Projekt jest oparty na powieści graficznej o tym samym tytule autorstwa francuskiego twórcy Matza, która śledzi losy nienazwanego zabójcy. Niefortunny los sprawia, że zabójca (w tej roli Michael Fassbender) musi stoczyć walkę ze zleceniodawcami i z samym sobą w międzynarodowej obławie, w której – jak utrzymuje – nie ma nic osobistego. Nie podlega pod żadne państwo czy instytucję i sam decyduje o swoim losie. Liczy się jedynie wykonane zadanie, poprzedzone perfekcyjnymi przygotowaniami, długim oczekiwaniem i kontrolą samego siebie. Co jeśli święty rytuał zostanie na końcu zrujnowany przez jeden, niefartowny przypadek, burzący skrupulatnie ułożony domek z kart? Takim domkiem jest też właśnie sam film. Idealnie skonstruowany i podbudowany, wymierzony od linijki, lecz ostatecznie tracący z oczu swój cel oraz znakomite tempo, pozostawiając w widzu na końcu poczucie niedosytu.
Przeczytaj też: Potwór Lanthimosa – recenzja filmu „Biedne istoty”
The Killer otwiera fenomenalny pierwszy rozdział opowieści. Segment paryski w znakomity i w popisowy sposób eksponuje tytułowego bohatera – zabójcę, który przygotowuje się do wykonania jednego ze swoich zleceń. Sprawnym obiektywem przyglądamy się stoickiej i jednocześnie cynicznej postawie bohatera, który niczym szwajcarski zegarek realizuje kolejne punkty swojego planu. Planu, którego zawsze się trzeba trzymać. Razem z nim wyglądamy przez okno na świat – na ludzi, będących anonimowymi figurami w zimnym spojrzeniu zabójcy. Woyeuryzm przenika przez czujne i estetyczne zdjęcia Erika Messerschmidta, w hitchcockowski sposób kreślące przed widzem naturę świata skąpanego w brudnej, niekończącej się grze, gdzie nie ma miejsca na pomyłki.
Fincher imponuje w tym aspekcie perfekcjonizmem realizacyjnym, fantastycznie kreśląc tym samym charakter zabójcy, podchodząc do tego typu postaci nieco inaczej, niż w reszcie swoich filmów. Jest w tym coś niepokojąco satysfakcjonującego, kiedy obserwujemy, jak zabójca dokładnie planuje każdy kolejny swój krok, nie wychodząc przez większość czasu ze swojej „roli”. Gra swój spektakl, jest dyrygentem, a reszta postaci to jego pionki, które prędzej czy później zaliczają tę samą codę (w domyśle: dostają kulkę w głowę). Bohater Fassbendera imponuje dawkowaniem emocji, pasywnością i emanującym chłodem. Dowiadujemy się o nim szczątkowych informacji i poszlak, lunetą staramy się dotrzeć do kolejnych wskazówek o naszym anonimowym bohaterze. Nie obserwujemy na ekranie tradycyjnego protagonisty z uwieńczającym jego wątek katharsis czy przemianą. Śledzimy losy postaci od początku do końca trzymającej się swoich wartości, nie uginającej się pod naciskiem osób czy wydarzeń, obrazując socjopatę, skrytego pod skamieniałą miną i parą okularów. Zawsze trzymającego się planu.
Razem z zabójcą wyruszamy na polowanie, skrupulatnie kreując wspólny plan. Musimy przecież pamiętać o parze rękawiczek, płynie do dezynfekcji czy zapamiętać, ile sekund zajmie do momentu, aż drzwi się zamkną. W końcu, trzymając lufę pistoletu przed naszą ofiarą zastanawiamy się jednak, czy na pewno przyszliśmy, aby zabić ofiarę? Czy na pewno jesteśmy na szczycie układu pokarmowego i jeśli tak, to co nam to daje, skoro i tak każdy z nas musi pamiętać o śmierci.
