Zgadnij kto to — recenzja komiksu „Tajna Inwazja”

Wiktor Lewandowski13 lipca 2023 16:00
Zgadnij kto to — recenzja komiksu „Tajna Inwazja”

Aktualnie nieco głośniejszą premierą o tytule Tajna Inwazja (aczkolwiek w minimalnym stopniu, bo Marvel chyba na dobre poddał się z marketingiem tego serialu) jest najnowsza produkcja Marvel Studios na Disney+. Zmiennokształtni kosmici Skrulle postanawiają przejąć tożsamości najważniejszych figur na Ziemi i w ten sposób niepostrzeżenie przejąć władzę nad światem, a próbujący odeprzeć to natarcie bohaterowie próbują rozgryźć, komu mogą ufać, a kto okaże się szpiegiem wroga. Premise zarówno serialu, jak i komiksu Briana Michaela Bendisa, od którego disneyowska produkcja pożyczyła sobie tytuł, jest bardzo podobny – wykonanie wydaje się jednak skrajnie różne. Bo o ile serialowa Inwazja celuje w estetykę pełnego napięcia espionage thrillera, komiks Bendisa to wybuchowa i bezprecedensowa dawka komiksowej, akcyjnej papki, a inwazji Skrulli raczej bliżej tutaj do Dnia Niepodległości.

Marvelowi dopiero co słusznie dostało się za użycie obrazów wygenerowanych przy pomocy AI w czołówce serialowej Tajnej Inwazji, a jej starszy o piętnaście lat komiksowy brat w pewien sposób utrzymuje te paralele, bo scenariuszowo sięga nizin potencjalnie osiągalnych tylko w przypadku stworzenia historii przez chat GPT. Zwykle w tym miejscu staram się po krótce wprowadzić fabułę komiksu, ale prościej, niż zrobiłem to w lidzie, się nie da: złe Skrulle udają bohaterów, chcą przejąć świat, bohaterowie próbują ich powstrzymać i przy okazji nie mogą ufać nikomu, bo potencjalnie każdy jest kosmitą. I początek komiksu Bendisa i Leinila Yu dość sprawnie wciąga czytelnika w moment odtajnienia się tytułowej inwazji: pierwszy zeszyt to zsynchronizowany wybuch kolejnych mniej lub bardziej metaforycznych bomb, które w jednej chwili wstrząsają całym bohaterskim światem Marvela. Skrulle przez lata infiltrowały rządy, agencje wojskowe i drużyny herosów i oto przyszedł czas na krok drugi ich niecnego planu. Kolejni infiltratorzy zaczynają się ujawniać i realizować swoją religijną misję przejęcia ziem – w wir akcji zostajemy wrzuceni natychmiast, a po ledwie kilkunastu stronach wprowadzenia drużyna herosów ląduje w Savage Landzie, by stanąć twarzą w twarz ze zgrają Skrulli o twarzach ich kolegów po fachu. Problem jednak uwidacznia się od razu: poza kilka cliffhangerami samo napięcie trwania w niepewności i ciągłe podważanie tego, kto jest przyjacielem, a kto wrogiem, jest praktycznie nieobecne. Tajna Inwazja przestaje być tajna po kilku pierwszych stronach i zmienia się w serię nieszczególnie klarownych scen walk, w której każdy bije każdego.

Przez większość komiksu śledzimy akcję dziejącą się w dwóch miejscach – w Savage Landzie, gdzie Bendis podejmuje miałkie próby podważania tożsamości kolejnych postaci i w Nowym Jorku, gdzie Skrulle po prostu przyleciały w swojej zielonoskórej formie i zaczęły strzelać w budynki laserami. Mało tu jakiejkolwiek spójności, postacie po prostu wkraczają do akcji albo na jakiś czas znikają, a kolejne wydarzenia bez większego ładu czy ciągu przyczynowo – skutkowego po prostu się dzieją, by finalnie doprowadzić do wielkiej bitki bohaterów z kosmitami w Central Parku (lata później twórcy w Marvelu sami śmiali się z tego, jak kuriozalne jest to, że po latach skrupulatnego przejmowania tożsamości najważniejszych osób na świecie Skrulle postanawiają po prostu strzelać i walić pięściami w otwartej przestrzeni). Nie znajdzie tu nikt inteligentnych i dynamicznych dialogów Bendisa, ale za to Spider-Man będzie rzucał co jakiś czas nieśmiesznym żartem – i do tego ogranicza się cała jego rola w tym komiksie. Sekretna Inwazja jest przesycona postaciami, które nie mają prawie nic do roboty. Po naprawdę porządnym pierwszym zeszycie całe powietrze ze smutnym pierdnięciem ulatuje z balonika, pozostawiając niezdolny do wywołania w czytelniku jakichkolwiek emocji flak. Jeden z najważniejszych revealów całego tomu, ujawnienie się królowej Skrulli, ich duchowej i militarnej przywódczyni, jest po prostu pojawieniem się postaci po chwili nieobecności w kadrze i zaatakowaniem swoich towarzyszy. Zanim zorientujesz się, że jedna z kluczowych postaci Bendisowskich Avengers właśnie okazała się głównym generałem, jesteś już kilka stron dalej – moment ten potraktowany jest z uwagą i nadbudową godną pójścia którejś z postaci do sklepu po ziemniaki.

