Chociaż moda na westerny nadal nie wróciła, to ciągle co jakiś czas dostajemy spory, interesujący projekt w ramach tego gatunku. Rewizjonistycznym i postmodernistycznym spojrzeniem na niego podzielił się kilka lat temu Jeymes Samuel przy okazji fantastycznej Zemsty rewolwerowca. W ciągu ostatnich miesięcy świat próbował podbić Kevin Costner z absurdalnie wielkim Horizon. Teraz polska widownia będzie mogła nareszcie zobaczyć efekt pracy twórcy zgoła innego. The Dead Don’t Hurt to drugi projekt gwiazdy m.in. Władcy Pierścieni czy filmów Davida Cronenberga. Film, który odniósł na świecie umiarkowany sukces, na nowo rozpoczynając dyskusję o kondycji zarówno westernu, jak i kina feministycznego.
Pierwszy film Viggo Mortensena – Jeszcze jest czas – był projektem może nie wybitnym, ale niezwykle interesującym, zarówno technicznie, jak i kontekstualnie. W odróżnieniu od propozycji innych aktorów-reżyserów nie był jedynie technicznym ćwiczeniem czy dodatkową zabawą. Był odpowiedzią na potrzebę serca i rodzajem bardzo specyficznej, zupełnie nieoczywistej, autoterapii. Może dlatego dla wielu widzów był to obraz zbyt hermetyczny i abstrakcyjny, szczególnie że Mortensen bardzo dramatyczną, nielinearną historię uatrakcyjnił zbijającym z tropu humorem opartym na absurdzie i grotesce. Nie wszystko działało, bo i warsztat Mortensena pozostawiał wiele do życzenia. Jednak, bez najmniejszych wątpliwości, film zapadał w pamięć. Poruszył mnie nie tylko dlatego, że stanowił pierwszą tak intymną spowiedź artysty bardzo dla mnie istotnego, ale również dlatego, że w przewrotnej historii znalazłem wątki, z którymi potrafiłem się utożsamić. Nie bezpośrednio, a raczej na zasadzie drobnych wrażeń i ogólnych emocji niż konkretnych sytuacji.
The Dead Don’t Hurt, jak i poprzednik, wyrosło z bardzo zażyłej relacji Mortensena z matką. Film jest odpowiedzią na liczne problemy, z których kobieta zwierzała się swemu synowi, próbą uchwycenia tego, kim była, czym w życiu się kierowała, jakie miała marzenia. Jest też portretem, który reżyser odmalował w myślach.
Nie ma tu jednak mowy o autobiografii. W końcu rzecz się dzieje na Dzikim Zachodzie. Jest przede wszystkim opowieścią o kobiecie porzuconej na pastwę męskiego okrucieństwa i bezprawia. To film o pionierskiej obsesji oraz przypadkowych ofiarach wojny, którymi najczęściej były kobiety. Chociaż Vivienne, bohaterka filmu, nie jest postacią prawdziwą, to Mortensen, tworząc ją, wzorował się na zasłyszanych historiach i spisanych relacjach historycznych. Vivienne staję się bohaterką zbiorową, reprezentatywną dla tysięcy pozbawionych imion i twarzy kobiet amerykańskiego Zachodu, a jej losy są zarazem analizą historii przez nie wszystkie dzielonej.
Mortensen jest oszczędny w słowach. Zamiast opowiadać, pokazuje, i robi to naprawdę nieźle. Montaż jest zdecydowanie mniej rwany niż ostatnio, chociaż reżyser nadal przeplata ze sobą różne linie czasowe, zachowuje większy porządek niż w debiucie. Tempo pozostaje bardzo stonowane. Mortensen co i rusz staje, by pobyć trochę z bohaterami, poobserwować ich szarą codzienność, uchwycić piękno najprostszych chwil. Paradoksalnie, chociaż wiele złego spotyka bohaterów, to film w żadnym momencie nie popada w przesadnie depresyjne tony. Dominuje nim nadzieja i miłość, uczucia tak silne, że nawet w owym brutalnym świecie są w stanie przetrwać. Relacja, która łączy Vivienne z drugą główną postacią – Holgerem, jej mężem, jest niezwykle spokojna, wyciszona, a nawet niezręczna. Nie znajdziemy tu wielkich gestów, głośnych kłótni czy spektakularnych dowodów oddania. Między bohaterami nie ma żaru. Nie są dwoma połówkami jednej całości.
