Chociaż od finału drugiego sezonu serialu Pierścienie Władzy minęło trochę czasu, to nadal w sieci trwają ożywione dyskusje na jego temat. Ja, ze swojej strony, jako wielki fan Tolkiena oraz samego serialu, zdecydowałem się poświęcić te długie tygodnie na przemyślenie dokładnie mojego stanowiska. Nie byłem zainteresowany recenzją jako taką, a raczej próbą dogłębnego, bardzo spoilerowego, przyjrzenia się całej opowieści, jej wadom, zaletom, błędnym wyborom i zaskakującym rozwiązaniom. Dlatego cała praca dość szybko przyjęła formę strumienia myśli, który podzieliłem na kilka konkretnych segmentów. Zapraszam do tej wspólnej podróży.
Społeczeństwo lubi, od czasu do czasu, stworzyć jakiś mit, nieszczególnie prawdziwą wersję rzeczywistości, która potrafi opanować umysły dużej grupy ludzi i zyskuje status prawdy objawionej. W świecie kultury przykładem takiego zbiorowego zaćmienia jest przekonanie, że adaptacja powinna być wierna pierwowzorowi.
Bzdura. Jakich mało.
Nie zamienię jednak tekstu w wykład o tym, jak mylnie postrzegamy sztukę adaptacji. Nie będę również udowadniał, jak absolutnie niewierną ekranizacją jest trylogia Władcy Pierścieni autorstwa Petera Jacksona, a przecież uchodzi za jedną z najlepszych w historii. Chcę jedynie wyraźnie zasygnalizować moje podejście do tego, co w kontekście Pierścieni Władzy powraca najczęściej, czyli owej mitycznej wierności. Ujmując wprost – niezbyt mnie ona interesuje. Nie wpływa na mój odbiór całości. Chociaż, co i rusz, będę wskazywał miejsca, w których twórcy rozumieją prace Tolkiena w fascynująco kompleksowy sposób.
Nie chcę rozmawiać o Pierścieniach Władzy przez pryzmat tego, czym nie są, a czym mogłyby być. Interesuje mnie dzieło, które ostatecznie dostaliśmy. Dzieło bardzo autorskie i odważne, wielokrotnie obierające zupełnie nietypowe dla obecnej telewizji ścieżki, tylko po to, żeby świetne motywy pogrążyć elementarnymi błędami. Będzie to rozprawa o serialu (do lektury recenzji mojego kolegi Filipa, który skupia się na ocenie serialu, zapraszam tutaj) w którym się zakochałem i który, jednocześnie, tydzień w tydzień, doprowadzał mnie do białej gorączki. Właśnie z powodu tego dualizmu uważam, że Pierścienie Władzy to świetny dodatek do dziedzictwa Tolkiena.
Pierwszy sezon Pierścieni Władzy to bałagan i bardzo niezręczny start. Wiele fabularnych elementów zyskuje wraz z drugą serią, co udowadnia, że każda decyzja twórców była przemyślana i miała swój cel, a poszczególne wątki były zaplanowane. Jednak zalety kolejnego sezonu uwypuklają to, na jak wielu płaszczyznach sezon pierwszy zawiódł.
Przede wszystkim, jak na najdroższy serial w historii, Pierścienie Władzy w swej premierowej odsłonie są skromne i nijakie. To serial zupełnie pozbawiony skali oraz wyczucia rozmachu prezentowanego świata. Po części winna jest temu pandemia, która uniemożliwiła inscenizację scen z dużą liczbą statystów. Globalne ograniczenia nie mają jednak wpływu na pracę ekipy od kostiumów czy kreacje lokacji. Chociaż przy pojedynczych ujęciach i sekwencjach serial potrafił zachwycić, to w skali makro rozczarowywał powtarzalnością projektów oraz niechlujnością elementów składowych. Nie pomógł mu fakt, że J.A. Bayonę na stołku reżyserskim zastąpili niezwykle przeciętni wyrobnicy, którzy nie tylko zwyczajnie nie potrafili uchwycić kamerą przygotowanych obiektów tak, by nadać im jakikolwiek wyraz, co w ogóle zlekceważyli próby kreacji wspólnego wizualnie języka. Pierścienie Władzy to serial technicznie anemiczny i do bólu przezroczysty, na każdym kroku lękający się jakiejkolwiek odważnej decyzji. Gdybym był złośliwy, powiedziałbym, że się nie dziwię, bo jeden z ostatnich odcinków, który podjął się zabawy z kolorystyką i filtrami, zagwarantował nam jeden z bardziej sztucznych efektów operatorskich.
Co pierwszy rozdział zrobił dobrze? Położył fundamenty pod całą opowieść oraz przedstawił bohaterów. Chociaż serial frustrował rwanym, pośpiesznym tempem (absurdalne ograniczenie do ośmiu odcinków, przy takim nadmiarze wątków, to problem aktualny również w drugim sezonie; z jego powodu ciężko mówić o fenomenalnej produkcji), to w retrospektywie naprawdę nieźle przedstawił motywacje i charaktery najważniejszych graczy, a przede wszystkim podołał wyzwaniu i zbudował sieć emocjonalnych powiązań – zarówno między bohaterami, jak i między nimi a widzem. Owocuje to w sezonie drugim. Perspektywa czasu oraz znajomość kolejnych wydarzeń sprawiają, że kontrowersyjne decyzje, jak te dotyczące Galadrieli, okazują się w pełni usprawiedliwione, i chociaż nadal mam wiele zarzutów co do realizacji jej wątku, to absolutną nieprawdą jest, że brak mu konsekwencji oraz pomysłu.
Na pierwszy sezon czekałem obsesyjnie. Do kolejnej odsłony podchodziłem nieco inaczej. Nadal pełen ekscytacji (to w końcu Tolkien!), ale z przeświadczeniem, że to co zobaczę… nie będzie dobre. Twórcy mnie zaskoczyli. Wykonali gigantyczną pracę i dostarczyli bardzo ciekawy, momentami wybitny (a kiedy indziej fatalny) sezon.
Twórcy Pierścieni Władzy nie mieli czasu, by jakąkolwiek krytykę serii pierwszej wziąć do siebie na poważnie. Chociaż mówili co innego, to jeśli spojrzymy na timeline ewidentnie widać, że nie było tam okazji do większych roszad. Dlatego wszystko, co zostało przemodelowane, jest efektem ich własnych przemyśleń i wniosków, wyciągniętych jeszcze przed recenzjami pierwszych ośmiu odcinków. To jest właśnie coś, co daje nam największe nadzieje, że serial z sezonu na sezon będzie coraz lepszy!
John D. Payne oraz Patrick McKay nie mają doświadczenia. Widać to na każdym kroku. Nie chciałbym jednak zrzucać na nich całej winy, są w końcu otoczeni niesamowitym zespołem producenckim. Przy tak profesjonalnej ekipie, niektóre błędy, które serial popełnia, w ogóle nie powinny mieć miejsca. Z pozycji obserwatora to od bardziej doświadczonych kolegów showrunnerów oczekiwałbym większej uważności. Szczególnie, że sposób konstrukcji historii przez Payne’a czy McKaya (jak i ich writers’ room) jest bardzo specyficzny, mocno oparty na niedopowiedzeniach, dość radykalnie liczący na skłonność widzów do wysokiego zawieszenia niewiary. O dogłębnej znajomości prac Tolkiena nie wspomnę.
Do zmian scenariuszowych przejdę za chwilę. Teraz skupmy się na produkcji. Tutaj ktoś poszedł po rozum do głowy i na potrzeby drugiego sezonu skompletowano zupełnie inną kadrę do spraw technicznych. Dwie nowe reżyserki (w miejsce absolutnie fatalnego Wayne’a Che Yipa), dwóch nowych autorów zdjęć, nowy scenograf oraz cała rzesza nowych charakteryzatorów i montażystów. Gruntowny remont objął też piony odpowiadające za kierunek artystyczny, kostiumy i efekty specjalne. Serial, chociaż w wielu kwestiach pozostał spójny z poprzednią serią, to w większości został stworzony przez zupełnie nowe osoby.
