Noc nieżywych mutantów – recenzja komiksu „Empireum. X-Men”

Wiktor Lewandowski24 sierpnia 2023 20:49
Noc nieżywych mutantów – recenzja komiksu „Empireum. X-Men”

Wyobraźcie sobie być Jonathanem Hickmanem w 2020 roku – oto rozpoczynacie swój misternie rozplanowany remont generalny niezwykle chaotycznej, wielopiętrowej chałupy, jaką jest X-Men. Głowicie się miesiącami, rozpisujecie każdy krok, rozwieszacie na tablicy korkowej setki kolorowych karteczek i łączycie je czerwoną nitką, aby wreszcie, po wylanych litrach potu, krwi i łez, po nieprzespanych nocach spędzonych na pisaniu, po wielokrotnych próbach sensownego rozpisania drzewa genealogicznego rodziny Summersów móc powiedzieć: mamy to. A wtedy do waszych drzwi puka wysłannik editorialu Marvela i oświadcza wam, że na samym początku waszego runu musicie wcisnąć tie-in do galaktycznego eventu o łupaninie Skrulli, Kree i kosmicznych drzewców. Pewnie większość z nas z frustracji wywaliłaby stół ze scenariuszami do góry nogami, to jednak Hickman, scenarzysta więc zakasał rękawy i zamiast tego dostarczył pyszniutką, czterozeszytową pulpę o walce z zombie i roślinami, dającą więcej frajdy niż główny event. Jednocześnie zbudował podwaliny pod nadchodzące wydarzenia ze świata mutantów. Bo, parafrazując Mike’a z Breaking Bad, Hickman jest po prostu TYM gościem. Dlatego też zamiast marudzić i krytykować, napisał Empireum. X-Men.


Pewna, znana wszystkim czytelnikom twarz, planuje odpokutować za swoje grzechy i wrócić do łask społeczeństwa mutantów, a że wymaga to nie byle jakiego gestu, decyduje się na ubrudzenie swoich rąk czarną magią i przywrócenie do życia milionów mutantów, lata temu zamordowanych na wyspie Genosha. Jak to zwykle bywa, igranie z życiem i śmiercią ma nieprzyjemne skutki uboczne – Genosha zostaje państewkiem zombie-mutantów łaknących mózgów. Co gorsza, pokrywa się to z inwazją rasy Cotati na Ziemię, toteż banda nieszczęsnych roślinnych najeźdźców musi nagle stawić czoła armii nieumarłych. Jak X-Men poradzą sobie z tymi dwoma problemami? Tak, jak potrafią najlepiej, czyli wysyłając do walki niewielką grupę mniej lub bardziej wykwalifikowanych agentów i wysadzając w powietrze, co się tylko da.


Ironicznym zbiegiem okoliczności jest to, że za oceanem krakoańska era X-Men powoli dobiega końca i przyszłość mutantów stoi pod znakiem zapytania, a na rodzimym rynku machina zaprojektowana przez Hickmana zaczyna się dopiero rozkręcać. Po imponującym, łamiącym bariery czasu i przestrzeni Rodzie X/Potęgach X i nieco spokojniejszym pierwszym tomie właściwej serii o X-Men, w którym Hickman zapoczątkował rozrastanie się kolejnych gałęzi narracyjnych, w Empireum. X-Men zostajemy brutalnie wyrwani z krakoańskiego zacisza i wrzuceni bez pardonu na głęboką, mętną wodę gigantycznego Marvelowego eventu. I chociaż zwykle tego typu zagrywka burzy naturalny rytm całej historii i stanowi dla scenarzysty wybój, który musi jakoś obejść, tutaj jest nieco inaczej. Po pierwsze, tie-in nie wcina się w główną serię o mutantach, a stanowi poboczną przygodę będącą zadaniem domowym dla chętnych – przechodząc do nadchodzącego już za chwilę drugiego tomu X-Men bez znajomości tego komiksu nie powinniśmy nic stracić. Ba, Empireum. X-Men nie wnosi nawet nic szczególnego do samego Empireum i nie poznamy w tym niewielkim tomiku żadnego sekretu, który całkowicie zmieni naszą perspektywę na miałki event Ewinga i Slotta. Z pozoru może to się wydawać antyreklamą, ale jest wręcz przeciwnie – odcinając się od pełnych patosu snujów i pogmatwanego sięgania do głębi kosmicznego lore prezentowanego w Empireum, poboczna historia o X-Men stojących na środku konfliktu między roślinoludźmi i zombie to kawał dobrej, niewymagającej zabawy w sam raz na raz, jednocześnie zasiewając niepozorne ziarna, które w przyszłości wykiełkują na ważne wątki w historii Hickmanowskich mutantów.

