W 2020 świat usłyszał o Emerald Fennell, kiedy jej reżyserski debiut podbił kina na całym świecie, niespodziewanie stając się jednym z oscarowych faworytów. Obiecująca. Młoda. Kobieta. została okrzyknięta jednym z najlepszych filmów zemsty ostatnich lat i zdobyła zasłużonego Oscara za scenariusz oryginalny. Tym samym przed Fennell otworzyły się drzwi do wielkiej kariery. W tym roku, dwa lata po światowej sukcesie jej debiutu, na festiwalu w Telluride zadebiutowało Saltburn, jej nowy projekt. Film zdecydowanie podzielił widownię i nie został przyjęty tak hurraoptymistycznie, jak Obiecująca. Młoda. Kobieta. Polscy widzowie niestety nie doczekali się kinowej premiery filmu, ale można go było oglądać podczas tegorocznego festiwalu EnergaCAMERIMAGE. Jak więc wypadło Saltburn i czy rzeczywiście okazało się największym zawodem roku, jak to mogły sugerować niektóre z recenzji?
Głównym bohaterem filmu jest Oliver Quick, nieśmiały student Oksfordu. Gdy jego przyjaciel, pochodzący z arystokratycznej rodziny Felix Catton, zaprasza go na wakacje do swojej posiadłości Saltburn, chłopak odkryje ekscentryczny świat brytyjskiej arystokracji.
Saltburn z pewnością zawiedzie tych, którzy oczekiwali filmu równie mocnego i społecznie zaangażowanego, co Obiecująca. Młoda. Kobieta. Fennell znacząco odchodzi od klimatów znanych z jej debiutu, chociaż przy tym ciągle eksperymentuje z gatunkami i konwencjami. Jej nowy projekt nie jest już kinem zemsty, nie porusza równie istotnych, aktualnych problemów. To raczej stylowa rozrywka pełna czarnego humoru, dziwactw i kreatywnych rozwiązań formalnych.
Nowy film Fennell to przede wszystkim miszmasz różnych pomysłów i tropów. Reżyserka łączy ze sobą stylistyki i tropy znane z szeroko pojętej kultury. Mamy więc inspiracje czerpane z takich książek jak Utalentowany Pan Ripley czy Wielki Gatsby – w końcu cała fabuła skupia się na młodym chłopaku, który trafia do świata bogaczy. Dodatkowo pojawiają się motywy wampiryczne, o których podczas EnergaCAMERIMAGE wspominał operator filmu. Jakby tego było mało, Fennell łączy horrorową, gotycką stylistykę z klimatem wczesnych lat 00., podczas których rozgrywa się akcja jej filmu. Ciekawie ogląda się sceny w starym zamczysku, którym towarzyszą takie piosenki jak Have a Cheeky Christmas czy Murder on the Dancefloor. To właśnie w tym tkwi siła Saltburn. W jego specyficznej strukturze, różnorodności. Całość ogląda się jak w kalejdoskopie, gdzie kolejne style i konwencje mieszają się ze sobą, tworząc dziwną, eklektyczną całość.
Nowemu dziełu Fennell najczęściej zarzuca się brak subtelności, który jest najbardziej widoczny w finale. Zapewne jest to zarzut słuszny, z tym, że Saltburn nigdy nie próbuje być subtelne czy wyważone. Film od początku obiera sobie ekstremalną, przerysowaną konwencję. Reżyserka nie chce budować realistycznego obrazu arystokracji, woli zabawę formą i motywami. W produkcji pojawia się wiele scen, które celowo mają przesuwać granicę dobrego smaku, w założeniu mają być szokujące i prowokacyjne. Mowa tu choćby o sekwencjach z wanną czy grobem, o których mówiło się wiele już od czasu pierwszych pokazów. To samo tyczy się finału – kuriozalnego, można wręcz rzec głupiego. To wszystko zdaje się jednak bardzo jasną konwencją, celowym zabiegiem, który Fennell stosuje już od początku. Tym razem u reżyserki nie ma miejsca na moralne szarości, tak znaczące w Obiecującej. Młodej. Kobiecie. Zamiast nich mamy parodię, zabawę gatunkiem i oczekiwaniami widza.
W Saltburn dostajemy też całkiem interesujący obraz wyższych sfer. Reżyserka w sporym stopniu oczywiście po prostu żartuje sobie z arystokracji. Z jej fasadowości, absurdalnych zasad i tradycji. Przy tym jednak pojawienie się w gotyckiej posiadłości Olivera, pokazuje jak bardzo bogata, uznana rodzina Cattonów jest bezbronna. Jak łatwo jest omamić każdego z jej członków, zwyczajnie w świecie mówiąc to, co ten chce usłyszeć. Warto zwrócić uwagę na jeszcze jedną rzecz. Chociaż Quick często porównywany jest do wampira, geniusza zła z wielkim planem, tak naprawdę nie musi on robić nic szczególnie skomplikowanego, by wkraść się w łaski arystokratów. Zwykle wystarczy to, że umie się zachować i kłamać. Cały jego plan, pokazany w złożony sposób, jest banalnie prosty. To wprowadza nam jeszcze jeden ciekawy trop obecny w Saltburn. Całe zło, które spotyka Cattonów, wynika z ich działań i bezmyślności. Mechanizmy, którymi się kierują, są tak oczywiste i przewidywalne, że potrafi je przejrzeć każdy. To nie Oliver jest ponadprzeciętnie sprytny czy przebiegły, to po prostu arystokraci są wyjątkowo głupi.
