Nicolas Cage, król wampirów – recenzja filmu „Renfield”

Łukasz Mikołajczyk03 maja 2023 20:00
Nicolas Cage, król wampirów – recenzja filmu „Renfield”

Domena publiczna to jeden z najważniejszych skarbów współczesnej kultury. Dzięki jej funkcjonowaniu, niezliczeni twórcy mogą podejmować się reinterpretowania żelaznego kanonu literatury i filmu, nieraz serwując nam niezwykle świeże podejście do dobrze znanych klasyków. Nie zawsze jest oczywiście tak różowo. W tym roku uświadczyliśmy już przynajmniej jednego niewypału w tej kategorii (mowa oczywiście o nudnym i przewidywalnym do bólu Puchatek: Krew i miód). Jak jednak udała się nowa próba ugryzienia tematu księcia ciemności, Hrabiego Draculi z Nicolasem Cage’em w roli, do której zdaje się stworzony? Oceniamy film Renfield.

Jak można się domyślić po tytule, Renfield nie jest kolejną próbą bezpośredniej adaptacji powieści Brama Stokera. Bo i po co miałby nią być? Fani horroru widzieli już wiele bardziej i mniej wiernych podejść do tej nieśmiertelnej pozycji, a co za tym idzie, w ostatnich latach możemy zauważyć zmianę trajektorii w stronę pewnych remiksów mitologii wampirów. Prawdziwym przełomem w tej materii okazało się Co robimy w ukryciu w reżyserii Taiki Waititiego, którego sukces dodał młodym autorom i studiom filmowym animuszu potrzebnego do odcięcia się od długich dekad wałkowania tego samego pod nieco odświeżonym płaszczykiem. Omawiany dziś tytuł został zapowiedziany już w roku 2014, jednak po totalnej klapie Mumii z Tomem Cruise’em, na poziomie zarówno krytycznym, jak i finansowym, produkcja została wstrzymana. Z pomocą przybył Robert Kirkman, autor takich komiksów, jak The Walking Dead czy Invincible, który zaproponował, aby porzucić poważny ton oryginalnego pitchu na rzecz bardziej komediowego podejścia. Po kilku dalszych zawirowaniach, które nie są aż tak kluczowe, ostatecznie rolę scenarzysty objął Ryan Ridley, odpowiedzialny za wiele odcinków wspaniałego Community i nieco bardziej nierównego Ricka i Morty’ego, a na stołku reżysera zasiadł Chris McKay, znany chociażby z wybitnego Lego Batman: Film.

fot. Renfield, reż. Chris McKay, dystrybucja UIP

Doświadczenie obu panów widać od pierwszych scen, w których poznajemy tytułowego bohatera, pełniącego rolę sługusa Hrabiego Draculi. Autorom udaje się wspaniale nakreślić tło fabularne poprzez odtworzenie stylu wizualnego produkcji studia Universal z 1939. Bez niepotrzebnych dłużyzn wdrażają widza w alternatywną wersję tej historii, w której książę ciemności jest stale podtrzymywany przy życiu przez oddanie swego wiernego parobka, który po każdej jego klęsce odnajduje nowy zakątek świata, w którym będą mogli siać spustoszenie. Warto zaznaczyć, że film nie marnuje czasu również w kwestii wprowadzania kluczowych motywów opowieści. Rozpoczynamy od spotkania grupy wsparcia dla osób w toksycznych relacjach, które chcą odzyskać kontrolę nad swoim życiem, a więc znajdują się w podobnym położeniu, co grana przez Nicholasa Houlta postać. Natura „związku” legendarnego wampira z naszym protagonistą stanowi właściwie główną oś emocjonalną obrazu i muszę przyznać już w tym miejscu, że był to moim zdaniem strzał w dziesiątkę. Wspaniale śledzi się drogę Renfielda do niezależności i odzyskania wiary we własną wartość poprzez pogodzenie się z prawdziwą, przemocową naturą swojego nieśmiertelnego pana, który przez długie dekady manipulował jego światopoglądem.

W odbiorze całości nie przeszkadza nawet nieco sztampowa struktura scenariusza, który szybko przemienia się w historię o przerysowanym gangu i ambitnej policjantce, która chce doprowadzić jego szefów przed wymiar sprawiedliwości w odwecie za zabicie jej ojca. Elementy te nie rażą ze względu na dwa aspekty. Po pierwsze, całość została rozpisana z należytą samoświadomością, dzięki której nigdy nie doznajemy dysonansu tonalnego. Autorzy dobrze znają klisze, na których bazują, a więc potrafią się nimi bawić, wstawiając wszędzie gdzie się da ukryte smaczki, mrugnięcia okiem i odniesienia dla fanów krwiopijców. Po drugie i prawdopodobnie o wiele ważniejsze, casting przeprowadzono niemalże perfekcyjnie. O duecie Hoult/Cage rozpiszę się za chwilę, ale zanim to nastąpi, należy oddać należyty szacunek Awkwafinie, Benowi Schwartzowi i wszystkim pozostałym aktorom drugoplanowym, którzy podeszli do swoich roli z odpowiednim dystansem i dozą przerysowania, równocześnie grając postaci w sposób wiarygodny. Oficerka Rebecca Quincy i spadkobierca rodzinnego biznesu narkotykowego, Ted Lobo, stanowią dzięki temu świetne dopełnienie drogi naszego gieroja.

