Śmiech, płacz. Miłość i tragedia. Powolne, ulotne chwile, tak ciężkie do uchwycenia. Rodzinne dramaty, tragedie, odciskające się piętnem na całym późniejszym życiu. Przyjaciele, przypadkowo spotkani nieznajomi, kochankowie, rodzice. Obawy, marzenia. Bajki i tragedie. Richard Linklater tworzy kino o wszystkim oraz o niczym. Przeskakuje od motywu do motywu, zmienia gatunki, lawiruje między tematami. Zawsze jednak pozostaje wierny sobie, a każda jego historia cechuje się przytłaczającą, rozbrajającą szczerością. I miłością.
Richard Linklater przyszedł na świat 30 czerwca 1960 roku. Jego drugi projekt pełnometrażowy (będący następstwem prac nad kilkoma mniejszymi projektami) i pierwszy, który pozwolił mu przedstawić się szerszej publice, trafił na ekrany w 1990 roku. Mowa, oczywiście, o Slackerze. Budżet, jakim Linklater mógł dysponować, nie wyniósł nawet 30 tysięcy dolarów. Sam film okazał się jednak sporym sukcesem, zarabiając ich ponad milion i dość szybko zyskując status kultowego w środowisku fanatyków kina niezależnego, mikrobudżetowego.
Slacker, chociaż pozostaje bardzo ekscentryczną pozycją w filmografii Linklatera, cechował się kilkoma elementami, które z reżyserem pozostały na dłużej. To projekt o niejasnej narracji, chaotycznej strukturze, stawiający na impresję i szybkie przeskoki między wątkami (żaden z przedstawionych bohaterów nie dostaje więcej niż kilka minut czasu ekranowego). Chociaż film wydaje się niewinnym eksperymentem młodego filmowca, to niesie ze sobą pewien tematyczny ciężar, w dyskusjach między postaciami przewija się mnóstwo tematów społecznych czy politycznych, które nie raz i nie dwa będą powracać w tle kolejnych projektów Linklatera (zawsze jednak, w pełni świadomie, ustępując miejsca relacjom między bohaterami).
Sam proces prac nad Slackerem to właściwie książkowa anegdotka tworzenia kina niezależnego. Wszystkie sceny nakręcono bez żadnego pozwolenia, nie przeprowadzono żadnych castingów – w filmie wystąpili przyjaciele twórcy oraz zupełnie losowo zaproszeni do współpracy ludzie z ulicy, wyróżniający się wyglądem czy szczególnym zachowaniem. Dziś premierę Slackera wyznacza się jako moment, w którym rozpoczął się rozwój nowej fali niezależnego kina lat 90.
Trzy lata później Linklater stworzył pierwszy ze swoich „małych, wielkich filmów”. Uczniowska balanga okazała się finansowym hitem (robiąc później prawdziwą furorę na rynku VHS) oraz została jeszcze lepiej przyjęta przez krytykę i widzów.
Jak to często u Linklatera bywa, historia o grupie uczniów liceum, świętujących ostatni dzień roku szkolnego, była w dużej mierze zainspirowana jego własnymi doświadczeniami i ludźmi, których spotkał. Linklater, chociaż zawsze stawiający na dość lekką, wielokrotnie komediową formę swych opowieści, zawsze był bardzo uważnym i wnikliwym obserwatorem. Chociaż nie dążył do dobijania widza, czy konfrontowania go jedynie ze skomplikowanymi tematami, czy uczuciami, to nie odwracał głowy od problemów. Czy to związanych z uczuciami, relacjami czy tymi większymi – mającymi swoje źródło w polityce, relacjach rasowych i społecznych nierównościach. Zdarza mu się jednak swoje spostrzegawcze oko wykorzystywać również w znacznie prostszych celach. Naturalnego, szczerego przedstawiania pejzażu danego świata. Małego, ale wielkiego. Rządzącego się swoimi prawami, niespisanymi zasadami.
Tak jest w Uczniowskiej balandze. Filmie transportującym nas prosto do świata młodzieży lat 70. Bardzo mocno osadzony w tej rzeczywistości, zachowujący jednak na tyle dużo uniwersalności, by poruszyć widza oddalonego od tamtego miejsca, zarówno w czasie, jak i przestrzeni.
