Shōgun to bez najmniejszych wątpliwości jedna z najważniejszych historii XX wieku. Najpierw podbił serca milionów jako książka, autorstwa Jamesa Clavella — jednego z najważniejszych twórców literatury przygodowej w historii — później jako miniserial, z Toshiro Mifune. Powieść rozeszła się w nakładzie grubo ponad 15 milionów egzemplarzy, a telewizyjną produkcję w momencie premiery oglądało 130 milionów widzów, co uczyniło ją najpopularniejszym miniserialem w historii amerykańskiej telewizji. Shōgun powraca teraz, w 2024 roku, w nowej, również serialowej, odsłonie. Czy produkcja Justina Marksa i Rachel Kondo sprostała gigantycznemu dziedzictwu opowieści o Jacku Blackthornie i Yoshim Toranadze?
It’s a saying they have, that a man has a false heart in his mouth for the world to see. Another in his breast to show to his special friends and his family, and the real one, the true one, the secret one, which is never known to anyone except to himself alone, hidden only God knows where.
Dawno temu przyjęło się, że kino samurajskie dzieli się na dwa typy opowieści. Jeden, skrajnie zachodni, to romantyczne wizje egzotycznej krainy, w której honor jest najważniejszą cechą, a dumni, wspaniali wojownicy poświęcają lata na doskonalenie sztuki wojennej. Zajmują się również poezją, kaligrafią i muzyką. Najlepszym przykładem tego typu kina jest Ostatni samuraj – list miłosny do idealistycznej, utopijnej rzeczywistości. Drugi typ, o ironio, był znacznie popularniejszy pośród twórców japońskich. To opowieści rozliczeniowe, dyskutujące z mentalnością narodową, krytykujące filozofię bushido i funkcjonowanie systemu feudalnego. Takie obrazy były powszechne szczególnie po II wojnie światowej. Twórcy regularnie cofali się setki lat wstecz by przeanalizować ciągle aktualne społeczne traumy i patologie. Krytycznie, by nie powiedzieć z wyrzutem, spoglądali w przeszłość. Sztandarowymi przykładami takiego kina są filmy Masakiego Kobayashiego czy Okrutny kodeks bushido Tadashiego Imaia. Wiele do powiedzenia o mroczniejszej stronie samurajskiego świata (na swój specyficzny sposób) miał także Nagisa Ôshima. Natomiast wielu fanom kina na pewno utkwił w pamięci Miecz zagłady, Kichachiego Okamoto. Również XXI wiek przyniósł filmy demitologizujące samurajski etos — zwłaszcza warto tu wyróżnicą takie obrazu jak remake Bez przebaczenia (2013), Samuraj-Zmierzch czy najnowszy Kubi Takeshiego Kitano.
Nie brakuje, oczywiście, tytułów umiejscowionych gdzieś pośrodku. Takich, które oddawały hołd tradycji i czerpały wiele radości z zabawy bardziej infantylną wizją samurajskiego świata, przy jednoczesnym unikaniu mydlenia widzom oczu i ukrywania nieprzyjemnej prawdy. Cechy takiego podejścia widzimy w filmach Akiry Kurosawy oraz w Shōgunie Jamesa Clavella. Ta gigantyczna powieść, chociaż z założenia przygodowa, obrazowała Japonię jako miejsce bardzo niebezpieczne i niezrozumiałe dla zachodniego przybysza. Pewien wpływ miał na to fakt, że Clavell w czasie II wojny światowej był więźniem w obozach japońskich.
Nie możemy jednak zapominać, że korzeni tego, co z japońskim narodem stało się w pierwszej połowie XX wieku, musimy szukać właśnie w okresie feudalnym. Shōgun nie był więc sztuczną, cyniczną zemstą autora, a próbą zrozumienia realiów. Obecnie stanowi wyzwanie dla twórców. Materiał niełatwy do adaptacji, szczególnie teraz, gdy tak ochoczo popadamy ze skrajności w skrajność. A jednak Justinowi Marksowi i Rachel Kondo udało się w unikalny sposób opowiedzieć fascynującą historię bez moralnej polaryzacji.
Shōgun to ewenement w obecnej telewizji wysokobudżetowej. Tego rodzaju tytuły dostajemy dziś głównie od HBO, z nielicznymi wyjątkami. W zeszłym roku był nim Silos. Niepozorna produkcja, która okazał się hitem głównie dzięki temu, że pracował nad nią prawdziwy weteran telewizji – Graham Yost (Pacyfik, John Adams, Kompania braci). Serial zachwycił świetną konstrukcją i scenariuszem oraz naprawdę fantastycznym wykonaniem. Niestety, takie produkcje są ostatnio rzadkością. Wpływ na to ma między innymi popularna technologia Volume, która rozleniwiła twórców. Seriale są kręcone w dużej ilości, szybko i niechlujnie. Do produkcji zatrudnia się mało doświadczonych twórców, często w ogóle nieodpowiednio dobranych. A kiedy już się uda i jakiś serial wygląda znakomicie (Pierścienie władzy) zawodził scenariusz.