Efekt jest taki, że w końcu możemy mówić o największym i najbardziej epickim serialu w historii telewizji. Może niekoniecznie dlatego że na ekranie wiele się dzieje. Liczy się CO i JAK się dzieje. Całemu zespołowi narzucono kilka żelaznych zasad: wszystkie dekoracje powstaną od nowa, a żadne ujęcie ustanawiające nie może się powtórzyć. Efektem jest ponad sto nowych lokacji, które za każdym razem kręcone są w zupełnie inny sposób (zdjęcia stoją tutaj na zdecydowanie innym poziomie, chociaż nadal ruch kamery potrafi rozczarować)
Najbardziej zyskują na tym Khazad-dum oraz Eregion, których skale nareszcie czuć. Bardzo dużo czasu spędzamy podziwiając majestat stolicy krasnoludów; bezdenne szyby kopalniane, monumentalne skalne wzniesienia i tętniący życiem, kolorowy bazar. Cała kopalnia nareszcie jest zamieszkała (w pierwszym sezonie poza dwoma scenami prawie nie widzieliśmy krasnoludów innych niż główni bohaterowie). Przeskok, znowu złośliwie, porównałbym do gry RPG z lat dziewięćdziesiątych do takiej z czasów współczesnych. Pierścienie Władzy nareszcie celują w kino, a nie teatr czterech aktorów.
W przypadku Eregionu mamy zdecydowanie za mało okazji, by zwiedzić miasto. Większość akcji toczy się na murach lub na jednym placu. Niemniej tutaj również pojawili się statyści, a ujęcia ustanawiające nareszcie pokazują nam rozmiary elfickiej metropolii i przy świetnym CGI oraz bardzo dobrych projektach robi to wrażenie.
CGI zawsze było w tym serialu dobre, a teraz jest wybitne. To, co cieszy mnie najbardziej, to brak typowych dla telewizji sztuczek mających ukryć niedociągnięcia lub ułatwić pracę. Pierścienie Władzy, w odróżnieniu od na przykład Rodu smoka czy wielu produkcji Disneya, nie są serialem szaroburym. To pełna kolorów produkcja, która bez oporów bawi się oświetleniem (naturalnym i sztucznym), chętnie stawia na malownicze, plastyczne kadry nawiązujące często do malarstwa i ikonicznych ujęć z historii kinematografii. Tylko nieliczne sceny rozgrywają się w nocy i wtedy twórcy dbają o właściwe oświetlenie. Dobrym przykładem jest bitwa o Ost-in-Edhil, w której genialnie wykonany troll został wyeksponowany w całej swej okazałości. Jedyną średnio czytelną sceną jest konfrontacja z Upiorami Kurhanów. Mamy tu jednak do czynienia jedynie z nietrafioną decyzją artystyczną, nikt nie próbował niczego ukrywać, bo i nie było czego. Upiory stworzono prawie w całości z wykorzystaniem praktycznych metod charakteryzacji.
Czy to oznacza, że realizacja serialu jest bezbłędna? Niestety nie. Nadal leży przede wszystkim reżyseria i inscenizacja drugiego planu (niezręczne, pozbawione sensu zarządzanie tłumem lub reakcje statystów potrafią wywołać uśmiech politowania). I nadal jest to problem głównie Numenoru (ten wątek jest zresztą kuriozalny). Zupełnie bez polotu nakręcono wielką bitwę. Brakuje w niej odwagi, rozmachu i skali, a najbardziej kreatywne ujęcie walki (długi longshot) znajdujemy dopiero w kolejnym odcinku. Przez cały siódmy, poświęcony zbrojnej konfrontacji, nie mamy nawet ułamka podobnej zabawy przestrzenią. Starcia są poprawne choreograficznie i montażowo… w większości, bo walka elfów z Upiorami Kurhanów jest drętwa, powolna, fatalna zarówno pod kątem układu, jak i tempa. Lepiej wypadła, niesłychanie durna, bijatyka Halbranda w Numenorze z pierwszej serii. Montażyści nie raz podjęli zupełnie irracjonalne decyzje i przy skracaniu różnych partii materiału usunęli niewłaściwe sceny. Rzuca się to w oczy w przypadku wspomnianej już bitwy, w której przyczynowo-skutkowy przebieg zdarzeń został zaburzony, a logika ciągłości wydarzeń zostaje porzucona już na samym początku. Utrudnia to odczytanie sytuacji bardziej, niż ciemności, panujące w trakcie bitwy o Winterfell w ósmym sezonie Gry o tron. Tego typu frustrujące błędy charakteryzują drugi sezon. Małe i łatwe do uniknięcia, są efektem niechlujności oraz braku uwagi. Nie da się ich wytłumaczyć presją czasu. Efekty komputerowe oraz efekty wizualne są dopieszczone w najmniejszym detalu, a serial w postprodukcji leżał ponad rok (nie liczę godzin, które poświęcono na nią jeszcze w trakcie zdjęć).
Jednak, pomimo tak istotnych problemów, serial nadal potrafi zachwycić i zauroczyć. Głównie operatorską odwagą oraz miłością do całego Śródziemia. Twórcy w końcu pokonali strach i wręcz rwą się do pokazywania tego wyjątkowego świata. Znacznie lepiej czerpią również z języka Petera Jacksona, nieźle wykorzystując slow motion czy montaż synchroniczny. Między kamerą a muzyką także panuje większa harmonia i efekt potrafi poruszyć, szczególnie w scenie, gdy Cirdan, Galadriela oraz Gil-galad pierwszy raz przymierzają Trzy Pierścienie. Innym przykładem jest spotkanie Arondira z Entami – pod kątem dialogów i sposobu prezentacji jest to najbardziej tolkienowski element całego serialu.
Przejdźmy do konkretów fabularnych.
Czym dokładnie jest cała twórczość Tolkiena, tak zwane Legendarium? Zbiorem opowieści? Bajek? Legend?
Nie do końca. Zamiarem autora, a na pewno jego następców, było stworzenie zestawu opowiadań, które razem złożą się na nową, zbudowaną od podstaw mitologię. Mitologię wywodzącej się z zupełnie fantastycznego świata, mającej jednak swoje korzenie w podaniach z naszej rzeczywistości, a odpowiadającej na problemy i pytania współczesności.
But, said Lewis, myths are lies, even though lies breathed through silver.
No, said Tolkien, they are not.
…just as speech is invention about objects and ideas, so myth is invention about truth.
We have come from God (continued Tolkien), and inevitably the myths woven by us, though they contain error, will also reflect a splintered fragment of the true light, the eternal truth that is with God. Indeed only by myth-making, only by becoming a 'sub-creator’ and inventing stories, can Man aspire to the state of perfection that he knew before the Fall. Our myths may be misguided, but they steer however shakily towards the true harbour, while materialistic 'progress’ leads only to a yawning abyss and the Iron Crown of the power of evil.
J.R.R Tolkien: A Biography, Humphrey Carpenter
Tolkien wierzył głęboko w moc i znaczenie mitów. Dla starożytnych były sposobem na zrozumienie historii, świata oraz otaczającej ich rzeczywistości, ale przede wszystkim pomagały w odnalezieniu właściwej drogi, były moralnym drogowskazem. Mity niosły ze sobą pewne lekcje i przekazy. Nie miało dużego znaczenia to, że różniły się treścią, nawet jeśli opowiadały o tych samych postaciach. Starożytni Grecy i Rzymianie nie dbali o jednolitość przygód swoich bogów czy powiązań między herosami. Faktografia ustępowała pola moralnej ciągłości, temu, by poszczególne opowieści niosły ze sobą te same prawdy, zasady i wartości, które miały kształtować życie i zachowania starożytnych. Nawet jeżeli różniły się słowa, to ich sedno pozostawało niezmienne.
Właśnie takie podejście przyświecało twórcom Pierścieni Władzy. Zanurkowali oni w prace Tolkiena, szukając w nich tematów oraz motywów. Wybrali kilka i uczynili z nich meritum opowiadanej historii. Cała reszta – bohaterowie, ich relacje, przygody, chronologia – stała się jedynie narzędziem. Stworzyli własną wersję Śródziemia, która jest po prostu kompozycją prac Profesora. W końcu sam Tolkien nie stworzył ostatecznego kanonu, ale przez całe życie spisał wiele różnych wersji tych samych historii. Showrunnerzy serialu (ani Peter Jackson) nie byli pionierami, którzy pozwolili sobie dowolnie zarządzać pozostawionym materiałem. Pierwszy zrobił to Christopher Tolkien, który po śmierci ojca sam łączył najróżniejsze notatki i szkice, często arbitralnie decydując, co i w jakiej kolejności zasługuje na publikację (kiedy indziej nie miał najmniejszego problemu z zasypaniem czytelnika stosem powyrywanych z kontekstu zapisków).
