Od lat kino niezależne jest ostoją dla bardziej przyziemnych filmów, w których twórcy nie boją się podejmować trudnych tematów dotyczących małych, często pomijanych jednostek. To właśnie tam, widzowie, szczególnie ci amerykańscy, mogą znaleźć głos najbardziej zmarginalizowanych społeczności, czy, tak jak ma to w przypadku Olmo, dzieci. Nowy film Fernando Eimbcke emanuje pozytywną energią i optymizmem, choć jednocześnie z brutalną szczerością opowiada o dorastaniu w cieniu rodzinnych problemów.
Olmo posiada wszystko, żeby nazwać go dość sztampowym kinem coming-of-age. Z jednej strony fabuła rozgrywa się wokół rodziny z Nowego Meksyku, która ledwo wiąże koniec z końcem. Ojciec, chory na stwardnienie rozsiane, jest przykuty do łóżka, co sprawia, że 14-letni Olmo jeszcze będąc dzieckiem, zostaje (wraz z siostrą) obarczony wielką odpowiedzialnością. Szczególnie że matka jako jedyna pracuje, co i tak nie wystarcza do opłacenia zaległych już rachunków. Kiedy zostaje wezwana na dodatkową zmianę, okazuje się, że rodzina – świetnie działająca maszyna, musi zrzucić całość ciężaru opieki nad ojcem na Olmo. Co gorsza, będzie to pierwszy raz, kiedy samodzielnie będzie sprawował nad nim opiekę, co stawia go przed mocno przyspieszonym egzaminem dojrzałości.
W tym samym czasie do głosu dochodzą nastoletnie pragnienia młodego Olmo. Jego sąsiadka, w której się podkochuje – Nina, zaprasza go na imprezę. Powstaje zatem w nastolatku rozdarcie pomiędzy rodzinnymi obowiązkami, a (wciąż dziecięcą) chęcią zabawy i miłosnych eksperymentów.

Mały budżet filmu sprawia, że Eimbcke kieruje się w stronę formalnego minimalizmu i radzi sobie z tym bardzo dobrze. Pracuje przy naturalnym świetle, przez co Olmo operuje w charakterystycznej dla kina niezależnego palecie barw. Choć w pewnych scenach dodaje to faktycznie szczyptę magii do klimatu całej historii, sprawia to niestety też, że najnowszy projekt Eimbcke nie wyróżnia się zbytnio na tym polu od podobnych gatunkowo filmów.
Reżyser potrafi jednak też w dość subtelny sposób operować wizualnymi znakami, aby pokazać, że cała historia nie jest jednowymiarowa czy aż tak kliszowa, jak się mogłoby się to wydawać. Wiele scen nakręcono w taki sposób, że odnosi się wrażenie, jakby rodzinny dom Olmo był dla niego wręcz więzieniem. Klaustrofobiczny, zamknięty pokój ojca przypomina, że niewinny nastolatek został ograbiony z dzieciństwa (choć oczywiście nie można w tym przypadku nikogo winić).
Eimbcke, choć operuje w dość klasycznych ramach coming-of-age, potrafi dostrzegać ważne, choć często małe rzeczy. Szuka piękna w ludzkich imperfekcjach. W granicach coming-of-age potrafi zmieścić elementy kina drogi, nawet jeśli historia pozwala na to tylko w jednej scenie. Wyprawa na imprezę Niny służy Olmo jako moment autorefleksji. Dostrzega ze smutkiem, że jego dziecięce czasy minęły i choć próbuje z tym walczyć, ostatecznie to akceptuje. W przypływie rozpaczy próbuje jeszcze za wszelką cenę chwycić się utraconej niewinności, próbując wrócić po zostawione na imprezie stereo, które stanowi dla niego kotwicę trzymającą go w beztroskim dzieciństwie. Łączy go również z ostatnimi szczęśliwymi chwilami, jakie zaznał z powoli umierającym ojcem.
Choć ta mikrobudżetowa produkcja opiera się (niestety) na dość kliszowym schemacie, Eimbcke zdołał ją wypełnić sporą dozą serca i empatii, jednocześnie w zgrabny sposób uchwycając realizm historii. Prawdziwie ożywił bohaterów, nie ograniczając się wyłącznie do nadania im jednej cechy charakteru. Każdy z nich walczy, żeby żyć pełnią własnego życia, pamiętając przy tym, że na ich barkach spoczywa wielka odpowiedzialność. Olmo, mimo że rozgrywa się w ciągu jednego dnia, w przekonujący sposób ukazuje rodzinny dramat i bolesne zderzenie nastolatka ze ścianą dorosłości.
Olmo będziecie mogli zobaczyć już za nieco ponad tydzień na 16. TAURON American Film Festival we Wrocławiu. Film trafił do sekcji Young Americans, której Immersja drugi rok z rzędu jest partnerem medialnym. Festiwal potrwa od 6 do 11 listopada, zaś sekcja online będzie dostępna do 23 listopada.