Shōgun jest inny. Od początku do końca czuć ogrom poświęconego mu czasu i uwagi. To produkcja dopięta na ostatni guzik, przemyślana w każdym kadrze. Brak tu zbędnego odcinka, brak złego i zawadzającego wątku. To serial, który wiernie adaptuje książkę, jednocześnie dodając do świetnej historii nowe elementy, które ją pogłębiają, czyniąc jeszcze bardziej ekscytującą i poruszającą. Każda artystyczna decyzja okazuje się strzałem w dziesiątkę, a wiarę twórców w siłę swojej produkcji czuć w każdym ujęciu. Dzięki temu powstał serial wymagający. Taki, który nie snuje oczywistych opowieści. Złożony i długi przy czym dzięki doskonale rozłożonemu napięciu nie nuży ani przez chwilę. Co więcej wiele scen swą intensywnością przypomina najlepsze dreszczowce. A mimo to to nie akcja jest tu daniem głównym. Siła Shōguna tkwi w postaciach i ich relacjach oraz poruszanej tematyce.
Justin Marks dał się już poznać jako showrunner, który swoje historie opiera na ludziach. W jego Odpowiedniku, pomimo atrakcyjności wątków szpiegowskich i alternatywnych rzeczywistości, zawsze najważniejsze (i najlepsze) były momenty kameralne oraz intymne. Nie inaczej jest w Shōgunie. Dostajemy całą plejadę unikalnych, świetnie skonstruowanych głębokich postaci. Fascynują zarówno protagoniści, jak i ci, którzy trzymają się bardziej na uboczu.
Cosmo Jarvis jako John Blackthorne, okazał się fenomenalny. Zamiast próbować naśladować Richarda Chamberlaina, który w swojej wersji był pełen charyzmatycznego uroku, wytyczył własną ścieżkę. Blackthornowi Jarvisa jest bardzo blisko do książkowego pierwowzoru. Dodaje jednak Johnowi szorstkości i pewnej dozy brutalności. Jest świetnym protagonistom, wnoszącym do tej poważnej opowieści humor i luz, ale w żadnym momencie niezamieniający się w comic-reliefa czy błazna. Daleko mu również do typowego „przybysza z Zachodu”. Każdy konflikt światopoglądowy ograny jest tu w sposób niecodzienny i intrygujący. Blackthorne w odróżnieniu od bohatera Toma Cruise’a z wspominanego Ostatniego samuraja, nie przyjmuje każdego japońskiego morału jako prawdy objawionej, pozostając do końca wierny większości swoich ideałów. Jego podróż bardziej niż na metamorfozie opiera się na akceptacji i zrozumieniu inności.
Na ekranie jako Mariko towarzyszy mu, nie ustępując o krok, Anna Sawai. Relacja tego duetu, choć oczywista i przewidywalna, zagrana jest błyskotliwie i poruszająco. Twórcy nie sięgnęli po tanie sztuczki i zbędną ckliwość. Zamiast nich postawili na realizm. Pokazali szczery i naturalnie rozwijający się związek dorosłych ludzi ze skrajnie odmiennych kręgów kulturowych. Ich utarczki i dyskusje są fascynujące, a podejście każdego z nich potraktowane ze zrozumieniem i szacunkiem. Nie oglądamy ogranych schematów: „pani wielkich obyczajów naucza brudnego barbarzyńcę” czy też „wolny wojownik z zachodu uczy zniewoloną kobietę, co znaczy żyć”. Nic z tych rzeczy. Marksa i Kondo nie interesują stereotypowe relacje, którymi raczą widza liczne produkcje poświęcone zderzeniu kultur. Twórcy pokazują nam ten świat inaczej, prawdziwiej, bez uprzedzeń. A mimo to Shōgun nie edukuje, nie ocenia, nie wybiera.
Gwiazdą serialu bez wątpienia jest Hiroyuki Sanada. Zaczyna niepozornie, pojawia się na moment, jest emocjonalnie zdystansowany, dla widza zdaje się być jedynie szarą eminencją, skrytym za kurtyną graczem, usypia czujność widza. Kiedy myślimy, że wiemy dokładnie, jak będzie wyglądał oraz jak Sanada będzie odgrywać kolejne sceny, dochodzi do genialnej wolty, a aktor dostarcza nam najlepszych sekwencji w swojej karierze. Szczególnie jedna swą intensywnością wywołuje ciarki na całym ciele. Od czasu filmu Samuraj-Zmierzch Sanada czekał na materiał tej jakości. Było warto. W końcu nie jest jedynie posągowym, groźnym wojownikiem. Toranaga to bohater o wielu twarzach i niesamowitej głębi. Postać zostaje odpowiednio rozwinięta w stosunku do książki. Scenarzyści podejmują kilka odważnych decyzji, włącznie z dopisaniem mu nowego wątku, który zaczyna się subtelnie, rozwija długo i ostatecznie owocuje wyjątkowo emocjonalnym momentem.