Twórcy Pierścieni Władzy zachowali nawet metodę pracy Christophera: praktycznie żaden z wątków w serialu nie został stworzony zupełnie w oderwaniu od tego, co kiedyś stworzył Profesor. Chociaż możemy dyskutować o kanoniczności niektórych elementów, to za każdą fabularną decyzją stoi przynajmniej jeden paragraf z tej czy innej pracy. W mojej ocenie taka metoda, bez względu na ocenę jej efektu, stanowi idealne spełnienie tego, o czym Tolkien mówił:
I would draw some of the great tales in fullness, and leave many only placed in the scheme, and sketched. The cycles should be linked to a majestic whole, and yet leave scope for other minds and hands, wielding paint and music and drama.
The Letters of J.R.R Tolkien
Tolkien tworząc własne Legendarium, opierał się nie tylko na kulturze i legendach celtyckich czy skandynawskich, ale również na motywach biblijnych czy mitologicznych. Tolkien pogardzał analogią, nigdy więc się do niej nie uciekał, co nie przeszkodziło mu w inspirowaniu się czy wchodzeniu w dialog z klasycznymi przypowieściami. To kolejna rzecz, której Payne i McKay się nie boją, operując kilkunastoma odniesieniami, chętnie bawiąc się najstarszymi z toposów.
Zacznijmy od najważniejszego wątku pierwszych dwóch sezonów – trójkąta Galadriela-Adar-Sauron. Chociaż Pierścienie Władzy mają kilkunastu bohaterów o bardzo zbliżonym czasie ekranowym, to w mojej ocenie ta trójka jest najważniejsza.
W pewien sposób są różnymi wersjami jednej osoby; rozbitą na trzy ścieżki historią podobnej tragedii, ewidentnie stanowiącą rozszerzenie opowieści o Adamie i Ewie, upadku Lucyfera, Ikarze lub Prometeuszu. Analogie te są dalekie, odnalezione metafory można podważyć, ale nici powiązań są dostrzegalne gołym okiem.
W pierwszym sezonie poznajemy naszą trójkę w charakterze wygnańców. Marzą o powrocie do Raju, które każde z nich opuściło, ale droga do niego pozostaje zamknięta. Sauron poszukiwał mocy, by naprawić zepsuty świat, przemodelować go zgodnie z własną, spaczoną wizją, bo uważał, że tylko on jest w stanie go udoskonalić. Galadrielę do podróży pchnęła zemsta, którą szybko zastąpiła pycha, arogancja i żądza władzy. Przyszła Pani Lothlorien uwierzyła, że jest jedyną osobą, która może ocalić Śródziemie przed nadchodzącym mrokiem. Adar zaś opuścił Valinor skuszony potęgą oraz szansą, by niczym Galadriela, znaczyć więcej.
Sauron chce powrócić do Raju, wie jednak, że nie będzie tego godzien, póki nie naprawi wyrządzonego przez siebie zła. W serialu mówi o tym wprost, a podobny koncept znajdziemy też u Tolkiena.
When Thangorodrim was broken and Morgoth overthrown, Sauron put on his fair hue again and did obeisance to Eonwe the herald of Manwe, and abjured all his evil deeds. And some hold that this was not at first falsely done, but that Sauron in truth repented, if only out of fear, being dismayed by the fall Morgoth and the great wrath of the Lord of the West.
But it was not within the power of Eonwe to pardon those of his own order, and he commanded Sauron to return to Aman and the receive the judgment of Manwe. Then Sauron was ashmed and he was unwilling to return in humiliation…
The Silimarillion, J.R.R Tolkien
Galadriela walczy z zalewającym ją mrokiem, niewiele brakuje, by utonęła w jego odmętach. Pragnie powrotu do utraconego Raju, jednak zło, które nosi w sobie, nie może dotrzeć do Nieśmiertelnych Krain. Dlatego, podążając za głosem Eru Ilúvatara, rzuca się w morze świadoma, że najpierw musi dokończyć to, co zaczęła. Przy całej swej arogancji, przy całym pociągu do władzy, siostra Finroda rozumie, że nie zasłużyła na wybaczenie. W pracach Tolkiena Galadriela też jest niegodna Valinoru, gdyż wzgardziła rozgrzeszeniem Valarów (jej ród uczestniczył przed tysiącleciami w bratobójczej wojnie). Pozostaje w Śródziemiu aż do upadku Saurona i w nielicznych dialogach podkreśla zależność swojej przyszłości od losów Mrocznego Władcy.
So it came to pass that when the light of Valinor failer, for ever as the Noldor thought, she joined the rebellion against the Valar who commanded them to stay; and once she had set foot upon that road of exile, she would not relent, but rejceted the last message of the Valar, and came under the Doom of Mandos. (…) Her pride was unwilling to return, a defeated suppliant for pardon; but now she burned with desire to follow Feanor with her anger to whatever lands he might come, and to thwart him in all ways that she could (…) Pride still moved her when, at the end of the Elder Days after the final overthrown of Morgoth, she refused the pardon of the Valar for all who had fought agains him, and remained in Middle-earth. It was not until two long ages more had passed, when at last all that she had desired in her youth came to her hand, the Ring of Power and the dominion of Middle-earth (…)
The History of Middle Earth XII: The Peoples of Middle-Earth, J.R.R Tolkien
Adar opuszcza Raj nęcony obietnicą potęgi przez Morgotha. Jednak, ponieważ Adar jest autorską postacią, nie wszystko jest tu tak jasne. Względnie pewne wydaje się marzenie elfa, by znaczyć coś dla innych. Jego oddanie orkom to połączenie miłości, dobroci, wstydu, żalu i pychy. Te uczucia sprawiają, że jako jedyny nie pragnie powrotu do Raju. Valinor nie stanowi dla niego nagrody czy wytęsknionej ziemi obiecanej. Adar ma zupełnie inne priorytety. Myśli przede wszystkim o swoim ludzie i dobru swych dzieci, stawia na ich potrzeby, wyraźnie odcinając się od swojej przeszłości jako elfa. Pod tym względem na początku drugiego sezonu wyprzedza zarówno Saurona, jak i Galadrielę, będąc niemalże altruistyczny. Dopiero wraz z rozwojem wydarzeń, gdy do głosu dochodzą jego własne traumy, osobista wendetta oraz typowe przekonanie o własnej nieomylności, rozpoczyna się jego upadek. Adar tak bardzo chce uchronić swe dzieci przed mocą Saurona, że ostatecznie pcha je w jego ramiona. Nie oznacza to jednak, że wątek Adara kończy się jego porażką. Wręcz przeciwnie.
W książce Following Gandalf: Epic Battles and Moral Victory in the Lord of the Rings, autor, Matthew Dickerson, wyróżnia w prozie Tolkiena dwa główne rodzaje zwycięstwa, rzucając tym samym światło na prawdziwą filozofię Profesora. Zwycięstwo fizyczne/militarne to to, które stanowi sedno kolejnych punktów kulminacyjnych. Helmowy Jar, oblężenie Minas Tirith, upadek Czarnej Bramy. To jednak ten rodzaj wygranej, który z punktu widzenia opowieści jest mniej istotny, a przede wszystkim znajduje się poza rzeczywistym zasięgiem bohaterów. W Śródziemiu najważniejsze rzeczy zależą od decyzji Eru Ilúvatara, Boga. On dał wszystkiemu początek i on decyduje o końcu wszechrzeczy. Jest ponad każdym, nic nie równa się jego mocy. Ilúvatar nigdy nie interweniuje w osobiste perypetie jednostek, ale od niego zależy wynik spraw wielkich.
