Rok temu światowe kina podbił film Elvis. Laurkowy i maksymalistyczny popis Buza Luhrmanna, kreujący tytułowego bohatera jako de facto superbohatera Stanów Zjednoczonych. Tytuł spotkał się w większości z pozytywnymi opiniami, a wiele rzeczy zostało przyjętych dosyć mieszanie. Na czele z wiekiem Priscilli w momencie spotkania z amerykańskim gwiazdorem. Na festiwalu w Wenecji zadebiutowała inna pozycja z Elvisem, Priscilla (reż. Sofia Coppola), która w skrajnie odmienny sposób podchodzi do Presleya, jego żony oraz ich relacji. Zapraszamy do świata ogrodzonego wokół grubym murem, gdzie czas płynie własnym torem, a przez palce przepływają wszelkie marzenia.
Sofia Coppola w swoim najnowszym tytule zagłębia się w losy młodziutkiej, 14-letniej Priscilli Ann Wagner, mieszkającej w miasteczku wojskowym w zachodnich Niemczech. Poznaje tam słynnego gwiazdora amerykańskiej sceny muzycznej – Elvisa Presleya, z którym nawiązuje… dziwną relację. Choć bardziej trafnym określeniem jest raczej odpychającą.
Przeczytaj też: (Znowu) pudło – recenzja filmu „The Killer”
Nie będę ukrywał, że nie czekałem na Priscillę. Nie jestem też fanem dorobku Coppoli i do seansu od dawna podchodziłem ze słabym entuzjazmem, do tego stopnia, że jeszcze wczoraj wieczorem wahałem się nad pójściem na pokaz. I jak to bywa w filmowym życiu, mocno bym się na tym przejechał, ponieważ Priscilla to dzieło fantastyczne, porażające i prześladujące widza od pierwszych scen, zamykając nas w baśni tytułowej bohaterki, która przykryta toną różu i brokatu, z czasem zamienia się we więzienie – te wewnętrzne i zewnętrzne, a kartki z kalendarza uciekają szybciej, niż tego chcemy. Coppola w niepokojący sposób szturcha widza co scenę, usposabiając radosną amerykańską popkulturę lat 60. w pewien horror, gdzie jako widzowie jesteśmy wrzuceni w próżnię, w której wewnętrzne krzyki widzów odbijają się w uszach głównej bohaterki jedynie jako niewinny pomruk.
Coppola już od pierwszych scen trafnie maluje relację między główną dwójką na tle jej niedorzeczności i szkodliwości. Nie ma w tym prostej eksplikacji, a podskórnie odczuwamy zaniepokojenie i dystans dzielący te dwie postacie. Drobniutka i niewinna Priscilla tonie w muskularnej oraz pewnej siebie postawie Presleya, który jakby strzałem amora momentalnie trafia dopiero co poznaną dziewczynkę. Priscilla tonie w smaku amortencji, będąc przekonana, że znalazła swojego księcia z bajki, który za sprawą pocałunku zabierze ją do zamku.
Film chwyta widza za gardło, prezentując dotkliwą perspektywę bohaterki. Zanurzeni w drogich sukniach, obfitym makijażu oraz przytłaczającej willi, w tle dociera do nas obraz omamionego dziecka, które w pogoni za złudnym marzeniem i uczuciem, utraciło beztroskość najpiękniejszego okresu w życiu, wchodząc na salony i stając się ładnym dodatkiem w ramionach swojego księcia. W przytłaczającej i pustej willi została królewskim atrybutem oraz lalką, która w głębi serca codziennie wie, że to, co sobą prezentuje, to wciąż za mało, zaczynając pogoń za nieosiągalnym celem.
Bez wątpienia jedną z największych sił filmu jest dobór aktorów. Cailee Spaeny perfekcyjnie kreuje niewinność i bierność Priscilli, która emanuje dziecięcą urodą, co jeszcze bardziej uprzykrza (w pozytywnym sensie) cały seans. Znajduje w postaci ten malutki otwór na zewnętrz, przez który w wielu momentach potrafi wyjść naprzeciw swojej schlebiającej postawie. Porcelanowa uroda i niekiedy groteskowa charakteryzacja w przejmujący sposób kreślą przed widzem martwy punkt na drodze Priscilli. Drobniutka Spaeny zapada się pod atletycznym Jacobem Elordim odgrywającym rolę króla popu. W wielu tekstach na pewno znajdziecie porównania do zeszłorocznej roli Austina Butlera, będącej imponującym odtworzeniem Presleya na przekroju wielu scen. Elvis Presley Elordiego to bardziej maniakalna i zadumana wersja postaci. Czujemy się przez niego zdominowani, związani, ale jednocześnie jesteśmy nim zauroczeni i zapatrzeni w niego, jak w obrazek. Coppola nie boi się uderzyć (i bardzo dobrze) w idola amerykańskiej popkultury nie w jednej czy dwóch scenach, a na przestrzeni całego filmu kreśląc toksyczność i destrukcyjność tej relacji.
Coppola urzekła mnie szczerą perspektywą dziewczynki, a potem kobiety, która w toksycznych sidłach walczy o swoje pragnienia oraz potrzeby. Rzadko kiedy spotykamy się w kinie z tego typu postawą, co w kontekście tej historii zyskuje dodatkową wartość. Pod koniec film nabiera fragmentarycznych warstw, co stoi trochę w przeciwieństwie do reszty historii, płynącej spójnym torem. Podkreśla to mglistość ich gorzkiej relacji, ulatającego życia, niemniej zabrakło mi tu większego dopełnienia. Cały dramat jest wystarczająco i subtelnie podbudowany, natomiast finał wytraca w pewnym momencie z rąk poszczególne środki, dostarczając satysfakcjonującą konkluzję, ale bez mocnej kropki nad „i”.
Priscilla to bajkowy portret uwłaczającej, niezdrowej i odpychającej relacji okrążonej murem królestwa, gdzie cała obsługa gra pod dyktando króla. Nie ma tu taniego grania pod tezę, a Coppola kreśli szersze spektrum fasadowości, sprawnie przechodząc między poszczególnymi etapami życia bohaterów oraz dawkując wydzierające się na wierzch strumienie pragnień oraz potrzeb. Zaskakujący, intrygujący i momentami szokujący seans, na płaszczyźnie formalnej budujący w widzu niezręczny konflikt, wywracający także do góry nogami arkadyjski wymiar kultury lat 60. Nie ma lepszego sposobu na rewizjonizm kulturowy tamtego okresu, niż zdarcie obrazu cnoty z jego symbolu, w mocny i dosadny sposób.