Nie jest jednak niczym wyjątkowym, że aktorzy takiego kalibru jak Sanada sprawdzają się znakomicie w odpowiednio dobranych rolach. Dlatego największą niespodzianką okazuje się obsada drugoplanowa. Stęskniłem się za serialami, które w każdym odcinku zaskakiwały nową postacią, bohaterem, który pozornie nieistotny nagle okazywał się tym najtragiczniejszym. Wszyscy są istotni, bo służą scenarzystom do kreowania skomplikowanego, wielowarstwowego społeczeństwa. Shōgun jest opowieścią o kondycji ludzkości, o Japonii, o Zachodzie i fundamentalnych zasadach. Jego bohaterowie znakomicie odnajdują się jako emocjonalne centra tych opowieści.
Nie ma tutaj czarnobiałych postaci. Motywacje każdego są logiczne i sensowne. Shōgun ucieka od prostego (obecnego w książce) podziału na patriotów i intrygantów. Każdy bohater ma dwa oblicza. Ostatecznie winnym konfliktu okazuje się system. System pokręconych relacji i związków, spaczonego honoru i nieludzkich wymagań. To on popycha ludzi przeciwko sobie, kreuje złamane jednostki, zmuszone do sięgania po przemoc, by przeżyć.
Shōgun to opowieść egzystencjalna, do głębi humanistyczna. Przedstawiona w niej Japonia to miejsce mroczne i niebezpieczne, a przy tym nadal piękne. Marks i Kondo nie unikają pokazywania okrucieństwa samurajów (kara śmierci dla małych dzieci za przewinienia ojców, samobójstwa za najmniejszą bzdurę), tłamszenia ich indywidualizmu. Nie ma jednak w tej opowieści ani grama oceny. Jest za to czułość i empatia. Wchodzimy do głowy tych ludzi, poznajemy ich myśli i motywacje. Shōgun świetnie pokazuje jak nieprzejednanym narodem są Japończycy. Twórcy zwracają również uwagę na to, jak wielki wpływ na mieszkańców Kraju Kwitnącej Wiśni ma natura. Cykl ich życia dyktują skrajne warunki atmosferyczne, a ciągłym zagrożeniem są gigantyczne tsunami czy trzęsienia ziemi.
„Śmierć jest w naszym powietrzu, w wodzie, w ziemi” – nieraz Mariko przypomina Blackthornowi. Shōgun to w gruncie rzeczy opowieść o śmierci. O tym jak do niej podchodzimy, jak się przygotowujemy na spotkanie z nią. Zadaje fundamentalne pytanie: czemu żyjemy? Jak mamy to życie wykorzystać? Czy jesteśmy panami naszego losu? Czy możemy dyktować warunki? Czy raczej nasze życie powinniśmy złożyć na ręce kogoś innego? Poświęcić je sprawie większej niż my sami? A może życie jest wartością samą w sobie? Serial na żadne z tych pytań nie daje nam odpowiedzi. Nie mają ich bohaterowie. To są kwestie, które zajmują nas od zarania dziejów i na które nigdy nie znajdziemy jednoznacznej odpowiedzi. Każdy z nas wybiera swoją ścieżkę, którą kroczy pod dyktando religii, kultury, własnych przekonań. Ostatecznie motywacja nie ma znaczenia i tak nikt nie ma racji.
Pomimo tej wzniosłej tematyki, Shōgun nie jest filozoficzną paplaninę. Dialogi są znakomicie napisane, bardzo naturalne. A twórcy więcej pokazują, sugerują niż mówią. Dużo uwagi poświęcono realistycznemu odwzorowaniu przedstawionej rzeczywistości. Chociaż fabuła Shōguna jest fikcyjna (acz luźno inspirowana prawdziwymi wydarzeniami), to postarano się o historyczną wierność w kwestii kreacji świata. Również językowo wykonano kawał świetnej roboty. Japoński jest tu na szczęście na porządku dziennym, przeważa nad angielskim. Jednak dochodzi też do dość absurdalnych sytuacji. Dla przykładu, Mariko jest tłumaczką lorda Toranagi w dyskusjach z Blackthornem. Kobieta biegle posługuje się językiem portugalskim, którego nauczyła się od misjonarzy. Jednak, z ust aktorki płynie angielski. Wielokrotnie bohaterowie wprost mówią, że teraz przechodzą na język mieszkańców półwyspu Iberyjskiego, po czym zaczynają wygłaszać długie mowy bezbłędną angielszczyzną. Jest to oczywiście nie wiele znacząca głupotka, ale jednak wywołująca uśmieszek, szczególnie, że do japońskiego języka wszyscy tutaj podchodzą jak do świętości i nawet na moment nie próbują wmanewrować japońskich aktorów w granie po angielsku. Oznacza to również, że sceny dialogowe wymagają pewnej cierpliwości, bo faktycznie tłumacze muszą przełożyć każdą wypowiedzianą przez bohaterów kwestie. Dodaje to rozmowom dodatkowej głębi. Same w sobie są nakręcone i zagrane tak dobrze, że cały czas angażują.