Działania pojedynczych istot sprowadzają się więc do osiągnięcia drugiego typu zwycięstwa – zwycięstwa moralnego, będącego sercem całej opowieści. Każdy bohater staje przed własnym dramatem, mierzy się ze swoimi demonami. Na tę walkę Eru nie ma wpływu, tak Tolkien postrzega kwestię wolnej woli. My decydujemy, co zrobimy ze swoim życiem i żaden wielki plan nie ma tu nic do rzeczy. Moralne zwycięstwo odnosi na przykład Boromir, który w kulminacyjnym momencie przezwycięża moc Jedynego Pierścienia oraz własne ułomności i poświęca się w obronie hobbitów. Zważmy jednak, że tu zwycięstwo moralne nie idzie w parze ze zwycięstwem fizycznym, z punktu widzenia praktycznego śmierć Boromira idzie na marne. Tolkienowi zdarza się oczywiście łączyć scenariusze: Eowyna odnosi triumf na obu polach. Najpierw fizycznie, gdy pokonuje Czarnoksiężnika i ratuje armię Rohanu, a następnie moralnie, gdy odrzuca błędne, zacofane zasady Rohirrimów i zstępuje z drogi miecza, by zostać uzdrowicielką. Mniej oczywista jest sytuacja Froda, który pomimo długiej i bohaterskiej walki w kluczowym momencie ponosi porażkę, ulegając mocy Jedynego Pierścienia. Tutaj Tolkien dopuszcza możliwość boskiej interwencji – Eru Ilúvatar spycha zarówno Froda, jak i Golluma prosto w ogień Góry Przeznaczenia. Nie ma jednak interwencji Ilúvatara, która nie miałaby swojej ceny. Pomimo wygnania Saurona Froda nieustannie spowija cień Pierścienia i koniec końców hobbit zostaje zmuszony do porzucenia domu i odpłynięcia do Nieśmiertelnych Krain.
Pierścienie Władzy ciągle każą nam czekać na najważniejszą interwencję Ilúvatara – zatopienie Numenoru i ukrycie Nieśmiertelnych Krain. Nie oznacza to, że Bóg jest nieobecny. Jego działania są sygnalizowane w sposób identyczny, jak w filmach lub książkach (zazwyczaj czymś na ten kształt działały tutaj inne moce). Najbardziej oczywisty wpływ Ilúvatara czuć w pierwszym sezonie. To on sprawia, że przecinają się ścieżki Galadrieli i Saurona (tym samym, dwie istoty, szukające odkupienia, by móc powrócić do Raju, wkraczają na drogę ku naprawie tego, co zniszczyły). To jednak nie koniec. Jak dowiadujemy się w drugim sezonie, Numenorejczycy mają rytuały pozwalające kontaktować się z Valarami. To dość specyficzny pomysł, biorąc pod uwagę, że Valarowie na tym etapie nie powinni bezpośrednio ingerować w wydarzenia w Śródziemiu. Jeszcze dziwniejszy wydaje się fakt, że morski potwór, którego Ilúvatar używa do zniszczenia statku Saurona, okazuje się nagle wykonawcą woli Władców Zachodu. Moim zdaniem jest to wina niewiedzy samych mieszkańców Numenoru, którzy nie wiedząc o istnieniu Jedynego, mylnie przypisali jego działania Valarom. To nie Valarowie potwierdzili niewinność Elendila, a właśnie Bóg. Pasuje to do znanego nam schematu działań Eru. Podobne zdanie mam na temat sceny na łodzi z Cirdanem, gdy ten po uderzeniu fali decyduje się raz jeszcze przyjrzeć Trzem Pierścieniom. Ponownie – zakładam tu raczej interwencję Najwyższego.
Wróćmy jednak do sedna obserwacji Dickersona.
Adar odnosi zwycięstwo moralne. W swojej finałowej scenie zakłada jeden z Trzech Pierścieni, którego moc przywraca mu dawną formę. Elf stoi teraz przed szansą powrotu na łono Eldarów, o ile porzuci swoje dzieci. Inną opcją jest zagarnięcie z rąk Galadrieli, która zdaje się na jego łaskę, Dziewięciu Pierścieni i zmierzenie się z Sauronem jak równy z równym. Adar podejmuje jednak jeszcze inną decyzję. Dzięki zbliżeniu się do Światła dostrzega wyrządzone przez siebie zło w nowej perspektywie. Tak jak Sauron, tak i on ponownie czuje dotknięcie Jedynego. Jednak w odróżnieniu od sługusa Melkora nie próbuje odzyskać tego, co utracił. Zamiast tego w pełni świadomie zrzeka się Pierścienia oraz oferowanego błogosławieństwa, bo rozumie, że jego miejsce jest wśród uruków. Nazywa Pierścień pomostem między dwoma światami, w rzeczywistości samemu się nim stając (jestem tu zmuszony odnotować, że Tolkien wykluczył możliwość współpracy orków z elfami w celu czynienia dobra, za to dopuścił możliwość sojuszu w służbie zła, mam tu na myśli przede wszystkim Meaglina, na którym Adar jest ewidentnie wzorowany). Chociaż z praktycznego punktu widzenia jego gest nie ma wielkiego znaczenia, to moralnie stanowi dowód najczystszej miłości i największego poświęcenia, na które jakikolwiek ork mógł się zdobyć. W odróżnieniu od Saurona Adar nie broni się również przed atakiem swych dzieci, akceptując ich osąd. Sam Hazeldine wykonuje także charakterystyczny ostatni gest, ewidentnie nawiązujący do obrazu Salvator Mundi Leonarda da Vinci. Wykonany znak uznaje się za symbol Zbawiciela.
Przegranym w wewnętrznej bitwie jest rzecz jasna Sauron, od początku jest jednak na porażkę skazany. Twórcy kreują postać złożoną, wielowymiarową, unikając jednak prób zmienienia Zwodziciela z antagonisty w antybohatera. Chociaż ich Sauron nie jest postacią oczywistą i wywołuje szeroką gamę emocji, to bez żadnych wątpliwości pozostaje istotą złą. Okrutną, mściwą, psychopatyczną. W końcu, jak sam Tolkien napisał, Sauron jest najbliżej zła absolutnego (mistrz nie wierzył w koncept istnienia jednoznacznego moralnie zła), jak to możliwe.
In my story I do not deal in Absolute Evil. I do not think there is such a thing, since that is Zero. I do not think that at any rate any ‘rational being’ is wholly evil. Satan fell. In my myth Morgoth fell before Creation of the physical world. In my story Sauron represents as near an approach to the wholly evil will as is possible. He had gone the way of all tyrants: beginning well, at least on the level that while desiring to order all things according to his own wisdom he still at first considered the (economic) well-being of other inhabitants of the Earth. But he went further than human tyrants in pride and the lust for domination, being in origin an immortal (angelic) spirit.* In The Lord of the Rings the conflict is not basically about 'freedom’, though that is naturally involved. It is about God, and His sole right to divine honour. The Eldar and the Númenóreans believed in The One, the true God, and held worship of any other person an abomination. Sauron desired to be a God-King, and was held to be this by his servants; if he had been victorious he would have demanded divine honour from all rational creatures and absolute temporal power over the whole world.
The Letters of Tolkien, J.R.R Tolkien
Tylko, no właśnie… jest w Sauronie coś jeszcze. W pracach Profesora Mairon jest najpotężniejszym z Majarów. Tym, co decyduje o jego potędze, jest wiedza. Mairon (później znany jako Sauron) był mistrzem sztuk wszelkich, a przede wszystkim istotą, która najlepiej znała i rozumiała Pieśń, którą możemy nazwać esencją wszelkiego stworzenia. Znał jej największe sekrety i tajemnice, potrafił manipulować materią oraz mocami Niewidzialnego Świata. Mairon wierzył również w doskonały porządek, był przekonany, że harmonia oraz ład mogą zapewnić pokój i dobrobyt. Zależało mu też na osiągnięciu doskonałości. Chociaż posiadał wiedzę, szukał mocy, a tę otrzymał od Morgotha. Tolkien wierzył w szczerość jego intencji. Również po wydarzeniach z Pierwszej Ery, gdy Sauron miał na koncie niezliczoną liczbę zbrodni, na moment pojął ogrom wyrządzonego przez siebie zła. Niestety, ogarnięty obsesją na punkcie perfekcji przekonał samego siebie do konieczności naprawienia wyrządzonych szkód poprzez przebudowanie Śródziemia na swoją modłę. Świetnie uchwycili to twórcy w kilku monologach, tak Halbranda, jak i Annatara.
When Morgoth was defeated it was as if a great, clenched fist had released its grasp from my neck. And in the stillness of that first sunrise at last, I felt the light of the One again. And I knew if ever I was to be forgiven… That I had to heal everything that I had helped ruin.
