Przez poprzednie dekady komiksowi mutanci przechodzili przez niemałe turbulencje. Zdziesiątkowanie po wydarzeniach z Rodu M, konkurs wzajemnego mierzenia swojej męskości i ego rozgrywany przez Cyclopsa i Wolverine’a, który ostatecznie zakończył się rozłamem drużyny, feniksowe fiasko z Avengers konta X-Men i lata zamiatania czołowych postaci pod dywan w celu rozpromowania drużyny Inhumans. Gdy Jonathan Hickman wkroczył do świata X-Men, by wreszcie zrobić tam swoją rewolucję, oczekiwano większej skali, większych dramatów i gęstej aury nadchodzącego upadku nowego imperium mutantów. Z pewnością nie byłem więc jedynym zdziwionym, gdy New Mutants Hickmana czerpało inspiracje bardziej z Kosmicznych jaj niż z politycznego thrillera.
Jak zaznacza w komiksie sam autor, ci wcale nie aż tak nowi (w końcu bohaterowie tej historii w uniwersum Marvela zaistnieli już cztery dekady temu) mutanci mimo sensownego superbohaterskiego CV wciąż traktują swoje heroiczne obowiązki jako pracę na pół etatu. W głowach nadal nieco huczy im od hormonów i bardziej od budowy niezależnego państwa mutantów interesuje ich odwiedzenie starego kumpla, który dorósł nieco szybciej niż oni. Rozpoczynają więc serię absolutnie nieprzemyślanych decyzji i zabierają się z kosmiczną piracką załogą Starjammers do gwiezdnego Imperium Shi’ar. Łatwo można się domyślić, że prędko wszystko zaczyna iść nie tak.
Wiodąca seria X-Men z ery Świtu X, również pisana przez głównego architekta całego przedsięwzięcia, przypomina raczej J.J. Abramsowe „mystery box”, w którym z zeszytu na zeszyt nadbudowywane są kolejne warstwy tajemnic, a stres i poczucie odpowiedzialności towarzyszące bohaterom udziela się również czytelnikowi. New Mutants od pierwszych momentów wybijają się więc swoją lekkością i zdystansowaniem: kwestie Krakoi grają tu raczej drugie, a nawet i trzecie skrzypce, podczas gdy na front wybija się niezobowiązująca, kumpelska przygoda przypominająca Eurotrip w kosmosie. Czy uznać to można za ostateczny dowód na to, że Hickman odnajdzie się w każdym typie historii? Połowicznie, bo o ile humor jest rzecz jasna rzeczą subiektywną, to próżno w New Mutants szukać żartów zrywających boki. Ta odskocznia od powagi głównej serii o mutantach stanowi miłą przerwę zarówno dla czytelnika, jak i dla autora, który chociaż na chwilę może odłożyć na bok rozpisywanie sieci powiązań i wymyślanie kolejnych, jeszcze bardziej dramatycznych cliffhangerów na rzecz prostej, zabawnej historii o grupie impulsywnych, podpitych młodzików. I chociaż poziom całości jest bardzo nierówny i szczera radość łatwo zmienia się w uśmiech politowania, gdy kolejny dowcip ląduje co najwyżej miernie, to ciężko w tym nieofensywnym doświadczeniu znaleźć coś szczególnie rozczarowującego. To raczej gratka dla fanów złaknionych ponownego zobaczenia swoich ulubionych postaci, lekkostrawna przystawka przed daniem głównym, która zasmakuje każdemu i jednocześnie nikogo nie zwali z nóg.
Na próżno szukać w New Mutants zawiłości fabularnych, gdyż tom ten zdecydowanie stoi postaciami. Do bólu arogancki, momentami irytujący Sunspot służy tu za łamiącego czwartą ścianę narratora i nieformalnego lidera całej drużyny. Jego skrajny brak samoświadomości i wykraczająca poza wszelką racjonalną skalę pewność siebie służą za główną oś humoru całego tomu i o ile ciężko odmówić Sunspotowi charyzmy i pewnej czarującej zawadiackości, to piętnasty z rzędu żart o jego nieomylności i byciu superhipermegacool skłania jedynie do przewrócenia oczami. Jego postawa wiecznego studenta dobrze jednak kontrastuje z postacią Sama „Canonballa” Guthrie’ego, który to zadomowił się w Imperium Shi’ar ze swoją żoną i dzieckiem. Z jednej strony musi być więc głową rodziny, ale z drugiej nie potrafi oprzeć się szczeniackim wybrykom z Sunspotem, który swój strach przed odpowiedzialnością maskuje kolejnymi warstwami przebojowości. Duet Sunspota i Canonballa wybijał się najbardziej, ale inni bohaterowie również nie dali się nie polubić. Chociaż niektórych było w tej historii trochę za mało, do tego stopnia, że w niektórych zeszytach gubili się gdzieś w tle, to koniec końców każdy, począwszy od Cyphera i Chambera, przez Karmę i Wolfsbane, aż po Magik otrzymywali swój moment do zabłyśnięcia. Obserwując ich kolejne interakcje czuć było, że ta zgraja zna się już naprawdę długo i przeżyli niejedną przygodę nie z tej ziemi, przez co kolejne tarapaty w kosmosie będące w obiektywnym ujęciu kwestią życia i śmierci traktują raczej jako najzwyklejszy, tymczasowy problem, który prędzej czy później jakoś się rozwiąże.
Całości jednak nie czytałoby się w połowie tak dobrze, gdyby nie delikatne, przypominające muśnięcia akwarelami rysunki Roda Reisa. O ile raczej nie sprawdziłyby się one w komiksie, w którym co dwie strony potrzeba rozkładówki z wybuchami i wystrzałami z laserów, to idealnie komplementują sitcomowy klimat New Mutants. Reis buduje sceny przy pomocy stonowanych, skupionych jedynie na paru konkretnych odcieniach paletach kolorów, dzięki czemu nawet na zwykłe panele z dialogami patrzy się świetnie, a ociekające złotem Imperium Shi’ar świetnie kontrastuje z błękitem mieszkania Sama czy czerwienią wnętrza statku kosmicznego, na który Szwadron Śmierci przypuszcza właśnie atak. Kreska Reisa nadaje całej historii pewnej zwiewności, a jego dopracowane ekspresje twarzy świetnie dopełniają humorystyczne momenty.
Humorystyczne oblicze Hickmana nie wypada aż tak dobrze, jak jego poważniejsze tony, ale New Mutants wciąż jest świetną odskocznią od superbohaterskiego patosu, którą dzięki niewielkiej objętości łatwo łyknąć „na raz”. Ta poboczna historia nie rewolucjonizuje świata X-Men, ale świetnie spełnia swoje zadanie: bawi i dostarcza raz za razem kolejnych wywołujących szczery uśmiech momentów między młodymi mutantami.