Lata mijają, a kinematografia ciągle czeka na nowego Harry’ego Pottera. Na serię fantasy, która porwie widownię i wciągnie ją do świata bajek, magii i ekscytujących przygód. Serię z fascynującą galerią bohaterów, z którymi nowe pokolenie będzie mogło się utożsamiać i wspólnie dorastać. Co oczywiste, twórcy od lat szukają bazy pod potencjalny hit w literaturze młodzieżowej. Percy Jackson i bogowie olimpijscy już od swej premiery wydawał się kandydatem idealnym. Seria sprzedała się w nakładzie stu osiemdziesięciu milionów egzemplarzy i stała się mniej więcej czternastą z najchętniej czytanych sag w historii. Znakomity humor, rewelacyjnie napisane postaci i intrygujący, świeży mariaż young adult z fantastyką czerpiącą pełnymi garściami z greckiej mitologii. Na papierze – samograj.
Pierwsze podejście do ekranizacji zakończyło się porażką i fani musieli czekać wiele lat, aż Hollywood ponownie złapie za książki Ricka Riordana. Czy tym razem z lepszym efektem?
Obudzony w środku nocy, z przyłożonym do skroni pistoletem i zapytany o to, która młodzieżowa seria jest moim zdaniem najłatwiejsza do adaptacji, zawsze i bez najmniejszego wahania odpowiem: Percy Jackson. Jest dla mnie rzeczą niepojętą, jak wielki problem z tymi książkami mieli twórcy dwóch – delikatnie mówiąc – niezbyt udanych filmów.
Główna historia zawarta w pięciu tomach ma bardzo linearną, przejrzystą narrację. Wątki idealne do przeniesienia na ekran. Bohaterów wręcz gotowych do tego, by ktoś ich ożywił na srebrnym ekranie. Nie jest to seria wymagająca dużych zmian, ucinania bądź poszerzania wątków. Rick Riordan napisał książki fantastyczne, idealne dla Hollywood. Do tego dołóżmy format serialu, budżet Disneya, udział autora i mamy przepis na spektakularny sukces. Najprostsze do zrealizowania zadanie w historii?
Otóż nie. Jak pokazują dwa pierwsze odcinki, Percy Jackson i bogowie olimpijscy może się okazać poprawną adaptacją i przy tym rozczarowującym, nudnym serialem, który zbiera w sobie wszystkie wady współczesnych produkcji streamingowo-telewizyjnych. Oraz dorzuca kilka własnych. By uspokoić książkowych purystów – Percy wydaje się adaptacją wierną i poprawną. Oczywiście pod warunkiem, że nie przeszkadza wam zmiana koloru skóry Annabeth. Jeśli jednak należycie do grupy, która na podstawie tej zmiany dokona oceny, to uprzejmie zachęcam do powrotu do szkoły, ewentualnie zaprzestania udzielania się publicznie.
Nie oznacza to jednak, że wstęp do historii jest sam w sobie dobry. Pierwsze dwa epizody trwają mniej więcej siedemdziesiąt minut i przypominają szaleńczy pęd do mety. Serial z niejasnej przyczyny narzuca sobie zabójcze tempo. Twórcy sprawiają wrażenie, jakby kręcili produkcję skierowaną tylko do osób, które doskonale znają książki. Osób, które zdążyły pokochać bohaterów, zżyć się z nimi i przygotować im w swych sercach miejsce, które tylko czeka na zapełnienie (wystarczy sam fakt zaistnienia). W związku z tym scenarzyści są zwolnieni z przykrego obowiązku tworzenia wprowadzenia, mogą wszystko streścić w telegraficznym skrócie i przejść do rzeczy ciekawszych. Efekt jest taki, że nie mamy okazji poznać naszych bohaterów ani się z nimi zaprzyjaźnić.
Dotarcie do Obozu Herosów zajmuje Percy’emu chwilę. Zanim to nastąpi, widzimy go w towarzystwie Grovera maksymalnie dwa razy, a w drugim epizodzie drogi bohaterów praktycznie natychmiast się rozchodzą. Jest to o tyle przykre, że to ta relacja stanowić będzie o sile całego serialu. Grover jest dla Percy’ego jedynym przyjacielem, a tak naprawdę nie spędzamy nawet chwili w ich towarzystwie i nie mamy okazji poznać ich relacji. Przedstawienie problemów Percy’ego – dysleksja, ADHD, kryzys tożsamości – też jest strasznie pośpieszne i dość niezręczne, pozbawione ciężaru emocjonalnego. Niestety, o wielu kwestiach dowiadujemy się z dialogów, zamiast zobaczyć je na ekranie.
Nie czytaliście książek? Nie wiecie, o czym pisałem w powyższym akapicie? Spokojnie, serial potraktuje was podobnie.
Wątek Grovera nie jest jedynym, którego podstawy są chwiejne. Jeśli twórcy (Rick Riordan jest jednym z showrunnerów) planują trzymać się książek w kontekście relacji między bohaterami, to widzę więcej potencjalnych trudności. Przede wszystkim Gabe. W książkach obmierzły ojczym Percy’ego. Każdy, kto widział film lub czytał książkę, wie, jak ważne jest to, że Gabe był okropnym, odrzucającym oprychem. W serialu jest jednak comic reliefem? Zupełnie nieszkodliwym frajerem, którego dialogi z matką Percy’ego bardziej przypominają żartobliwe dyskusje z kiepskiej komedii niż toksyczną relację. Jeśli ostatecznie wątek Gabe’a (i związane z nim poświęcenie Sally) będzie poprowadzony inaczej niż pierwotnie – w porządku. Ale jeśli Riordan i Jonathan E. Steinberg zamierzają w tej kwestii trzymać się książki, to nigdy nie uwierzę w to, że życie z Gabe’em było dla Sally piekłem na ziemi.