Oczywiście, gdy w prologu do drugiego sezonu oglądamy sceny następujące po upadku Morgotha, widzimy, że na początku Sauron był pysznym, aroganckim tyranem. Dopiero tysiące lat po jego regeneracji widzimy innego Saurona, takiego jakim sam się opisał. Wtedy też zaczyna się historia pierwszego sezonu, w której Majar rzeczywiście igra z wizją zwrócenia się w kierunku Światła. Co nie oznacza, że staje się dobry. Nic podobnego. Tuż po odrodzeniu bezpardonowo pozwala umrzeć jedynej osobie, która okazała mu dobroć. Wszystkie jego działania w pierwszym sezonie okazują się sprytną manipulacją… aż do finału. Do momentu, w którym Sauron rzeczywiście opuszcza gardę i ofiarując Galadrieli swą moc (w drugim sezonie Adar wyjaśnia naturę enigmatycznej rozmowy Galadrieli i Halbranda, która w oczach wielu widzów miała podtekst romantyczny) zaczyna wierzyć w szansę własnego odkupienia. Problemem Majara jest jednak to, że nie potrafi uciec przed tym, kim jest, nie potrafi oszukać własnej natury i błyskawicznie ponownie gubi w mroku ścieżkę.
Kolejną wygraną w wewnętrznej wojnie jest Galadriela. Gdy poznajemy ją w pierwszym sezonie, jest pełną gniewu arogancką wojowniczką. Funkcjonuje w stanie pewnego zawieszenia, niezdolna do nawiązania rzeczywistego kontaktu z otaczającym ją światem. W drugim sezonie, podobnie jak Adar i Sauron, znów czuje światło Jedynego. Ojciec orków zetknął się z nim, zakładając Pierścień, a sługa Morgotha po odzyskaniu pełnej formy. W przypadku Galadrieli mamy raczej do czynienia z serią wydarzeń niż jednym kluczowym momentem. Już w pierwszym sezonie, u bram Valinoru wie, że musi się wycofać. W drugim pojawienie się Pierścienia sprawia, że elfka przełamuje wiele wewnętrznych barier. Tak jak opowiadała w przedpremierowych wywiadach Morfydd Clark, Galadriela zaczyna ponownie żyć. Odzyskuje kontakt z tym, co ją otacza, czuje, oddycha. Przechodzi diametralną przemianę. Zgadza się opuścić Celebrimbora, by ratować mieszkańców Eregionu. Dostrzega, ile wyrządziła w swym życiu krzywd. Kolejny raz opiera się Sauronowi w jego Ostatnim Kuszeniu (poniżej zamieszczę cytat z Drużyny Pierścienia, który twórcy ewidentnie wzięli na tapet, uznając, że stworzą do niego niezwykle wierne backstory). W tej konfrontacji możemy dostrzec bezpośrednie nawiązanie biblijne – zdobienia na kirysie Saurona stworzono na podobieństwo węża.
I say to you Frodo, that even as I speak to you, I perceive the Dark Lord and know his mind, or all of his mind that concens the Elves. And he gropes ever to see me and my though. But still the door is closed!
And now at last it comes. You will give me the Ring freely! In place of the Dark Lord you will set up a Queen. And I shall not be dark, but beautiful and terrible as Morning and the Night! Fair as the Sea and the Sun and the Snow upon the Mountain (…) All shall love me and despair!
Drużyna Pierścienia, J.R.R Tolkien
Ostatnia scena to zakończenie cyklu przemiany, zakończenie niezwykle symboliczne. Galadriela „odradza się”, cała w bieli. Staje się Panią Światła. A owe światło jest niejako metaforą moralnego zwycięstwa. Jak wynika z ostatniej rozmowy Galadrieli z Celebrimborem: nie ważna jest siła fizyczna, bo nikt w Śródziemiu nie jest na tyle potężny, by raz na zawsze pokonać ciemność. Liczy się to, by każdy samodzielnie dążył do naprawienia wyrządzonych przez siebie szkód, do czynienia tego, co słuszne.
Kluczową rolę w drugim sezonie Pierścieni odgrywa jeszcze jedna wyrazista paralela. Mówię tu, rzecz jasna, o dwóch relacjach: Mairona z Morgothem oraz Saurona z Celebrimborem.
Morgoth dał Majarowi to, czego potrzebował, by tworzyć, szukać doskonałości. Moc. W serialu spotykamy Celebrimbora, który również pragnie potęgi. Ma wielkie ambicje i marzenia, chce naprawić wszystkie wyrządzone przez elfów szkody i zostawić Śródziemiu coś, co pomoże mu się rozwijać i kwitnąć. Jednocześnie do przodu pcha go chorobliwa potrzeba dorównania swojemu dziadkowi, Fëanorowi, którego Silmarile były z jednej strony najwspanialszym dziełem w historii świata, a z drugiej doprowadziły do jego zniszczenia.
Sauron w relacji z elfickim kowalem staje się tym, kim był dla niego Morgoth. Nie jest jednak tego do końca świadomy. Annatar szczerze widzi w Celebrimborze partnera, podczas gdy dla Melkora sam był niczym więcej niż służącym, kimś mniejszym. Jak sam przyznaje się w serialu, dzień w dzień cierpiał z rąk Czarnego Władcy nieopisane katusze.
Sauron was not a ‘sincere’ atheist, but he preached atheism, because it weakened resistance to himself (and he had ceased to fear God’s action in Arda). As was seen in the case of Ar-Pharazôn. But there was seen the effect of Melkor upon Sauron: he spoke of Melkor in Melkor’s own terms: as a god, or even as God. This may have been the residue of a state which was in a sense a shadow of good: the ability once in Sauron at least to admire or admit the superiority of a being other than himself
The History of Middle-Earth X: Morgoth’s Ring, J.R.R Tolkien
Sauron nie chce, by to samo spotkało Celebrimbora. Oszukuje go, mami, ale naprawdę liczy, że znajdzie w nim kogoś, z kim będzie mógł, jak równy z równym, dążyć do realizacji wspólnego marzenia. Prawdopodobnie ten moment jest jedynym, naprawdę szczerym i ludzkim w całym wątku Saurona: oto wielki Zwodziciel, potężny Czarnoksiężnik, chce móc podzielić się z kimś swym marzeniem. Motyw ten działa, bo Sauron naprawdę wierzy w słuszność swojego postępowania. Sam Celebrimbor wyśmiewa Annatara, że jest tak wielkim mistrzem kłamstwa, że dał radę zwieść samego siebie.
Tak jak w całym serialu widzę sporo elementów do poprawy, tak nie potrafię się przyczepić do czegokolwiek, jeśli chodzi o Annatara i Celebrimbora. Już dobór aktorów jest doskonały. Postawiono na nieznanych szerokiej publiczności artystów, których wizerunek nie zdążył się opatrzyć. Charlie Vickers to niemalże debiutant, na koncie ma zaledwie kilka ról. Charles Edwards jest aktorem doświadczonym, ale to przede wszystkim weteran sceny teatralnej, na której do tej pory pokazywał swój warsztat. Chociaż kojarzony głównie z klasycznymi tekstami lub brytyjskim kinem niezależnym, najlepszy materiał otrzymał właśnie przy okazji roli Celebrimbora.
Chciałbym się teraz odnieść do absurdalnego zarzutu dotyczącego wieku aktora. Oczywiście każdy trzeźwo myślący widz wie, że w tym przypadku rok urodzenia jest nieistotny. Jednak dla pewnej grupy jest dowodem na niespójność serialu z prozą Tolkiena. Nic podobnego. Fakt, elfowie w większości się nie starzeli. Głównie dlatego, że większość nam znanych nigdy nie wstąpiła w Trzeci Cykl – moment w życiu elfów, gdy ciężar lat można było dostrzec gołym okiem. Wiemy, że Cirdan żył na tyle długo, by doczekać się brody i siwych włosów. Elfowie starzeli się jednak różnie, nie zawsze konsekwentnie. Na ich wyglądzie swe fizyczne piętno odciskało życie, a w szczególności wielkie tragedie i smutki. Taki los spotkał m.in. Thingola, ojca Luthien.
W przypadku Celebrimbora wygląd wydaje się przemyślany i sensowny. Wiek dodaje mu tak istotnej godności i powagi (przy okazji: zdumiewające jest jak wiele niemalże dziecinnej radości i humoru przemyca Edwards do swej roli, jak chwilami potrafi rozczulić wizerunkiem nieporadnego artysty z głową w chmurach). Serialowy Celebrimbor nie jest, jak ten z gier Śródziemie: Cień Mordoru/wojny, wielkim wojownikiem, ale i tak sprawia wrażenie bardzo potężnego. Pomimo naturalnej dobroci i życzliwości kryje się w nim sporo chorobliwej ambicji oraz surowości, którą świetnie widać w piątym odcinku, będącym moim zdaniem jedną z najlepszych rzeczy, jakie w ramach Śródziemia zobaczyliśmy do tej pory. W fizycznej niepozorności Edwardsa kryje się też siła momentów, w których Celebrimbor wyrywa się spod czaru Annatara i decyduje się na konfrontację.
