Na tegorocznych Nowych Horyzontach mamy sporo premier prosto z Festiwalu w Cannes, takich jak Wśród wyschniętych traw, czy też Perfect Days. Mniej prestiżowym tytułem, ale również budzącym wielkie zainteresowanie, jest fabularny debiut Molly Manning Walker – How to Have Sex. Dla mnie, osobiście, obecnie mocny kandydat do tytułu festiwalu.
Lato. Żar leje się z nieba. Skwar daje popalić turystom, oblegającym każdy skrawek ziemi w Mali. Pomiędzy rodzinami czy pojedynczymi starszymi parami dominują nastolatkowie, młodzi ludzie, szukający ucieczki od obaw i trudów życia codziennego, spragnieni alkoholu, używek, zabawy. Głodni ekscytacji, nowych znajomości i graniczących z absurdalną głupotą popisów. Przybywający w grupach, które szybko ulegają rozwarstwieniu i rozbiciu – w końcu smak wakacji najlepiej odnaleźć pośród nieznajomych, równie mocno spragnionych, cóż, życia.
Tara (Mia McKenna-Bruce) jest jedną z nich. A przynajmniej tak mogłoby się wydawać. W odróżnieniu od jej dwóch najlepszych przyjaciółek, przed Tarą stoją dwa wyzwania. Z jednej strony jest obawa o przyszłość, strach o to, jak poradziła sobie z końcowymi egzaminami w szkole. Z drugiej znajduje się innego rodzaju presja – będąca mieszanką fizycznej potrzeby, seksualnej frustracji, a towarzyskich oczekiwań, konieczności nadążenia za przyjaciółkami i odkrycia części dorosłego życia, dotąd przez Tarę niezbadanego.
Pochopny widz może bardzo się pomylić, zakładając w ciemno, o czym jest How to Have Sex. Pierwsza połowa filmu jest elektryzującą, bombastyczną i pulsującą do rytmu wakacyjnych hitów komedią. Trzy dziewczyny szybko poznają inną grupę turystów i wraz z nimi wpadają w alkoholowy ciąg. Przed widzem przemykają jedynie obrazy spoconych, ściśniętych w tańcu ciał, alkohol leje się strumieniami, a niezbyt inteligentni bohaterowie wylewają z siebie równie dużą ilość przytyków, co przyjmują płynów. Dodać tu trzeba, że reżyserka niezwykle dobrze oddaje klimat nastoletnich hulanek i tworzy autentycznie zabawne sytuacje.
Później nadchodzi jednak druga połowa. Inna. Mroczniejsza. Granicząca momentami z horrorem psychologicznym. Molly Manning Walker idzie w kierunku, którego można się względnie spodziewać, ale w sposób, który zaskakuje i sprawia, że dramat Tary uderza widza prosto w żołądek, rzucając go na ziemię.
How to Have Sex nie jest żadnego rodzaju manifestem czy krytyką. Nie sięga po konserwatywne argumenty, nie potępia wprost kultury swobody seksualnej. Wskazuje jednak na jej wady, na społeczne ogłupienie i na krzywdę, jaką ludzie mogą sobie wyrządzić. To opowieść o zgodzie, komunikacji, ale również okrutnej, bezsensownej presji. O towarzyskich oczekiwaniach, fałszywej przyjaźni i hipokryzji. Ciągnącej się rywalizacji i potrzebie bycia lepszą, bardziej pożądaną. Świat w How to Have Sex z jednej strony emanuje wolnością, swobodą i zabawą, ale w rzeczywistości prezentuje bohaterów usidlonych znacznie mocniejszymi od kajdan pętami. Przy tym reżyserka (i scenarzystka) w żadnym momencie nie ucieka się do pokazania najprostszych sytuacji. Każda z jej opowieści jest niejednoznaczna, subtelna, trudna do właściwego zrozumienia i opisania zarówno przez bohaterów, jak i widzów. Walker mistrzowsko inscenizuje zagubienie i rozpacz Tary, jej nieumiejętność zrozumienia własnych uczuć i rzeczy, które ją spotykają. Robi to z empatią i wyczuciem, ale również bezlitosną obojętnością na emocje widza, nie próbując tworzyć historii uniwersalnej, ale jednak w dużej mierze skierowanej do osób o podobnych przeżyciach.
How to Have Sex pomimo swojej mrocznej wymowy i zepsucia, jakie prezentuje, zapewnia również katharsis. To deklaracja, pocieszający dotyk dłoni do kobiet (i zapewne nie tylko), które rozumieją i znają przeżycia Tary. Które tak jak ona nie potrafią mówić o nich wprost, czujących nieodparte poczucie winy, obrzydzenie do samych siebie i świata. Film nie zapewnia im morału, wytłumaczenia ich problemu, nie podaje na tacy rozwiązań. Reżyserka jest na to zbyt mądra. I wie, czego w tej sytuacji potrzeba. Staje się tu niejako potrzebną przyjaciółką, spowiedniczką, która nie ocenia, jedynie łapie za rękę, ociera łzy i jest. Po prostu jest.
Warto podkreślić, że film w żadnym momencie nie demonizuje samego seksu czy wolnej miłości. Krytykuje jednostki, uderza w absolutną obojętność i znieczulenie. Zwraca również uwagę na innego rodzaju presję. Związaną z nauką, wyborem swojej przyszłości, nieumiejętnością pogodzenia się z wizją dorosłego życia w tak młodym wieku. To atak na system, który zmusza młodego człowieka do zbyt szybkiego określenia się. Dla takiej osoby jedyną formą ucieczki jest ten świat, który nie dba o nią, a jedynie o pozory.
Czuć, że film jest debiutem i wyraźnie brakuje mu kilku reżyserskich szlifów, pewne sceny są nieco toporne lub sprawiają wrażenie niepewnie zrealizowanych. Jeśli jednak chodzi o inscenizację życia młodych ludzi, to pomimo pewnej zachowawczości, film radzi sobie znakomicie. Co ważniejsze – i chyba najbardziej imponujące – How to Have Sex ma doskonałe tempo i idealny metraż. Nie dodałbym tu ani jednej sceny, tak jak żadnej bym nie zabrał. A cały obraz angażuje bez przerwy.
Rewelacyjne jest też aktorstwo, szczególnie główna rola. Mia McKenna-Bruce pewnymi manierami może przypominać Florence Pugh. I tak jak ona, jest fantastyczna. Genialnie odgrywa wrażliwość Tary; jej smutek, strach i zagubienie. To elektryzujący, pełen energii występ, który jednak nawet na moment nie wydaje się zbyt płytki, a dojrzałość (okazywana również w unikaniu jakichkolwiek szarż) Bruce jest imponująca. Szczególnie pod koniec, gdy zamiast dramatycznych gestów stawia na bardzo subtelną, wyrafinowaną grę, opartą na mimice i pojedynczych, przerażająco naturalnych, gestach.
How to Have Sex to świetny, poruszający film; zaskakujący swoją dojrzałością, wymową i zgrabnym unikaniem klisz. Prawdopodobnie, gdyby nie był debiutem, mógłby być filmem lepszym, ale to i tak dzieło imponujące i kompletne.