Broni się za to Sally, głównie dzięki Virgini Kull, która radzi sobie znakomicie i bardzo zręcznie buduje autentyczną relację z ekranowym Jacksonem. Warto tutaj pochylić się nad całą obsadą. Walker Scobell jako Percy jest przekonujący, sympatyczny, okazjonalnie uroczo arogancki i zadziorny. Wypada znacznie lepiej niż nijaki Aryan Simhadri (Grover). Niestety reszta młodej obsady też nie prezentuje niczego szczególnego (chociaż oczywiście to dopiero początek i każdy otrzyma jeszcze wiele szans). Na ten moment chyba najlepiej wypada Dior Goodjohn jako Clarisse. Jest też za wcześnie, by powiedzieć coś więcej o ekipie dorosłych aktorów. Glynn Turman w roli Chirona wydaje się castingiem pozbawionym elementarnej kreatywności. Otrzymaliśmy odegranego bez jakiegokolwiek przekonania i pasji mentora (w najnudniejszej możliwej wersji). Więcej werwy ma w sobie Jason Mantzoukas, grający Dionizosa. Jednak jego postać w żaden sposób nie jest intrygująca i nawet się cieszę, że zapewne zaraz z ekranu zniknie. Czuję, że na dłuższą metę mógłby tylko męczyć.
Realizacyjnie mamy tutaj przykład absolutnego braku kreatywności, wizji i chęci. Nigdy nie sądziłem, że to powiem, ale filmy Chrisa Columbusa pod każdym względem są ładniejsze. Bardziej magiczne. Lepsze w łączeniu współczesnej estetyki z antycznymi, mitologicznymi wątkami. Percy Jackson i bogowie olimpijscy Disneya to produkt szarobury, nudny, komputerowy. Obóz Herosów jest najmniej ciekawą serialową lokacją od dawna. Budżetowy i plastikowy. Jeśli liczyliście na miejsce, do którego z radością i fascynacją dziecka będziecie wracać co kilka lat, zapomnijcie. Szczerze mówiąc, nie wiem, jakim cudem młody widz ma się zakochać w tej lokacji. Samo CGI też jest bardzo… hmm… disnejowskie. Stagecraft to jedno (chociaż muszę przyznać, że póki co nie jest AŻ TAK fatalnie jak w przypadku Ahsoki), komputerowo wygenerowane potwory są bardzo nieciekawe. Scena z Erynią (pod każdym względem) jest żenująca. Ta z Minotaurem broni się jedynie tym, że twórcy przezornie otoczyli bestię ciemnością i ulewą. Tak by nikt przypadkiem za dobrze jej nie widział.
James Bobin (reżyser) ewidentnie nie ma żadnej wizji, jeśli chodzi o sceny akcji. Każda sprawia wrażenie wygenerowanej naprędce, pozbawionej ciężaru, dramatyzmu i jakiegokolwiek zaangażowania. Wspominana sekwencja z Erynią wywoła konfuzję u każdego, kto nie zna historii. By uwierzyć w efekt walki z Minotaurem, trzeba naprawdę wysoko zawiesić niewiarę, a sama sekwencja jest nużąca w swej bylejakości. Kilka razy oglądamy też bardziej bajkowe miejsca, w stu procentach wygenerowane komputerowo. Za to gdy stworzenie mitologiczne objawia nam się na rzeczywistym planie, efekt sztuczności jest obezwładniający. Nawet w widoku centaura jest coś odpychającego, wybijającego z rytmu, a pojawiająca się na ułamek sekundy Rada Starszych bliższa jest nędznemu cosplayowi. Artystycznie Percy Jackson sprawia zresztą wrażenie, jakby nie traktował antycznych elementów scenografii i kostiumów w żaden sposób poważnie. Nic tu nie jest naturalne czy organiczne. Skoro więc twórcy polegli przy elementach tworzonych praktycznie, to nie należało się spodziewać sukcesów przy efektach specjalnych i stagecraftowych widoczkach, tworzonych przecież przez ekipę odpowiedzialną za wszystkie ostatnie seriale i filmy MCU. Wszystko to wygląda sto razy gorzej niż nocne pustynie w Moon Knight. Jestem wręcz gotów stwierdzić, że dowolna gra komputerowa z ery PS3 ma bardziej przekonujący level design. Do tego cały serial jest kompletnie pozbawiony kolorów i dobrego oświetlenia. To nudny, brzydki produkt prosto z taśmy produkcyjnej fabryki Disneya. Zrealizowany niestarannie, bez polotu i pasji. A nawet, bez podstawowej dbałości o jakość warsztatu.
Percy Jackson i bogowie olimpijscy wciąż jednak może się wybronić. Szansę na to daje drugi epizod. Ogląda się go bezboleśnie, ma kilka niezłych dialogów, a główny aktor jest bardzo przekonujący. Możliwe, że serial stanie się przynajmniej przyjemnym bezbolesnym zabijaczem czasu. Jeśli jednak liczyliście na projekt, który porwie was do fantastycznego, zaczarowanego świata, w pełną turbulencji i magii podróż, muszę was rozczarować. Nie zdarzy się nic takiego. Na razie jest po prostu źle.