Nie spotkali się dzięki przeznaczeniu, a dzięki przypadkowi. Ich wspólne życie to efekt pracy i zwyczajnej sympatii, której nie potrafią wyrazić słowami. Bardzo ciekawie rozpisany jest Holger – zdecydowanie niebanalny bohater westernu. Chociaż budzi szacunek, to pozbawiony jest charyzmy czy otoczki tajemnicy. Jest bardzo zdystansowany, ale w sposób nietypowy, bliższy zażenowaniu i niesłabnącemu poczuciu niepokoju. Holger sprawia wrażenie człowieka czującego się bardzo niekomfortowo w towarzystwie tak swoim, jak i innych, a chociaż nie należy do analfabetów, to dobór słów przychodzi mu z wielką trudnością. Ukochana ironicznie nazywa go „psem” i nie jest to porównanie dalekie od prawdy, bo Holger najlepiej sobie radzi, gdy jest pozostawiony samemu sobie, a jego wolność ogranicza jedynie linia horyzontu. Z drugiej strony daleko mu do prostego osiłka, Vivienne traktuje w sposób bardzo nowoczesny i równy, szanuje jej decyzje również w sprawach bardzo skomplikowanych. W filmie jest fantastyczna scena, gdy mężczyzna odkrywa krzywdę, którą wyrządzono ukochanej i w pierwszym zrywie planuje krwawą zemstę. Żona bezceremonialnie ucina mrzonki o bohaterskim rozliczeniu, przypominając, że to nie o niego w tej opowieści chodzi. To nie jego skrzywdzono, nie on będzie decydował o tym, kto i jak musi zapłacić.
Takie sceny wyszłyby bardzo nienaturalnie, gdyby nie wspomniana już powściągliwość Mortensena, niezwykle oszczędne operowanie słowami. Najważniejsze momenty dla relacji głównych bohaterów dzieją się w prawie absolutnej ciszy, a najmocniej za serce chwyta proste chrząknięcie lub kiwnięcie głową.
W tych dekonstrukcjach ról społecznych widać spore inspiracje wybitnym filmem McCabe i pani Miller, myślę, że można by się nawet posunąć do nazwania The Dead Don’t Hurt duchowym spadkobiercą arcydzieła Altmana. Nie jest to jednak czołobitne, bezmyślne kopiowanie i nawiązywanie, a raczej dialog. Znów, niekoniecznie równego z równym, ale nawet taki rodzaj dyskusji zawsze będzie bardziej interesujący, niż kłanianie się autorytetom.
Film Mortensena ma też wiele wad, ale żadna z nich nie jest szczególnie poważna. Bardziej jest to kwestia delikatnego niedosytu. Znajdziemy tu wiele scen, które aż się proszą o rozwinięcie, a pewne momenty na pewno zyskałyby na pewniejszej ręce reżysera. Tak jak Mortensen dobrze operuje płaszczyznami akcji czy jest w stanie naprawdę nieźle tkać specyficzną atmosferę, łącząc elegancką impresję zdjęć z delikatną muzyką ilustracyjną, tak rezygnuje z formalnych eksperymentów, którymi wypełnione było Jeszcze jest czas. Nie, żeby w filmie z 2020 roku były one specjalnie udane, ale sprawiały, że obraz był mniej przeźroczysty. Rozumiem jednak, że w tym przypadku artyście zależało przede wszystkim na tym, by historię opowiadały twarze.
Dlatego też rozumiem zachwyty nad występem Vicky Krieps, chociaż jednocześnie nie mogę pozbyć się odczucia, że zabrakło tutaj szansy aktorki do większego podkreślenia własnej osobowości. Mam wrażenie, jakby aktorka była bardziej płótnem dla reżysera niż współtwórczynią postaci. Zbyt często wiedziałem, jak zagra i co pokaże, zabrakło mi nutki niepewności i braku pokory, które znamy chociażby z Nici widmo. Nie zmienia to faktu, że to, co Krieps grać ma, gra bardzo dobrze. Zdecydowanie bardziej doceniam jednak Viggo Mortensena, portretującego Holgera, za rolę bardzo zniuansowaną i niewdzięczną. Rzadko się zdarza, by aktor, który jednocześnie film reżyseruje, wykreował dla siebie tak wycofaną, antypatyczną postać.
The Dead Don’t Hurt jest filmem znacznie spójniejszym od poprzedniego dzieła reżysera, zrobionym pewniejszą ręką przez filmowca, który narzucił już sobie pewną dyscyplinę. Tym samym brakuje mu niekonwencjonalności i abstrakcji Jeszcze jest czas. Szkoda, ale nadal jestem przekonany, że Viggo Mortensen z każdym kolejnym filmem będzie próbował nowych rzeczy i wierzę mocno, że gdy już odnajdzie swój głos i wypracuje styl, to dostarczy nam naprawdę fantastyczny film.
The Dead Don’t Hurt na polskie ekrany wkroczy 18 października. Za dystrybucję odpowiada Galapagos Films. Viggo Mortensen pracuje obecnie nad kolejnymi potencjalnymi projektami. Artysta liczy na to, że w przyszłym roku będzie już kręcił trzeci film.