To dzięki Vickersowi i Edwardsowi tak dobrze wybrzmiewa ich ostatnia, świetnie napisana scena. Słowa, które w niej padają, w pierwszej chwili mogą wydawać się dość niezgrabne, ale niosą ze sobą głębsze, piorunujące znaczenie. Frazy „cień Morgotha” czy „Władca Pierścieni” to nie tylko mrugnięcia okiem do widzów, to przede wszystkim najcelniejsze ciosy, które Celebrimbor mógł zadać Sauronowi. W jednej chwili burzy wizję Majara o władzy i panowaniu nad Śródziemiem. Brutalnie sprowadza go do roli pomiotu kogoś potężniejszego, przepowiadając, że jedynym, czym będzie rządził, są Pierścienie. I faktycznie, od tego momentu aż do bitwy o Czarną Bramę Sauron będzie niewolnikiem Pierścieni, podległym własnej obsesji na ich punkcie. Możliwe, że stąd bierze się jedna, samotna łza Annatara. A może płynie dlatego, że w tym momencie umarło marzenie Saurona o uzyskaniu przebaczenia. Umiera ostatnia iskra szlachetności, a cień Morgotha odwraca się od światła Ilúvatara na dobre.
Triumf Celebrimbora w książkach jest bardziej doniosły. Dopiero po stworzeniu Siedmiu i Dziewięciu, samodzielnie wykuł Trzy i pozostawił elfom broń do unicestwienia nieprzyjaciela. W serialu, władcy Eregionu bliżej jest do Boromira niż do książkowego pierwowzoru. Celebrimbor nie zdradza tajemnicy i daje Galadrieli szansę ucieczki. Przede wszystkim jednak przełamuje ciążącą nad nim klątwę. Odrzuca osobiste ambicje i przyznaje przed samym sobą, że dzieło jego życia powstało po to, by służyć złu. Artysta z własnej woli trwale się okalecza, odcinając sobie kciuk. Gdyby przeżył bitwę, nigdy nie odzyskałby sprawności. Chociaż ostatecznie jego śmierć nie sprawia, że elfowie zyskują jakąkolwiek materialną przewagę, to wnuk Fëanora odchodzi ze Śródziemia zwycięski, przywracając krainie boskie Światło.
Pomimo wielu zalet, Pierścienie Władzy pozostają serialem skrajności. A to oznacza, że na każdy fenomenalny pomysł musi przypaść przynajmniej jedno nieporozumienie.
Na całe szczęście, drugim sezonem twórcy jasno pokazali, że rzeczywiście mają ogólny plan. Raczej nic nie jest tu zbędne, a każdy character arc został z góry zaplanowany. Tym samym ocena poszczególnych elementów może się zmieniać z każdym nowym sezonem. Cierpliwość, której twórcy wymagają, bywa jednak przesadna i Pierścienie Władzy potrafią człowieka wykończyć.
Jak wspominałem, podstawowym problemem serialu jest metraż. Tu spokojnie brakuje trzech, czterech odcinków na sezon lub skrócenia całości o dowolne dwa wątki. W obecnym rozkładzie brakuje miejsca na pogłębienie niektórych historii, relacji i na zbudowanie tak potrzebnego zaplecza, które pomogłoby uwiarygodnić niektóre motywy. Najlepszym przykładem jest oczywiście Numenor, który pojawia się w odcinku drugim i na starcie zamienia się w istną karykaturę Gry o tron. Tak jak w Morii udało się twórcom nieco odbudować tło polityczne i społeczne, tak Numenor nadal jest… dziwny. Dwór królewski to trzy osoby, decydujące o wszystkim – o dziwo jedna z nich to świeżo wyniesiona pani architekt, córka kapitana okrętu. Chociaż wiemy, że wyspa jest duża i zamieszkują ją różne stronnictwa, to po śmierci króla do stolicy przybywa… jeden lord. Pharazon nie musi się uciekać do mistrzowskiej manipulacji czy snucia złożonych intryg, bo zarówno żołnierze, jak i arystokracja robią z grubsza to, czego on chce. Nic w tym dziwnego, w końcu są skończonymi idiotami. Bo nie wiem, jak inaczej ocenić ludzi, którzy wychodzą z założenia, że orzeł błogosławi przyszłego króla Numenoru… po czym ucieczkę rzeczonego ptaka na widok Pharazona uznają za niezbity dowód na to, że to właśnie jego chcą na tronie Valarowie. Cała wspomniana sekwencja zamykająca trzeci epizod jest tragiczna.
Większość negatywnych odczuć dotyczących Numenoru bierze się jednak z tego, że brakuje tu podbudowy. Motywacje postaci są nam nieznane, a fabularne wytrychy przepychają się w wejściu. Jest to frustrujące, tym bardziej że wiemy o kilkunastu wyciętych scenach, w tym praktycznie całym wątku Earien, który pogłębiłby jej relacje z Elendilem, Valandilem i Pharazonem. Ponieważ tego nie mamy, postaci zachowują się dla nas absurdalnie. Co więcej, wykreowana na ekranie Earien nie ma prawa istnieć w tym świecie w roli, do której próbują nas przekonać twórcy. Tak jak drugi sezon przyniósł uzasadnienie istnienia Kemena (i pokazał, że wcielający się w niego aktor jest naprawdę dobry i potrafi zaskoczyć nieoczywistymi decyzjami), tak Earien ciągle czeka na… cokolwiek.
Z całej historii zwycięsko wychodzi Elendil, którego rolę na barkach niesie Lloyd Owen. Co prawda porywająco ciekawego materiału nadal nie dostał, ale nie da się mu odmówić charyzmy, majestatu i świetnego dramatycznego wyczucia. Interesujące jest również, jak mocno twórcy podkreślają, że w jego historii tradycja i trzymanie się konserwatywnych, wyznaczanych przez specyficzną religię zasad jest właściwym rozwiązaniem. Nie jest to nachalne, pasuje do świata i pozostaje przyjemnym odświeżeniem.
Szkoda, że cała reszta aktorskiej ekipy z Numenoru zwyczajnie nie dorasta Owenowi do pięt. Will Keen jest aktorem fenomenalnym. Co z tego, skoro nie otrzymał nawet skrawka przyzwoitej sceny. Cynthia Addai-Robbinson w pierwszej serii nie była zła, ale od kiedy jej postać stała się znacznie bardziej zniuansowana (i niewidoma), to aktorka zaczęła się gubić, stawiając wszystko na jeden wyraz twarzy i niezmienną intonację. Ani mnie nie poruszyło, ani szczególnie nie przekonało, że Miriel nie widzi. Nad Earien pastwić się już nie będę. Zawodzi mnie też Trystan Gravelle. Chociaż w swojej jedynej scenie z Kemenem, w której opowiada o swoich planach, wypada całkiem przekonująco (szczególnie dzięki umiejętnie skrywanej drwinie z syna), to w każdym innym momencie sezonu jest po prostu nijaki, poprawnie recytuje swoje linijki i tyle.
Na drugim biegunie znajdziemy krasnoludów. Nie mam zarzutów. Zwłaszcza, że nareszcie rozwinięto postać Durina III. Tak jak w Eregionie ciekawy kontrast zapewnia zestawienie doświadczenia Edwardsa z charakterystycznym dla początkującego, ale świetnego aktora, nieokrzesaniem Vickersa, tak tu mamy Petera Mullana – absolutną legendę, mężczyznę o niepodrabialnym głosie i wyjątkowej prezencji, który całe swoje doświadczenie z kina kameralnego i teatru klasycznego przenosi do tego świetnie rozpisanego rodzinnego dramatu, pomagając Owainowi Arthurowi wzbić się na jeszcze wyższy poziom. Jeśli serial opowiada coś bezdyskusyjnie lepiej niż filmy Petera Jacksona, to na pewno są to historie krasnoludów. Chociaż nie tracą swojej pocieszności i rubasznego poczucia humoru, to nareszcie stały się pełnoprawnymi postaciami, a nie jedynie comic reliefami (umówmy się, w Hobbicie mamy albo wariacje na temat Gimliego, albo Thorina, który na ekranie wiele wspólnego z krasnoludem nie ma). Doskonałym dodatkiem do historii jest Disa. Jej chemia z Durinem IV to jedno, księżniczka dostaje też fantastyczną scenę z jego ojcem. Interesująca jest również niejednoznaczność, z jaką jest prowadzona. Chociaż jest kobietą o dobrym sercu, to gdy na szali ważą się losy rodziny lub królestwa, gotowa jest nakłaniać męża, by odmówił innym pomocy lub wystąpił zbrojnie przeciwko własnemu ojcu. W tych scenach Disa przypomina nieco Lady Makbet.
