Zacznę krótko. Zwięźle. Przewidywalnie. 28 lat później to arcydzieło i jeden z najlepszych legacy sequeli, które kiedykolwiek powstały. A przede wszystkim wybitnie humanistyczna opowieść.
Nie jest tak łatwo ująć w słowa fenomen 28 dni później. Film kultowy, przełomowy, który raz na zawsze zmienił opowieści o zombie-podobnych stworach i spowodowanej zarazą apokalipsie. A jednocześnie film przez wielu nadal nieznany, który przez lata był zupełnie nieobecny na zachodnich streamingach i serwisach VOD, nie powracał do kin, a w tych mniej legalnych czeluściach internetu dostępny był w niezbyt zachwycających wersjach — co biorąc pod uwagę specyfikę obrazu, stawiało przed oglądającym nie lada wyzwanie.
A jednak 28 dni później zmieniło kino, literaturę i branżę gier komputerowych. Opowieść Alexa Garlanda odchodziła od utartych horrorowych schematów, przekładając nad terrorem i dreszczykiem emocji intymną opowieść o zagubionych ludziach, walczących nie tyle o przeżycie, ile o utrzymanie własnego człowieczeństwa. Ta prosta historia, świetnie czerpiąca z prozy Johna Wyndhama czy twórczości George A. Romero, dokonała prawdziwej ewolucji w postrzeganiu zombie.
Zombie – zarówno jako słowo jak i zjawisko – korzeniami sięgają ku Afryce. W Demokratycznej Republice Konga i tamtejszym języku, którym posługują się rdzenne ludy, znaczenie słowa było ściśle powiązane z zumbi (fetysz) oraz nzambi (bóg). W XVI wieku zombie zaczęły coraz bardziej przenikać do kultury i systemu wierzeń, głównie na Haiti wśród środowisk afrykańskich niewolników. Owe przerażające stworzenia szybko powiązano z voodoo i praktykowanymi przez szamanów magicznymi rytuałami. Badacze po latach zauważyli, że można z tego wyciągnąć intrygującą interpretację: zombie mieliby być metaforą niewolnictwa (uwięzieni ludzie, jak nieumarli, mieli bardziej egzystować niż faktycznie żyć, byli sprowadzeni do mniejszej, bardziej zwierzęcej, formy istnienia).
Gdy przeniknęły już do popkultury, były przede wszystkim ożywionymi trupami, w najlepszym razie formami demonów. Ociężałymi, powolnymi, pozbawionymi rozumu. Dopiero Alex Garland powiązał je z jednym z największych zagrożeń współczesnego świata: epidemią. Chorobą tak straszną i niemożliwą do powstrzymania, że w jednej chwili biorącą w posiadanie tysiące, miliony istnień. Przekształcającą je w coś więcej i mniej niż człowieka. I chociaż wiele opowieści o „zarażonych” zamyka się właśnie na tym, że „zombie” nie są już jedynie ożywionymi trupami, a zarażonymi ludźmi, to Alex Garland zawsze celował dalej, wyraźnie pokazując, że jego zarażeni to jedynie kolejny etap ewolucji. Lekko zarysowany, ale znakomicie działający wątek w pierwszym filmie staje się siłą i motywem przewodnim 28 lat później.
Tegoroczny film Boyle’a to specyficzny legacy sequel. Nie podążamy tutaj za znanymi sobie bohaterami, nie śledzimy rozwoju konkretnych tajemnic. Twórcy odrzucają wszystkie nieliczne poszlaki, które pozostawiły poprzednie części, które mniej ambitni filmowcy mogliby potraktować jako motywy główne nowych opowieści. Pod prawie każdym względem 28 lat później jest filmem samodzielnym, stojącym na własnych nogach. Nie jest nawet dalszą eksploracją ustanowionego świata, a raczej tematów, które poruszono już dwadzieścia lat temu. Ten obraz to kolejne pytania, dalszy etap nigdy niezamkniętej dyskusji. Rozmowy nad ewolucją, zmianą. Miłością i śmiercią.
Alex Garland w ostatnich latach głównie mnie rozczarowuje. Jego skręt w kierunku filmów politycznych okazał się katastrofalny. Civil War oraz Wojna są przykładami wszystkiego, co najgorsze w amerykańskim spojrzeniu na świat, a przede wszystkim niesłychanej scenariuszowej tchórzliwości i ignorancji. Od braku zrozumienia tematu, poprzez mylenie przyczyn ze skutkami, po zupełnie niezdarne i prawie infantylne rozrysowanie psychologii bohaterów i socjologicznego tła prezentowanych społeczeństw.