kadr z komiksu Tajna Inwazja
fot. Tajna Inwazja, wyd. Egmont Polska

Tajna Inwazja to jedynie kolejny klocek w domino zapoczątkowanym przez naprawdę solidne Avengers: Dissasembled i chyba tutaj kryje się największy szkopuł. W latach poprzedzających ten event, Scarlet Witch przeżyla załamanie nerwowe, straciła kontrolę nad mocami i doprowadziła do rozpadu Avengers, by następnie zmienić na chwilę rzeczywistość, co zwieńczyła odebraniem mocy prawie całej społeczności mutantów i wyparowaniem. Tony Stark i Steve Rogers pokłócili się nieco mocniej, niż zwykle i zniszczyli połowę Nowego Jorku w wojnie domowej superbohaterów. Po zwycięstwie Iron Mana ktoś zabija Kapitana Amerykę, a Norman Osbron wspina się coraz wyżej po szczeblach władzy. Bohaterowie wzajemnie sobie nie ufają, większość z nich musi działać po partyzancku, a wielu z czołowych graczy nie żyje. Tragedia za tragedią uderza społeczność herosów i Tajna Inwazja staje się tylko kolejnym wtorkiem: kończy się równie szybko, jak się zaczęła i stanowi jedynie podbudowę pod kolejną porażkę bohaterów i kolejne zwycięstwo złoli z Osbornem na czele. Nie pomaga fakt, że chronologicznie po niej kolejnym wielkoskalowym eventem było o wiele lepiej napisane Siege, przez co Inwazja blednie nawet bardziej. Rok podbudowy Bendisa rozpływa się w powietrzu przez osiem średnich, ledwo trzymających się kupy zeszytów, które ani nie dostarczają szczególnej rozrywki, ani nie stanowią jakkolwiek wyróżniającej się na tle innych historii.

Warstwa wizualna momentami ratuje sytuację, ale głównie przyczynia się do porażki Inwazji. Leinil Yu to w tym momencie marvelowy weteran z niezwykle rozpoznawalnym stylem, jednak być może z powodu kolorysty, w Tajnej Inwazji jego rysunki nie wydają się szczególnie dobrze wpisywać w atmosferę całości. Na końcu tomu Egmont umieścił galerię okładek i w jednym wariancie możemy zobaczyć dwie wersje tej samej okładki – jedną pokolorowaną przez Yu, brudniejszą i bardziej surową, z głębokimi cieniami i na wpół zmienionymi twarzami skrulli, świetnie konwertującą gęstą atmosferę, na jaką silił się w tym evencie Bendis. Druga, umieszczona tuż obok, pokolorowana jest przez Laurę Martina, która zajmowała się również kolorami w całej reszcie tomów – płaskimi i zbyt jaskrawymi, przez które sylwetki gubią się w tłumie kolejne double-page spreadu z gigantyczną sceną walki. Nie pomaga też fakt, że Yu, a przynajmniej jego wersja z 2008 roku, za żadne skarby świata nie potrafiła narysować kobiety w pozie innej niż wypinanie się i eksponowanie ciała: seksualizacja każdej postaci kobieciej po paru zeszytach staje się wręcz komiczna, bo oto Ms Marvel (wtedy jeszcze Carol Danvers, nie Kamala Khan) wlatuje do walki w na wpół rozdartym kostiumie eksponującym jej piersi na tyle, na ile się da w komiksie przeznaczonym dla trzynastolatków. Yu tutaj nie dyskryminuje – czy to człowiek, czy Skrull, da z siebie wszystko, by przedstawić ją jak modelkę z okładki playboya, nieważne, w jakiej sytuacji. Jestem świadom, że to mankament komiksów „z tamtej ery”, niemniej kumulując się z resztą wad Inwazji topi komiks Bendisa i Yu jeszcze bardziej.

Na tylnej okładce Tajnej Inwazji wita nas czerwony napis: komu ufasz? Jeśli zaufaliście Bendisowi, no to bardzo mi przykro, bo niestety wasze zaufanie zawiedzie. Chociaż serial nie ma poza tytułem wiele wspólnego z komiksowym pierwowzorem, wydaje się zmierzać w kierunku podobnej porażki: produktu chcącego powiedzieć cokolwiek o infiltracji i wadze informacji, ale gubiącego się w natłoku bycia jedynie kolejnym elementem większej układanki, w której gruncie rzeczy szczególnie się nie liczy.

kadr z komiksu Tajna Inwazja

fot. Tajna Inwazja, wyd. Egmont Polska