Czym byłaby jednak reinterpretacja historii Draculi, bez wybitnego odtwórcy tejże roli? Nie mam pojęcia jak nie doszło do tego wcześniej, ale nareszcie widzimy tu króla kampu, który daje z siebie 110%, grając nawet w najgorszej szmirze; człowieka, mit, legendę – Nicolasa Cage’a. Jeśli miałbym przyrównać jego kreację do wcześniejszych podejść, powiedziałbym, że mamy tu do czynienia z zagranym w pełni poważnie miksem Lugosiego, Nielsena i Lee, łączącym klasę, absurdalność i zabójczość należną księciu ciemności. Próżno szukać w dzisiejszym kinie kogoś – może poza Russellem Crowe’em – kto bawi się na planach tak dobrze, jak on. Wszystkie kwestie wypadają równocześnie absolutnie przerysowanie i kompletnie wiarygodnie. Manieryzmy postaci uderzają swoją intensywnością i konsekwencją. Mówiąc krótko, nie jest to konwencjonalny hrabia, ale definitywnie jeden z najbardziej wyrazistych. Grając u boku takiej tuzy, która, wydawać by się mogło, jest skazana na skradzenie każdej sceny, w której się pojawi, ciężar leżący na barkach odtwórcy głównej roli, Nicholasa Houlta, musiał być niebotycznie duży. Jednak śpieszę donieść, że wyszedł on z tego nierównego starcia w pełni obronną ręką. Renfield jest postacią nie tylko świetnie napisaną, ale i fenomenalnie zagraną. Jego droga w ramach opowiadanej historii wypada wiarygodnie, dając widzom w pełni satysfakcjonującą podróż bohatera, któremu po prostu chcemy kibicować i którego każde małe zwycięstwo świętujemy, nie potrafiąc pohamować wypieków na twarzy.

fot. Renfield, reż. Chris McKay, dystrybucja UIP

W tej całej beczce miodu nie mogło jednak zabraknąć łyżki dziegciu. Na drodze do zostania perfekcyjną komedią akcji staje w większości drugi aspekt, ale ten pierwszy też ma swoje problemy. Zacznijmy więc od kwestii, która przeszkadzała mi najbardziej – montażu. Film jest przepełniony błędami, których powstydziłby się student filmówki. Niekonsekwencje w ułożeniach rąk, przedmiotów w przestrzeni sceny, czy też samych postaci po prostu rażą w tego typu produkcji. Nie pomagają również kompletnie niepotrzebne sekwencje z popową muzyką, które kompletnie wybijają z konsekwentnie budowanego tonu opowieści. Pozostając w temacie wybijania z tonu, pomimo moich wcześniejszych pochwał samoświadomości scenariusza, w produkcji pojawiają się momenty, które idą za daleko i przestają być wiarygodne w ramach przedstawionego świata, przez co odnosimy wrażenie, jakby ta bała się być zrobioną od A do Z czarną komedią, czując co jakiś czas potrzebę zbicia mroku poprzez tanie zaznaczenie typu „to było mroczne”. Nie pomaga również fakt, że końcówka opowieści wydaje się po prostu sprintem do mety. W pierwszych dwóch aktach udało się złapać naprawdę przyjemny balans pomiędzy momentami należytego rozwoju postaci a popychania głównej fabuły do przodu. Niestety trzeci akt zdaje się gnać na złamanie karku do, i należy to przyznać, niezwykle satysfakcjonującego finału.

Suma sumarum, najnowsze podejście do ponad stuletniej książki dostarcza masę rozrywki, jednak wątpię, aby miało stanąć w żelaznym kanonie w tej samej linii, co klasyki Universalu, Hammera czy Murnaua. Jeżeli szukacie filmu, który dostarczy wam półtorej godziny dobrej zabawy, to wyjście do kina jest jak najbardziej na miejscu, szczególnie jeśli, tak jak ja, kochacie Mistrza Cage’a. Jeżeli oczekujecie jednak pozycji, która zostanie z wami na lata i którą przekażecie dalej jako sztandarowy przykład przetwarzania utartych schematów, to możecie się nieco zawieść.

Jeśli podoba się Wam nasza praca oraz działalność i chcecie nas wesprzeć, możecie nam postawić wirtualną kawę. To nam bardzo pomoże w rozwoju!Postaw mi kawę na buycoffee.to