Uczniowska balanga jest filmem coming-of-age i chociaż jej akcja dzieje się jedynie na przestrzeni pojedynczej nocy, to reżyser zostawia nas z poczuciem tego, że byliśmy świadkami życia jego bohaterów przez znacznie dłuższy czas. Nie tyle doświadczyliśmy punktu symbolicznego zamknięcia jednego z etapów ich żyć, co towarzyszyliśmy im w całej tej drodze. Linklater nie potrzebuje retrospekcji, pochowanej w monologach ekspozycji, by sprawić, byśmy wierzyli w każdą z jego postaci i każdą z nich pokochali.
Ciężko zresztą nie pokochać postaci, gdyby mamy taką grupę aktorską. A cóż to jest za obsada! Matthew McConaughey (dla którego ta rola okazała się trampoliną do wielkiej kariery), Ben Affleck, Parker Posey, Anthony Rapp, Jason London, Adam Goldberg, Milla Jovovich. Dla wielu z nich były to dopiero początki w wielkim świecie kina, a Linklater dzięki swojej świetnej pracy z aktorami (pozwalając im na improwizację, na uczestnictwo i współkreacje), stworzył dla nich najlepsze możliwe środowisko do nauki i pracy nad doskonaleniem ich warsztatu.
Kiedy trzeba coś powiedzieć, tudzież napisać, o arcydziele rangi trylogii Before, wszystkie słowa zdają się błahe i puste. Co można powiedzieć nowego? Wartościowego?
Nic. Nie sądzę jednak, że powinniśmy tego oczekiwać i poszukiwać. Istnieją bowiem dzieła, których wpływ na widzów jest niepodważalny oraz ponadczasowy i nie ma nic umniejszającego w powtarzaniu tych samych określających ich epitetów. Takie filmy zasługują na nasze niepohamowane, nieskrępowane uwielbienie, wyrażane potokiem banałów.
Kto z nas nie marzył o spotkaniu takim jak to, które przeżyli Celine i Jesse? O zupełnie niespodziewanym odkryciu prawdziwej bratniej duszy, o jednej, magicznej nocy, spędzonej na przechadzce ulicami wspaniałego miasta, długich rozmowach – o wszystkim i o niczym. W wielu z nas jest tęsknota za czymś tak bajkowym, tak nierealnym w swej prostocie jak to, co spotkało Jessego.
Paradoksalnie, to samo przydarzyło się Richardowi Linklaterowi. Również on spotkał pewnego razu, w Filadelfii, nieznajomą kobietę. Na imię miała Amy. Spędzili razem całą noc, spacerując po mieście, odkrywając jego zakamarki i… rozmawiając. Cały czas. Amy i Richard pozostali w kontakcie, dzwoniąc do siebie, wymieniając się wiadomościami. Nie spotkali się ponownie. Ich historia zainspirowała Linklatera do stworzenia Przed wschodem słońca (twierdzi, że już w trakcie ich spotkania powiedział jej, że nakręci o tym film). Kiedy projekt wchodził na ekrany, reżyser cicho marzył o tym, że ta fascynująca kobieta, wspomnienie jednej nocy, może któregoś dnia po cichu, niezauważona przez nikogo, wemknie się na salę kinową, usiądzie na jednym z bocznych miejsc i ujrzy ich alternatywną historię, przeniesioną na ekran.
Życie nie jest jednak bajką, a z każdego snu musimy się przebudzić, czasem brutalnie. Amy zginęła w wypadku motocyklowym, przed premierą filmu. Informacja ta zdewastowała Linklatera, podobnie jak Ethana Hawke’a, odtwórcy roli Jessego, emocjonalnie mocno zaangażowanego w opowieść przyjaciela. Richard to jednak filmowiec, artysta. Przekuł więc wszystkie swoje uczucia, cały swój smutek, magię tej jednej jedynej nocy i nigdy nierozwiązaną tajemnicę tego, co mogło być w coś, co wpłynęło na uczucia milionów widzów na świecie. W kino. W jedną z najwspanialszych trylogii w historii.
Nie sądzę, by w filmografii Richarda Linklatera można było znaleźć bardziej polaryzujący film. Boyhood to gigantyczny, absurdalny w swoich założeniach projekt, który jednych zauroczył i zachwycił, a dla innych okazał się wydmuszką, której ambicje okazały się niemożliwe do sprostania.