Doprawdy wybitny pierwszy (z sześciu) rozdział prowadzi do ciekawego przełamania narracyjnego, które wprawia całą machinę w ruch, a pionki ustawia na swoich miejscach na szachownicy. Długi, pierwszy segment filmu znakomicie nakreślił klimat historii, pewną elegancję, cynizm i przerysowanie niektórych postaw bohatera. Wielka szkoda, że potem całość traci wspomniane zalety, angażujące tempo i przyciągający widza charakter, zamieniając się w dosyć nudną oraz mało trzymającą w napięciu opowieść o zemście. Kolejne rozdziały to już spora rozbieżność narracyjna i niekiedy stylistyczna, dają wrażenie, jakby były przykryte płachtą, chowając przed okiem widza wszystkie zalety początku historii. Skopofilski wymiar historii jest później daremnie wykorzystany, zdjęcia wytracają pierwotny kunszt storytellingowy, a historia to słabo rozegrane narracyjnie przeskakiwanie od jednego do drugiego miejsca. W drugim segmencie napotykamy na pewne wydarzenie popychające całość do przodu, nadające obławie nowy wymiar, lecz potem to również nie pozostaje wyeksploatowane. Nie idzie za tym żadne tło dramatyczne, dodatkowa wartość, nie ma również zbyt dużego sensu na dłuższą metę, a jest traktowane w rękach Finchera wyłącznie jako plot device. I może też tak miało być?
Film epatuje komiksową konwencją. Już pomijając podział na rozdziały (każdy segment to osobny zeszyt), Fincher uchował tu wiele charakterystycznych dla tego medium elementów. Przez część filmu towarzyszą nam monologi wewnętrzne, niekiedy mocno ironiczne względem bycia edgy, przy okazji rysując wręcz niezdrową zawziętość oraz perfekcjonizm. Odwołania do bohaterów z American Psycho, Fight Club czy innych, podobnych postaci z sigmowego uniwersum nie będą specjalnym nadużyciem. The Killer w swojej konwencji jest wyjątkowo szczery, prosty w dążeniu do bycia czymś niespecjalnie ambitnym, a wiele wydarzeń czy zabiegów warto brać z przymrużeniem oka. Szkoda jedynie, że materiały promocyjne zwiastowały coś nieco innego, coś na wzór pastiszu gatunkowego. Rzecz jasna, to nie jest wada, lecz po seansie wizja tego typu filmu jest czymś atrakcyjnym i być może lepiej by to rezonowało po ułożeniu wszystkich kafelków w całość.
Jest coś dziwnego z filmami Netflixa na tegorocznym festiwalu w Wenecji. Mające dobre i momentami wybitne elementy, każdy z nich wydaje się przywiązany do szali, nie ukazując przed widzem pełni swoich możliwości. Samo The Killer pozostaje nieco innym filmem w filmografii Finchera. Znacznie luźniejszym, momentami zabawnym tytułem, czerpiącym garściami ze stylistyki powieści graficznej, definiując nam konsekwentny i niezachwiany umysł zabójcy, uwikłanego w sieć kompleksowych relacji. Nie brakuje tu uderzenia w elity, brudną grę rozgrywającą się na „górze” oraz zastanowienia się nad tym, kto tak naprawdę trzyma pistolet. Film niekiedy fascynuje swoją powściągliwością i perfekcjonizmem, który ostatecznie rozpada się na kawałki. Otrzymaliśmy prosty i w gruncie rzeczy mało angażujący thriller, tracący czujne oko z początku filmu, a w swojej konstrukcji przypominający miniserial, którego pierwszy odcinek wyreżyserował znacznie lepszy twórca od pozostałych. Zabójca pozostaje w moich oczach ciekawym seansem, filmem zgrabnie operującym wieloma elementami, zachwycającym realizacyjnie, ale niestety końcowo niesatysfakcjonującym.
Premiera na platformie Netflix już 10 listopada