Przyjemnym dodatkiem jest Narvi. Chociaż ze swym książkowym odpowiednikiem nie ma wiele wspólnego, to przewija się na tyle regularnie, by stać się sympatycznym i stałym elementem większego obrazu.
Przyczepić mógłbym się do tempa, z jakim Pierścień działa na Durina seniora… tylko znowu, serial śpieszyć się musi. Doceniam jednak fakt, że wpływ pozostaje wierny zamierzeniom Tolkiena. Siedem Pierścieni nie było w stanie całkowicie opętać umysłów krasnoludów (zwróćmy uwagę, że Durin III w finałowym momencie odrzuca Pierścień i poświęca się dla syna), ale znacząco wzmagały ich najgorsze cechy. A takie zachowania, jak niechęć do pomocy innym ludom, przekonanie o własnej nieomylności czy pochopność w ocenie sytuacji u Durina III zobaczyliśmy w pierwszym sezonie, nie ma tu więc niekonsekwencji.
Do wątków Nori, Isildura i Theo mam dokładnie te same uwagi co każdy. Brak pomysłu na doprowadzenie ich do wymaganego punktu w historii (tak, Theo będzie Królem Umarłych, ale chciałbym, by jego zdrada w tym piątym sezonie jakkolwiek mnie obeszła) i zwyczajnie kiepskie wykonanie, na poziomie warsztatowym w scenariuszu i realizacji. W pierwszym sezonie, który niczym nie zachwycał, taka Nori wyróżniała się pozytywnie, głównie dzięki dobrej grze aktorskiej i przyjemnemu tempu. Teraz jednak, gdy w opozycji stoi wątek Saurona czy Morii… Cóż, nie ma tu porównania.
Nadal lubię Arondira, który zapewne pozostaje najbardziej elfickim elfem, jaki chodził po ekranie. Scena z Entami jest przepiękna i stanowi nie tylko świetny teaser tego, co nadejdzie, ale jest również hołdem wobec poetyckiej części pracy Tolkiena. Twórcy sporo czasu poświęcają, by pokazać, jak powrót Saurona wpływa na całe Śródziemie, i historia Entów będzie tu jedną z ważniejszych. Ból i rozpacz Winterbloom skonfrontowana z poszukującym przebaczenia Arondirem daje nam scenę może i nieistotną w kontekście całości, ale bardzo ważną dla tych tematów, które Tolkienowi były najbliższe.
But our hearts did not go on growing in the same way: the Ents gave their love to things that they met in the world, and the Entwives gave their thought to other things, for the Ents loved the great trees, and the wild woods, and the slopes of the high hills; and they drank of the mountain-streams, and ate only such fruit as the trees let fall in their path; and they learned of the Elves and spoke with the Trees. But the Entwives gave their minds to the lesser trees, and to the meads in the sunshine beyond the feet of the forests; and they saw the sloe in the thicket, and the wild apple and the cherry blossoming in spring, and the green herbs in the waterlands in summer, and the seeding grasses in the autumn fields. They did not desire to speak with these things; but they wished them to hear and obey what was said to them. The Entwives ordered them to grow according to their wishes, and bear leaf and fruit to their liking; for the Entwives desired order, and plenty, and peace (by which they meant that things should remain where they had set them). So the Entwives made gardens to live in.
Dwie wieże, J.R.R Tolkien
Nie jestem zachwycony Gandalfem. Frustruje mnie niesłychanie to, jak leniwie i natarczywie twórcy używają cytatów z książek/filmów czy powtarzają sceny jeden do jednego. W drugim sezonie wątek Szarego Czarodzieja opiera się wyłącznie na nich. A bez niego samego serial mógł się obejść. Niemniej, skoro już się pojawił, to muszę powiedzieć, że sam zamysł jest w porządku. Gdyby Daniel Weyman od razu wskoczył w szary płaszcz, byłby skreślony na starcie. Żaden aktor na świecie nie wytrzymałby porównania z Ianem McKellenem. Dzięki odmiennej decyzji twórców, poznajemy Gandalfa jako kogoś innego i obserwujemy, jak kształtuje się na naszych oczach (przy jednoczesnym uniknięciu origin story). Widz zżywa się z Weymanem, zanim ten faktycznie zacznie być TYM czarodziejem, co jest sensownym pomysłem. Niezbyt dobrze zrealizowanym i trochę stającym w opozycji do metaforycznej roli Gandalfa w opowieści (anioła stróża, przewodnika), ale rozumiem, skąd się wzięły takie decyzje.
Sposób, w jaki odkrywamy imię Gandalfa, jest całkiem porządny. Chociaż to największe nie-zaskoczenie w historii telewizji, to serial nie próbuje nas oszukać, że to jest prawdziwe, skrywane przed czarodziejem imię. Mam wrażenie, że teraz wątek ten będzie zmierzał w kierunku uzasadnienia, czemu czarodziej otrzyma od Cirdana Pierścień. Oby faktycznie tak było, dalsze tłumaczenie słabości Gandalfa do niziołków jest czystym fanserwisem i pomyłką w próbie odczytania Tolkiena. To jedna z tych rzeczy, których siła leży w samej opowieści, Gandalf jako wysłannik Valarów dostrzega zwyczajnie dobro, niewinność hobbitów, a oni raz za razem udowadniają mu, że zasłużyli na jego zaufanie. Nie sądzę, żeby dodawanie opowieści o tym jak to pra-hobbici nauczyli Gandalfa siły miłości było potrzebne czy sensowne. Jako jednak, że skupiamy się tu na faktach, to żeby być uczciwym trzeba przyznać, że Gandalf wprost mówi, że o przeszłości Hobbitów wie dużo. Poniższy cytat jest kolejnym typowym dla twórców zabiegiem, wyrwaniem dwóch, trzech zdań z kontekstu i dopisanie do nich historii. Jak zazwyczaj tego podejścia chętnie bronię, tak w tym przypadku całość sprawia wrażenie przesadzonej
About their origins, at any rate, I know more than hobbits do themselves.
Drużyna Pierścienia, J.R.R Tolkien
Sporo całkiem uzasadnionych wątpliwości budzi też wątek kosturu Gandalfa. Samo ich znaczenie dla postaci Istarich wydaje się mocno zainspirowane pracami Petera Jacksona. Reżyser, który często starał się nadać niejasnym, impresjonistycznym aspektom prac Tolkiena stałą strukturę i rzeczywiste kształty, wyraźnie uczynił różdżki ważnym artefaktem czarodziejów. Nie tylko służą im do kontrolowania swojej mocy, ale również stanowią dowód statusu. W trylogii Tolkiena jedyny fragment sugerujący nam podobne znaczenie kosturów znajdziemy w Dwóch wieżach, kiedy to dla Gandalfa różdżka jest niezbędna do konfrontacji z Sarumanem i zrzucenia klątwy z Theodena. Oczywiście, Gandalf również w książkach łamie różdżkę Sarumana i chociaż Czarodziej Wielu Barw nadal jest zdolny do posługiwania się swoją mocą, to w końcówce Powrotu króla jest już cieniem samego siebie. Bez wątpienia ważne jest więc podkreślenie znaczenia tych magicznych artefaktów, ale sam, bardzo potterowy, motyw z różdżką, która znajduje swojego czarodzieja jest… niezręcznie kiczowaty. Rozumiem potrzebę stworzenia dla Gandalfa solidnego story arcu, ale można to było zrobić znacznie lepiej.
Serial idzie nieco dalej i momentami sugeruje nam, że Gandalf nie jest w stanie opanować własnej potęgi bez posługiwania się różdżką. Wywołało to wiele złośliwych komentarzy. Nie jest to jednak wcale tak dziwny pomysł. Sam Gandalf przyznawał, że jego moc mogła wyrwać się spod jego kontroli (i to tysiące lat po przybyciu do Śródziemia, z perspektywy serialu).