Historię każdy zna. Od 2002 do 2014 roku Linklater rok w rok zbierał ekipę aktorów i kręcił kolejne sceny do absolutnie niepowtarzalnego, epickiego obrazu dorastania pewnego chłopaka. Poznajemy go jako małego chłopca, a żegnamy się z nim, gdy ten wybiera się na studia. Film jakich wiele, który teoretycznie wyróżnia się przede wszystkim tym, że aktorzy starzeją się wraz z bohaterami. Specyficzny był też sposób powstawania scenariusza. Reżyser rozpisał podstawowe założenia fabularne dla każdego bohatera oraz finał filmu (finałowe ujęcie zostało zaplanowane na początku i nie uległo zmianie). Co do reszty historii, tworzył skrypty z roku na rok, po uważnej analizie nagranego oraz zmontowanego do tej pory materiału, dostosowując kolejne perypetie bohaterów do tego, jak zmieniali się ich odtwórcy. Oczywiście, jak to u Linklatera – aktorzy mieli niemały wpływ na całość, sporą rolę przy tworzeniu opowieści odgrywała improwizacja, a poszczególne toposy inspirowane były życiem i rodziną reżysera.
Lubię tego typu eksperymenty, pociągają mnie tak absurdalne przedsięwzięcia, nawet jeśli często ich zasadność można kwestionować, a efekt końcowy wydaje się nieco megalomański. Kocham jednak, kiedy ludzie, dla tej swojej własnej wizji, mówiąc przysłowiowo, stają na głowie, by osiągnąć coś niemożliwego i podejmują się wyzwań, o których nawet po dziesięciu latach cały czas się mówi i pamięta.
Nie to jednak decyduje o tym, że Boyhood jest moim ulubionym filmem Linklatera. Właściwie jestem przekonany, że gdyby cały film powstał według standardowych zasad, nadal byłby fantastyczny. A to wszystko w związku z tym, o czym już mówiłem. Richard Linklater to twórca bardzo szczery. Prostolinijny wręcz, zawsze wychodzący do widza z sercem na dłoni. Nigdy się nie ukrywa, nigdy nie zasłania. To, co myśli, to co czuje, w co wierzy, przekazuje otwarcie, z pasją i pewnością. Każdy jego bohater jest naturalny, żywy, prawdziwy. Ciężko nawet dokładnie określić, w jaki sposób Linklater osiąga taki efekt. To mieszanina wielu rzeczy, jego fantastycznego warsztatu literackiego, wspominanej zdolności obserwacji, ale przede wszystkim wiary w miłość. Tak, Linklater przez cały czas pozostaje młodym chłopakiem, dla którego kino to przede wszystkim furtka do innego, alternatywnego świata. Miejsca, w którym bajki są prawdziwe, a historie, których miejsce zazwyczaj wskazujemy jedynie w kliszowatych komediach romantycznych, ożywają i stają się opowieściami podnoszącymi na duchu ich odbiorców. Linklater tworzy most między tym co naiwne, a tym co do bólu prawdziwe. Odnajduje piękno w tragediach, podtrzymuje promyk nadziei w najmroczniejszych momentach.
Nie ma znaczenia, z jak ciężkimi wyzwaniami mierzą się jego bohaterowie. Jak wiele złego ich spotyka. Nadzieja w Boyhood (i reszcie jego arcydzieł) nigdy nie umiera. A miłość? Miłość wypełnia każdy kadr. Pokonuje wszystko. Zmienia się, ewoluuje, okazuje się czymś innym, niż czasami bohaterowie by tego chcieli, ale zawsze jest. A wraz z nią idzie wielka inteligencja emocjonalna Linklatera, jego empatia i zrozumienie dla każdego problemu, konfliktu, dla osób zagubionych, zranionych i raniących. Nikogo nie osądza, nikogo usilnie nie zbawia. Każdego rozumie i szanuje.
Właśnie to, a nie sposób powstania, sprawia, że Boyhood to historia absolutnie ponadczasowa. Jedna z tych, które w dużej mierze będą adekwatne i bliskie nam za dwadzieścia lat, tak jak były dwanaście lat temu. Tak, jak są teraz.
Poza Boyhood, trylogią Before czy Uczniowską balangą, Linklater ma na koncie wiele innych projektów. Udanych, jak i nieudanych. Niektóre z nich doczekały się własnej, wiernej grupki fanów. Małego kultu doczekało się chociażby Każdy by chciał!! z 2016 roku, które pod wieloma względami wydaje się duchową kontynuacją Uczniowskiej balangi. Był to również początek współpracy Linklatera z Glenem Powellem.