Dlatego też tak cieszy mnie, że Garland w swoim nowym scenariuszu odchodzi od polityki i wraca do ludzi. Do humanizmu. Można oczywiście próbować 28 lat później postrzegać jako metaforę Brexitu i politycznej izolacji Wielkiej Brytanii na prośbę jej własnych obywateli, ale moim zdaniem jest to odczytanie leniwe i podyktowane przedwczesnymi założeniami. Sprowadzające całą opowieść do wniosków najbardziej nam pasujących do obecnego wzorca zainteresowań Garlanda. Chociaż znajdziemy tutaj odniesienia do problemów wysp (Jimmy Savile!), to całość jest zdecydowanie bardziej uniwersalna, a jeśli już to bliższa metaforze państwa upadłego.
Dla Garlanda najważniejsze jest, by opowiadać, tak jak wspomniałem, o życiu i śmierci. To banalnie proste, doszukiwanie się tutaj zbyt wielu kontekstów służy jedynie na niekorzyść jego pracy. 28 lat później nie jest łamigłówką do rozwiązania, nie jest udawanym politycznym ostrzeżeniem jak Civil War ani nawet (żałośnie ślepą) obserwacją jak Wojna. 28 lat później to medytacja. Nad tym, czy możemy utracić swoje człowieczeństwo w obliczu wojny. Nad tym, kiedy przestaniemy w każdej odmienności i każdej zmianie dostrzegać jedynie zagrożenie, które trzeba wyeliminować. Czy możemy w obliczu katastrofy i nieopisywalnego terroru pozostać wrażliwi, wyrozumiali wobec drugiego człowieka. A w końcu, czy przetrwanie, trzymanie się kurczowo, wbrew wszystkiemu, życia, w każdej jego postaci, jest rzeczywiście słuszną decyzją?
Każde z napisanych przeze mnie słów jest banalne. Podobnie jak czterdzieści innych wersji powyższego akapitu. Ale tak, ten film jest prosty. Rozbity na czynniki pierwsze wydaje się banalny, może patetyczny. Oceniany surowym okiem, przy odpowiednim dystansie, mógłby się wydać nawet powtarzalny. Czasem jednak zapominamy, że nie na tym polega oglądanie filmów. To, co jest w nich najważniejsze, to emocje, uczucia. Możliwość wysłuchania opowieści, która rezonować z nami będzie na wielu różnych płaszczyznach, tych oczywistych i nieoczywistych. Opowieści, która pozwoli nam odnieść się do tego, co przeżywamy na co dzień, ale też takiej, która przebudzi w nas wspomnienia i emocje, o jakich zdążyliśmy zapomnieć. Dzielenie się historiami jako dzielenie się częścią siebie to jeden z najwspanialszych rodzajów miłości. A miłość nie może istnieć bez szczerości, bez wrażliwości.
A tymi wzniosłymi, przesadnymi słowami chce po prostu powiedzieć, że 28 lat później uderzyło w każdą nutę perfekcyjne, idealnie zgrywając się z tym, co siedzi głęboko we mnie. A jego specyficzna, wspaniała poetyka przez te dwie godziny była manifestacją części mnie. Nie wyczułem w tym ani grama fałszu, zawahania.
A główna w tym zasługa reżysera. Danny Boyle tworzy najbardziej odjechany technicznie, kwasowy, momentami absurdalny film w swojej karierze, ale największą siłę pokazuje wtedy, gdy z kinowego hipisa zamienia się w poetę. Człowieka znacznie starszego niż twórca Trainspottingu, dojrzalszego. Twórcę, który zbliża się już do końca życia, który przeżył i widział swoje. Ale nie przestał kochać życia, nie przestał być za nie wdzięczny. Poezja i pełna elegancji wzniosłość Boyle’a nie jest patetyczna czy smutna. Jest ciepła. W najbardziej łamiącej serce i wyciskającej łzy sekwencji swojego filmu, w której oglądamy, jak jeden z bohaterów przeżywa najgorszą chwilę swojego życia, widz zamiast czuć przytłaczającą gorycz… czuje nadzieję. Łzy, które gdzieś po moich policzkach spłynęły, nie były spowodowane rozpaczą, a tym, że doświadczyłem jednego z najcieplejszych, najbardziej empatycznych momentów w kinie blockbusterowym… kiedykolwiek. Gdy szalejąca przez większość czasu kamera zatrzymała się, by skupić na twarzy Jodie Comer, a w tle wybrzmiał jeden z najwspanialszych filmowych utworów ostatnich lat, wszystkie składniki połączyły się w kinowy absolut, jeden z tych rzadkich momentów, gdy granica między światem filmu a światem rzeczywistym znika, gdy otoczenie rozpływa się i staje jednym, a widz, ja, przez te kilka minut czuje coś, co może czuć jedynie obcując z drugim człowiekiem.