To, co dodatkowo wyróżnia Shōguna to jego fantastyczna realizacja. Naprawdę, dawno nie widziałem tak dobrego serialu wysokobudżetowego. Produkcja Hulu/FX zostawia daleko za sobą każdą disneyowską produkcję oraz większość konkurencyjnych, na czele z Rodem smoka. W końcu mamy serial w którym zdjęcia odgrywają integralną rolę w opowiadaniu historii i kreowaniu świata. Mamy tu wiele eksperymentów z pracą kamery, z kadrowaniem, żonglerkę obiektywami i fantastycznym wykorzystaniem oświetlenia. Czuć, że wiele scen kręconych było w lokacjach. Świat żyje, jest niemalże namacalny i niezwykle immersyjny. Scenografie zachwycają przepychem, VFX jest rewelacyjne, a duże sceny, w których ewidentnie wykorzystano sporo CGI, spokojnie odnalazłyby się na wielkim ekranie. Zwłaszcza sekwencje pościgów morskich, sztormów czy gigantycznego trzęsienia ziemi.
Oczywiście, serial ma niedociągnięcia. Głównie związane z, a jakże, Volume i ekranami LED. Pora by wszyscy pojęli, że ta technologia nie nadaje się do scen kręconych w dzień, gdyż nie da się ich dobrze, naturalnie oświetlić. Shōgun zazwyczaj tych problemów, tak charakterystycznych dla seriali Star Wars czy Ród smoka, unika ale niestety, kilka razy – przede wszystkim w sekwencjach na morzu – idzie złapać się za głowę. Szczególnie paskudna realizacyjnie jest sekwencja na statku w 4 odcinku. Szkoda, bo sama w sobie jest świetna i bardzo sympatyczna. Niestety, nienaturalne, fatalne światło i ewidentne odrysowanie się aktorów na tle ekranu powoduje zaburzenie kompozycji. Dysonans pogłębia fakt, że chwile wcześniej oglądamy spektakularny, nocny pościg okrętów, który wygląda genialnie.
W skali makro nie ma się do czego przyczepić. Nie znajdę lepszego komplementu niż ten: gdybym nie wiedział, to uznałbym, że Shōguna stworzyło HBO. Wrażenie robią też sceny walk, chociaż jest ich względnie niewiele i nie trwają długo. Wybuchy przemocy są krótkie, ale bardzo intensywne. Nie ma tu epatowania przemocą, wszystko jest jasne, uzasadnione i robi wrażenie. Rewelacyjna jest scena zamachu oraz zasadzki. Doświadczymy tutaj też jednej z najbardziej poruszających sekwencji seppuku kiedykolwiek. Shōgun to produkcja godna roku swej premiery, budżetu i statusu. Przygotowana na poważnie, z wielkim zaangażowaniem, poświęceniem i pietyzmem. Doskonale wyreżyserowana, popisowo nakręcona. Gdyby nikt nigdy nie wymyślił Volume to pewnie nie byłoby się do czego przyczepić. A przede mną jeszcze dwa, teoretycznie najbardziej epickie odcinki.
Podsumowując, Shōgun to niesamowita przygoda. Najlepsza od dawna. To serial kompletny. Mądry, dojrzały, poruszający i niezwykle wciągający. To opowieść o zderzeniu światów. Ale nie o zderzeniu, które prowadzi do zwycięstwa jednej strony. Historia o zrozumieniu i poszukiwaniu akceptacji nie tylko między bohaterami, ale również między odbiorcami. Zabiera widza w podróż mającą nakłonić go do konfrontacji własnych przekonań z inną wizją świata. Alegorycznie – ona nie musi być japońska. Dobrze, by lekcje przekazane w Shōgunie stały się dla nas czymś ważnym, czymś co pozostanie z nami na długo po seansie.
Shōgun zadebiutuje w serwisie Disney+ 27 lutego z dwoma odcinkami. Całość będzie składać się z 10 epizodów, wypuszczanych po jednym tygodniowo.