odległych, jakby na końcu świata, terenach Patiño. Festiwalowe zmęczenie oraz intelektualna uczta wpływają na nasz odbiór interpretacyjny danego dzieła w niecodzienny oraz niepowtarzalny sposób. Oglądając film w kinie, jesteśmy odbiorcami pojedynczej historii. Na festiwalu wszystkie filmy łączą się, zlewają i wchodzą ze sobą w dialog, który dla każdego z uczestników festiwalu, jest zupełnie inny. W swej wyjątkowej niepowtarzalności kryją się znaczenia i sensy, które potrafią odkryć przed nami nowe płaszczyzny medium filmowego.