Za polskie wydanie Empireum. X-Men odpowiada Egmont. Autorami scenariusza są: Jonathan Hickman, Tini Howard, Gerry Duggan, Benjamin Percy, Leah Williams, Vita Ayala, Zeb Wells i Ed Brisson. Za stronę graficzną odpowiadają: Matteo Buffagni, Lucas Werneck, Andrea Broccardo i Jorge Molina. 


Hickman dość szybko pokazuje, że Empireum. X-Men to nie jest komiks, który należy brać szczególnie na serio – kiedy nieświadomi Cotati lądują na Genoshy i pierwszym, kogo spotykają, jest nieumarły mutant z mocą tworzenia wokół siebie eksplozji, historia od razu daje po sobie znać, że będzie jazdą bez trzymanki i chwilą wytchnienia dla scenarzysty i czytelnika. Hickman rzuca w ścianę czym popadnie i sprawdza, co się akurat przyklei: do miksu zombie-mutantów i humanoidalnych roślin dorzuca seniorki-ekoterrorystki, demony prosto z piekła i coraz to kolejnych mieszkańców Krakoi, którzy korzystają ze swojego różnorodnego arsenału umiejętności by raz na zawsze zażegnać problem nieumarłych i roślinnych najeźdźców. Żarty lądują zadziwiająco często, trup ścieli się tak gęsto, jak tylko może, a podziwianie swoich X-Menowych ulubieńców w akcji (Magik!) to sama przyjemność. I chociaż głupia zabawa wydaje się być najważniejszą cechą komiksu, to i tutaj Hickman dał radę przemycić smaczek, który okaże się niezwykle ważny w rozwijaniu wątku jednej z najbardziej znanych mutantek Marvela. Sięgając po Empireum. X-Men dostajemy więc nie tylko kawał bezprecedensowej zabawy, ale i kluczowe informacje co do dalszego rozwoju nacji Krakoi – choćby tylko dlatego warto dać szansę tej krótkiej, prostej i lekkostrawnej historii.


Za oprawę graficzną każdego z czterech zeszytów zawartych w Empireum. X-Men odpowiada inny artysta – nie winię jednak nikogo, kto nie zorientował się od razu, bo style Matteo Buffagniego, Lucasa Wernecka, Andreasa Broccardo i Jorge Moliny wszystkie wpadają do jednego worka popularnego współcześnie wśród superbohaterszczyzny miksu realizmu i przerysowania, bez szczególnego skręcania w którąkolwiek ze stron. Rysunki są generyczne i tak akceptowalne, jak tylko się da: nie sposób szukać tu eksperymentalnego kadrowania czy wyjątkowych, zapadających w pamięć paneli. Empireum. X-Men wydaje się warstwą graficzną odpowiadać prostocie scenariusza, zwykle zamykając postacie w okowach klasycznych prostokątów i kwadratów, raz na jakiś czas decydując się na szerszy kadr czy splash page, by pokazać skalę rzezi dziejącą się na Genoshy. Ciężko się nad tak bazową formą rysunków zachwycić, ciężko też szczególnie jej nie lubić – to komiksowy odpowiednik wafla ryżowego, równie bezsmakowy co nieinwayzjny. W koherentną całość spinają wszystko kolory Nolana Woodarda, utrzymane w przywodzącej na myśl klasyczne grindehouse’owe filmy żółtej tonacji, dzięki czemu – a może przez co – przejścia z jednego rysownika do drugiego są płynne i ledwo wręcz zauważalne. Łącznie ze scenariuszem składa się to na wizję komiksu sklejonego na boku i szybko, jako kolejny produkt w fali eventowych tie-inów mający stanowić jedynie element do odhaczenia dla zapaleńca, który z jakiegoś powodu pragnie dowiedzieć się o Empireum wszystkiego, co się tylko da: wieje tu korporacyjnym cynizmen, ale wiatr ten odpędza rzeczywiste serducho i zabawowa lekkość, jakie włożył w tę historię Hickman.


Są różne metody zabierania się za odgórnie narzucony przez redakcję tie-in: można być wyrobnikiem i mieć to z głowy, można stworzyć coś wyjątkowego i ponadczasowego, albo można stwierdzić „walić to, i tak nikogo to szczególnie nie obchodzi” i napisać nieofensywną, przyjemną i niespodziewanie angażującą historię – i właśnie taki plan działania obrał tutaj Hickman. Za dwa tygodnie nie będę pewnie nawet pamiętał, że Empireum. X-Men w ogóle przeczytałem, ale jeśli ktokolwiek kiedykolwiek przypomni mi o egzystencji tego komiksu, to będę mógł z czystym sumieniem zadeklarować, że no tak, w sumie to całkiem fajne. A czasami „w sumie to całkiem fajne” wydaje się być wystarczającą rekomendacją.