For a moment I was afraid that we had let loose too fierce of a wrath, and the flood would get out of hand and wash you all away.
Drużyna pierścienia, J.R.R Tolkien
Szkoda, że musimy poczekać na zgłębienie relacji Gandalfa z Mrocznym Czarodziejem, bo ich spotkanie było bardzo interesujące, również z punktu widzenia lore. Nie ma żadnych wątpliwości, że bohater Ciarana Hindsa jest jednym z dwóch niebieskich czarodziejów. Czy ten drugi się pojawi? Bardzo możliwe, bo mag wspomina o pięciu Istarich. Interesujące jest, że on sam miał zostać przekonany do przybycia do Śródziemia przez Gandalfa. To drugie, bardzo wyraźne, odejście od książek w przypadku naszego czarodzieja: u Tolkiena to Gandalf wymagał namawiania. Nigdy również nie był w Rhûn i pod tym względem nie znalazłem żadnych ustępów z tekstów, które dawałyby nam pole do interpretacji (chyba, że wliczymy exodus elfów do Valinoru, kiedy to piątka Istarich chroniła pierwsze Dzieci Ilúvatara w trakcie podróży przez całe znane nam Śródziemie).
Do kwestii Ciarana Hindsa i jego maga warto dodać, że istnieje minimalna szansa, że okaże się jeszcze jedną tajemniczą postacią. Chociaż Czarnoksiężnik z Angmaru, władca Nazguli, jest bezdyskusyjnie człowiekiem, to na samym początku Profesor miał na niego inny plan. W oryginale, w pierwszych szkicach do Narady u Elronda zamiast Witch-King używał nazwy Wizard-King (The Treason of Isengard, za zwrócenie na to uwagi dziękuję Nerd of the Rings). Istnieje więc jakaś szansa, że twórcy wrócą do tego motywu. Osobiście jednak w to wątpię i mam nadzieje, że tak się nie stanie, bo dla samej opowieści kluczowe jest, by Nazgulami byli ludzie.
Przyjemnie jest za to zobaczyć Toma Bombadila, który może nie jest spełnieniem marzeń, ale na pewno wnosi dużo tolkienowskiego ducha do opowieści. Jest to oczywiście nieco inny Bombadil, niż ten którego znamy, ale trzeba mieć na uwadze, że w Drużynie Pierścienia widzieliśmy go jako gospodarza ciepło przyjmującego grupkę hobbitów, a nie potężnego Majara. Cieszy mnie zachowanie względnej neutralności Bombadila, za to smuci brak większej frywolności. Rory Kinnear umie zaszaleć w każdą stronę (to jest doskonały casting!) i śmiałbym się jak dziecko, gdybym mógł zobaczyć, jak śpiewa na cały głos i tańczy po swojej chatce. Mam wrażenie, że tutaj twórcy wyjątkowo nieco stchórzyli. Na mały plus zaliczam nieoczekiwane i bardzo dobre wplecenie do opowieści Złotej Jagody. Cała scena jest enigmatyczna i niejasna, w inny sposób niż przyzwyczaił nas książkowy Bombadil, ale nie traktowałbym tego jako wadę, a raczej ciekawe, autorskie, rozszerzenie charakteru Toma.
Innym interesującym dodatkiem, prosto z kart prozy Tolkiena, są oczywiście wątki orków. Nie zajmują dużo czasu ekranowego, ale są wyraźnie zaakcentowane. Orkowie są słabsi, bardziej buntowniczy, negatywnie nastawieni do Saurona (chociaż oczywiście oddają się pod jego władze) i, jak widzimy, posiadają rodziny. Nie będę, z szacunku do Waszej inteligencji, ponownie poruszał tematu tego, czy orkowie rzeczywiście się rozmnażali (cała scena trwa 4 sekundy i nie jest warta szumu). Ciekawsza jest kwestia tego, czy orkowie rzeczywiście mogli buntować się przeciwko Mrocznym Władcom lub nawet zbudować własne mini-królestwo. Na te wszystkie pytania odpowiem, a jakże, cytatami.
After the fall of Thangorodrim and during the concealment of Sauron, the Orcs had set up petty realms of their own and had become accustomed to independence.” „Sauron, when he turned back to evil, gathered to his service all the Orcs that were scattered
Orcs we may name them… yet they were not of demon kind, but children of earth corrupted by Morgoth…Morgoth not Sauron is the source of Orc-wills. Sauron is just another (if greater) agent. Orcs can rebel against him
Only Eru could make creatures with independent wills, and with reasoning powers. But Orcs seem to have both: they can try to cheat Morgoth / Sauron, rebel against him, or criticize him. Therefore they must be corruptions of something pre-existing
And deep in their dark hearts the Orcs loathed the Master whom they served in fear, the maker only of their misery. This it may be was the vilest deed of Melkor, and the most hateful to Ilúvatar.
The History of Middle-Earth X: Morgoth’s Ring oraz The Silimarilion, J.R.R Tolkien
Oczywiście istotnym elementem opowieści jest też odwieczne pytanie: czy orków można odkupić? Czy zasługują na wybaczenie? Twórcy nie odpowiadają na nie jednoznacznie (chociaż na koniec sezonu kierują się raczej ku negatywnemu scenariuszowi), tak samo jak Tolkien, który przez całe lata debatował na ten temat sam ze sobą. Na Wikipedii znajdziecie nawet cały artykuł poświęcony czemuś, co w literaturze tolkienoznawstwa nazywa się Tolkien’s moral dilemma. Zagadnienie dotyczy nie tylko orków, ale ogólnej możliwości odkupienia dla każdej złej istoty. Wiele publikacji na ten temat wydał Tom Shippey, jeden z najważniejszych tolkienoznawców, który pracował przy Pierścieniach Władzy na etapie developmentu pierwszej serii.
Profesor nigdy wprost nie odmówił myślącym stworzeniom rozgrzeszenia, bo zaprzeczało to jego wierze.
W mojej ocenie pierwszy i drugi sezon, chociaż są elementem większej całości, stanowią również osobną historię. Ciężko ją zdefiniować słowem innym niż: Odkupienie. Nieudane w przypadku Saurona, udane dla Adara i Celebrimbora. Dla Galadrieli to dopiero pierwszy etap podróży. Etap bardzo ważny, bo sprawił, że przestała być cieniem samej siebie, zaczęła żyć naprawdę. Jej oczy, jej serce ponownie otworzyły się na otaczający ją świat. Raz jeszcze poczuła Światło Jedynego. Chociaż w pierwszym sezonie widzimy Śródziemie w stanie pokoju, najdłuższego w historii, jest to nadal mroczna kraina. Opuścił ją Eru, opuściło ją Światło. Te szesnaście odcinków to opowieść o ponownym błogosławieństwie, będącym efektem poświęcenia Celebrimbora, a spersonifikowanym w Pani Światła. Trzymając się tematyki biblijnej, możemy nakreślić kilka powiązań, nie zapominając, że nigdy nie będziemy tu mieli do czynienia z perfekcyjną analogią, a zazwyczaj z krzywym zwierciadłem, bo przekonania Tolkiena wcale nie są zgodne z morałem każdej przypowieści. Jeśli jednak puścimy wodze fantazji, to Galadriela staje się Ewą, której udaje się zmyć skazę Grzechu Pierworodnego. Adar to Abraham, przekonany, że poświęcenie dzieci jest lepsze niż porażka. Celebrimbor (w tym najbardziej naciąganym z porównań) staje się Mojżeszem, nękanym nieustannie przez Zwodziciela – Węża. Tolkien by stworzyć pieśń Ainurów skorzystał z motywu pieśni przewijającego się w Biblii, którą spisał dla ludu Izraela właśnie Mojżesz. W Pierścieniach Władzy pieśń jest istotą mocy, którą na pierścienie przekłada Celebrimbor, pozostawiając elfów z wszystkim, czego im potrzeba by ponownie pojednać się ze światłem Jedynego.
Trzeci sezon będzie nowym rozdziałem. O czym teraz spróbują opowiedzieć scenarzyści? Jaką wersję tej najwspanialszej ze wszystkich mitologii nam przedstawią? Przekonamy się…
We all long for Eden, and we are constantly glimpsing it: our whole nature at its best and least corrupted, its gentlest and most human, is still soaked with the sense of exile.