Sporym rozczarowaniem, zarówno dla fanów, jak i krytyki, okazało się Gdzie jesteś, Bernadette? z 2019 roku. Oczekiwania wobec filmu były duże. Linklater zamierzał tym razem postawić na poważniejszy dramat rodzinny i eksplorację cięższych tematów z odsunięciem na bok humoru oraz epizodycznej narracji. Obsadzenie w głównej roli Cate Blanchett również zwiększało prestiż przedsięwzięcia. Film okazał się jednak artystyczną klęską. Twórca kompletnie pogubił się w swojej historii, uciekły mu wszystkie wątki, a struktura całości rozpadła się, niczym w amatorskim filmie, a końcowe konkluzje wydały się szokująco mdłe. Zabrakło ikry, energii i polotu, a nawet sama Blanchett nie zaproponowała widowni niczego specjalnego swoją rolą. Było to drugie rozczarowanie pod rząd, Last Flag Flying ze Steve’em Carellem i Bryanem Cranstonem cierpiało na podobne bolączki, a obecnie film jest praktycznie zapomniany.
Wielu zwiastowało, że Linklater po Boyhood się wypalił, a Każdy by chciał!! było ostatnim (a i tak nie tak dobrym) przejawem jego geniuszu. Sytuację poprawił zupełnie nietypowy projekt. Animowana, sentymentalna historia o dojrzewaniu, z lądowaniem na księżycu w tle – Apollo 10 1/2: Kosmiczne dzieciństwo. Linklater znowu pracował z Glenem Powellem i szybko się okazało, że panowie dogadują się tak dobrze, że kolejny film był już ich wspólnym dziełem.
Hit Man oparty jest na prawdziwej historii, którą niegdyś opisał przyjaciel Linklatera, dziennikarz Skip Hollandsworth (tekst znajdziecie pod tym linkiem). Artykuł został opublikowany lata temu i wtedy też Linklater pierwszy raz się z nim zetknął. Sama historia nie zainspirowała go jednak wówczas do stworzenia filmu. W trakcie pandemii odezwał się do niego właśnie Glen Powell, który dopiero co natknął się na artykuł Skipa. Panowie zabrali się do pracy.
Twórca Przed zachodem słońca znany jest ze współpracy ze swoimi aktorami przy skryptach, często przyznawał im również po fakcie miejsce w napisach końcowych. Scenariusz do Hit Mana stworzył od początku razem z Powellem, który dostrzegł w postaci akademickiego nauczyciela, po godzinach odgrywającego rolę zabójcy do wynajęcia, wielki potencjał i szansę dla siebie na pokazaniu światu skali swojego talentu.
Hit Man okazał się hitem zeszłorocznego Festiwalu w Wenecji. Dla Linklatera to najlepiej oceniany film od czasów Boyhood. Pozwolę sobie tutaj przytoczyć swoją opinię o filmie, publikowaną wcześniej na łamach naszego serwisu.
Upalny, ciężki do zniesienia wenecki wieczór. Właśnie wracałem z całodniowej podróży po Wenecji, gdzie odbijałem się od jednej uliczki do drugiej, poznając wszystkie zakamarki tego fascynującego miasta.
Gdy łódź wpływała pod mostem, dobijając do pomostu tuż obok Sali kinowej, uświadomiłem sobie, że nieszczególnie mam siłę na film. Właściwie najchętniej poszedłbym spać. A fakt, że czekał mnie godzinny marsz w nocy, po seansie, przez peryferie jednego z weneckich cypli, no, nie nastawiał mnie pozytywnie.
Ale czekał na mnie „Hit Man”. Richard Linklater.
Przeżułem więc swoje wyczerpanie, odebrałem kawę (od fascynująco cały dzień energicznej dziewczyny) i rozsiadłem się w fotelu, pełen jak najlepszej wiary, że pracownicy festiwalu obudzą mnie na tyle szybko, bym wyrobił się na transport przez morze.
Przepadłem.
„Hit Man” okazał się jednym z najprzyjemniejszych, najzabawniejszych i najbardziej angażujących seansów kinowych od dawna. Definicją kinowego doświadczenia, ale w nieco inny sposób, niż zazwyczaj to pojmujemy. W końcu „Hit Man” nie jest wielkim spektaklem i przełamującym granicę widowiskiem. Jest zamiast tego wspólnym śmiechem i zabawą. Filmem, na którym cała sala śmieje się w głos, a radość z twarzy widzów nie zejdzie jeszcze długo później. To prosty, szczery obraz, w którym Linklater wciela się w czarodzieja, biegle władającego magią, którą niegdyś posiedli mistrzowie hollywoodzkich komedii zeszłego wieku. „Hit Man” nie unika schematów, ale czyni z nich swoją siłę. Czerpie co najlepsze z romantycznych komedii, duchem jednak będąc blisko twórczości Capry.