Ta „recenzja” zamieniła się bardziej w osobisty wylew emocji. I dobrze. W końcu już nasłuchaliście się o tym, jak doskonały technicznie jest to obraz. Nic nowego tutaj nie dodam, Danny Boyle i jego ekipa dokonali czegoś niesamowitego, tworząc najbardziej zachwycająco-przerażającą apokalipsę na ekranie od lat. Użycie telefonów do kręcenia filmu nie okazało się tylko nudną sztuczką marketingową, ale strzałem w dziesiątkę, pozwalającym osiągnąć porażające uczucie klaustrofobii oraz zainscenizować najlepsze sceny akcji z udziałem „zombie” w historii kina. Urozmaicony, nowatorski „bullet time” jest absolutnie genialny. Chociaż i tak największą zaletą nowatorskiego sposobu kręcenia jest to, że dzięki tej decyzji twórcy mogli nakręcić prawie wszystko w plenerze. A to czuć. Zapomnijcie o sztucznej apokalipsie The Last of Us. Świat 28 lat później wciągnie was, przemieli, przeżuje, i nigdy nie wypuści na wolność.
Nawet jeśli próbuje, swoją ostatnią sceną. Sekwencją, która na początku wydawać może się po prostu brawurowym, nonszalanckim przełamaniem tonu, ale po chwili, zwłaszcza gdy poznamy kontekst, okazuje się niesłychanie przemyślanym i spójnym z całością elementem kreacji świata i opowieści. A przede wszystkim naprawdę unikalnym i zatrważającym wprowadzeniem do tego, co nadejdzie.
Nie, żebym potrzebował zachęty, by czekać na The Bone Temple. Pomijając to, jak świetnie kolejni filmowcy czują się w tym świecie, to naprawdę zżyłem się z nowymi bohaterami. Alfie Williams to kolejny brytyjski chłopak debiutujący w tym roku na ekranie, który z marszu zachwyca, przejmuje absolutną kontrolę na scenie i radzi sobie znakomicie z każdym postawionym przed nim wyzwaniem. A co jeszcze bardziej imponujące, nie wypada blado na tle swoich starszych towarzyszy, a oni… o matko. To, co w tym filmie robi Ralph Fiennes, zasługuje na wszystkie nagrody świata. Jak Danny Boyle złamał mnie nagłą tonalną zmianą w połowie filmu, tak Fiennes roztrzaskał mnie tym, jak wielką wrażliwość pokazał na ekranie w zaledwie kilkanaście minut. A przecież nawet nie był najlepszy na ekranie, bo to odznaczenie wędruje zdecydowanie do Jodie Comer za jedną z jej najlepszych dotychczasowych ról. Nie ma lepszej aktorki młodego pokolenia, nie ma aktorki, która potrafiłaby lepiej odegrać tak zróżnicowane spektrum emocji, która tak doskonale panowałaby nad swoim głosem, każdym mięśniem twarzy, każdym mrugnięciem.
Dawno nie było blockbustera, w którym aktorzy mieliby okazję tak często być emocjonalnie w pełni odsłonięci, niemalże nadzy, wrażliwi. Brak tutaj aktorskich szarż, wszyscy pozostają bardzo stonowani i wiarygodni, co stoi w interesującej (ale niewywołującej dysonansu) kontrze do radykalnej realizacji. Warto tu jednak podkreślić, że dyscyplina i konsekwencja Boyle’a sprawia, że film nawet przez moment nie wydaje się przestylizowany, nie staje się formalnym ćwiczeniem czy popisówką. Każdy kadr, każdy ruch kamery czy montażowy odjazd czemuś służą. Nawet zaskakująca sekwencja montażu skojarzeniowego nie dekoncentruje, a jedynie wzmacnia uwagę widza.
Mógłbym rozpisywać się o każdym aspekcie 28 lat później. Tak jak jednak mówiłem, wszystko to już wiecie. Jeśli jeszcze nie widzieliście filmu, pójdźcie koniecznie do kina. Dostrzegam ewidentne, polaryzujące elementy całości. Domyślam się, dlaczego wielu widzów od tej wizji Boyle’a i Garlanda się odbije. Mogę jednak obiecać, że jeśli ta szalona, fascynująca kompozycja zestroi się z wami, to przeżyjecie coś wyjątkowego, rzadko spotykanego w kinie mainstreamowym. Czekałem na ten film, czekałem bardzo. Nigdy jednak nie przypuszczałem, że dotknie mnie w taki sposób. To wyjątkowa rzecz i jeden z najlepszych, a na pewno najciekawszych, legacy sequeli w historii kina.
28 lat później jest już dostępne w kinach w całej Polsce. Druga część, The Bone Temple, trafi do kin 16 stycznia 2026 roku.
Zachęcamy do lektury naszego tekstu o nadchodzących premierach 2025 roku.