W przerobionej, ale jednak prawdziwej historii profesora odgrywającego fałszywego zabójcę na wynajem, odnajduje historię o poszukiwaniu siebie i tworzeniu związku pełnego akceptacji i wspólnego odrzucenia całego świata na rzecz bycia ze sobą.
Festiwal w Wenecji w 2023 był pełen powalających występów aktorek. Lea Seydoux zagrała w końcu w „Bestii” rolę swojego życia. Ale w żadnej nie zakochałem się tak, jak w Adrii Arjonie. To ona jest prawdziwą gwiazdą tego filmu. Jego sercem, duszą i ukrytą bronią. Przyćmiewa nawet spektakularnego Powella, który staje się tu prawdziwym kameleonem. Oboje wyróżnia przede wszystkim genialny komediowy timing oraz odpowiednia doza samoświadomości i akceptacji konwencji, co sprawia, że każdym ruchem, każdym zdaniem, wszystkim, trafiają idealnie w odpowiednią nutkę.
„Hit Mana” w kinie zobaczyć trzeba. Bo Richard Linklater powrócił. I znowu jest absolutnie unikalny na tle wszystkiego, co w kinach możecie teraz zobaczyć.
Wielka szkoda, że zagraniczni dystrybutorzy przegapili szansę na zapewnienie sobie tak wspaniałego tytułu. Świat będzie podziwiał Hit Mana głównie na Netflixie.
Richard Linklater nie zamierza odpoczywać. Kiedy piszę te słowa, jest on na planie swojego nowego filmu, Nouvelle Vague. Jego francuskojęzyczny debiut skupi się na francuskiej nowej fali oraz powstawaniu Do utraty tchu. Film kręcony jest w czerni i bieli, a obsada wypełniona jest debiutantami (wyjątek stanowi Zoey Deutch). Pośród legendarnych postaci kina, których losy poruszy film, znajdą się Jean Seberg, Jean-Paul Belmondo, Jean-Luc Godard, Jean Cocteau, Jacques Rivette, Eric Rohmer czy Roberto Rossellini. Nouvelle Vague nie tylko opowie o okresie nowej fali, ale również formalnie i narracyjnie ma oddawać hołd temu nurtowi.
Linklater jest również w trakcie tworzenia filmu, który skalą i skomplikowaniem wręcz zawstydzi Boyhood. Merilly We Roll Along kręcone jest już od 2020 roku, a data premiery wyznaczono na okolice… 2040 roku. Jest to adaptacja scenicznego musicalu o tym samym tytule, współtworzonego przez wielkiego Stephena Sondheima. Głównym bohaterem jest utalentowany kompozytor, Franklin Shepard, a fabuła podąża tropem jego kariery na przestrzeni 20 lat. Wydarzenia przedstawione są w chronologicznie odwróconej kolejności. Tak też Linklater kręci swój film, co oznacza, że sceny kręcone w 2020 roku w filmie ujrzymy na samym końcu. Twórca zebrał fantastyczną ekipę, która zobowiązała się przez dwie dekady powracać dziewięć razy na plan, by opowiedzieć całą historię. Główna rola przypadła w udziale Paulowi Mescalowi (w artykule mu poświęconym pisałem nieco więcej o całym filmie), a partnerują mu Ben Platt i Beanie Feldstein.
Merilly We Roll Along to jednak pieśń odległej przyszłości. Co Richard Linklater przedstawi nam wcześniej? Czy jego najbliższy film będzie potwierdzeniem wielkiego powrotu do formy? Czy świat pokocha Hit Mana równie mocno co publika festiwalowa? Odpowiedź na te pytania poznamy względnie niedługo (zwłaszcza patrząc przez pryzmat daty premiery jego największego projektu), ale coś czuję, że już ją znam.
Zapraszamy na nasz debiutancki DKF, w piątek 17 maja o 19:00 do Narodowego Centrum Kultury Filmowej w Łodzi. Razem z NCKF pokażemy Wam film Hit Man, któremu towarzyszyć będzie nasza prelekcja oraz prowadzona przez nas dyskusja. Bilety na seans możecie nabyć tutaj.