Szczególnie interesujący zdaje się również sam protagonista filmu. Na Olivera Quicka można patrzeć dwojako. Z jednej strony to przebiegły manipulant, który kiedy dostaje się do Saltburn, zaczyna mącić i podporządkowywać sobie każdego z mieszkańców posiadłości. Powoli wysysa z nich energię, aż wreszcie z niegdyś imponującego rodu pozostaje garstka pozbawionych chęci do życia ludzkich skorup. Można powiedzieć, że to jest właśnie wampirza strona bohatera – ta, którą widać z wierzchu. Gdzieś głębiej kryje się jednak inny Oliver – prymitywny konformista, któremu tylko wydaje się, że jest nadprzeciętnie inteligentny. W jednej ze scen filmu Venetia, siostra Felixa, nazywa go ćmą i jest to wyjątkowo trafne porównanie. W końcu czy Quick tak naprawdę robi coś wyjątkowo zaskakującego? On jedynie mówi to, czego oczekuje od niego rodzina. Niczym wspomniana już ćma, siedzi przyklejony do ściany, obserwując, jak arystokraci doprowadzają się do autodestrukcji własnymi decyzjami. Tak właściwie Oliver zaczyna wdrażać swój morderczy plan w życie dopiero, kiedy popełnia błąd i Felix dowiaduje się o jednym z jego kłamstw. Bardzo możliwe, że gdyby do tej sytuacji nie doszło, chłopak po prostu zostałby zapomniany i skończył jak Pamela, którą poznajemy na początku filmu. Może Oliver wcale nie jest sprawcą, a jedynie katalizatorem wydarzeń, które i tak prędzej czy później musiały się wydarzyć.
Aktorsko nowy film Fennell stoi na bardzo wysokim poziomie. Barry Keoghan świetnie sprawdził się w roli ekscentrycznego, nieco aspołecznego Olivera. Rewelacyjnie ogląda się na ekranie jego transformację, wszystkie momenty, w których wchodzi w interakcje z członkami rodziny. Jest niepokojący, dziwny, a przy tym ma w sobie coś pociągającego, fascynującego. Kiedy jest na ekranie, nie da się oderwać od niego wzroku. Saltburn ma też świetną obsadę drugoplanową. Jacob Elordi po raz kolejny odchodzi od swojego klasycznego emploi i udowadnia, że jest bardzo wszechstronnym aktorem. Jego bohater jest dobrze napisany – z jednej strony najnormalniejszy z mieszkańców Saltburn, z drugiej naiwny i podatny na manipulacje. Chemia między Elordim a Keoghanem jest świetna, chętnie zobaczyłbym ten duet jeszcze kiedyś razem na ekranie. Dobrze poradzili sobie także Rosamund Pike i Richard E. Grant wcielający się w role rodziców. Chociaż mają dużo dobrych, komediowych scen, gdzie parodiują arystokratów, każde z nich ma też poważniejsze momenty, w których radzi sobie bezbłędnie. Warto zwrócić uwagę również na niewielką, ale wyrazistą kreację Carey Mulligan, której kariera przyspieszyła po rewelacyjnym występie w Obiecującej. Młodej. Kobiecie.
Ogromną stratą dla polskiej widowni jest to, że Saltburn nie doczekało się u nas dystrybucji, bo film prezentuje się wspaniale na wielkim ekranie. Zdjęcia są rewelacyjne – stylowe, klimatyczne, pełne stonowanych kolorów i imponującego oświetlenia. Operator Linus Sandgren w pełni wykorzystał potencjał gotyckiej rezydencji, łącząc w warstwie wizualnej kino kostiumowe z horrorem. Ciekawym zabiegiem było również zastosowanie nietypowego formatu 4:3, który tylko dodał Saltburn wyrazistości i sprawił, że niektóre z ujęć robią jeszcze większe wrażenie. Docenić warto także scenografię, dzięki której tytułowe Saltburn, chociaż zamieszkane, sprawia wrażenie zaniedbanego reliktu dawnych czasów. Widać, że zamek najlepsze czasy ma już za sobą.
Ogromne znaczenie w filmie Fennell odgrywa muzyka. Oryginalny soundtrack skomponowany przez Anthony’ego B. Willisa czerpie pełnymi garściami z muzyki klasycznej i kościelnych chórów… Świetnie buduje klimat filmu, co najlepiej widać w pierwszej scenie. Równocześnie klasyczne brzmienia skonfrontowane są z rozrywkowymi piosenkami z lat 00. Pojawiają się kiczowate utwory, takie jak Have a Cheeky Christmas albo Rent, które dają oryginalny, zaskakujący efekt. Warto docenić także scenę zamykającą film, w której jako tło fantastycznie sprawdza się Murder on the Dancefloor.
Chyba nawet ci, którzy nie przepadają za Saltburn, będą musieli się zgodzić z tym, że to jeden z najoryginalniejszych i najciekawszych filmów roku. To szalona zabawa formą, tropami i motywami pełna zaskakujących rozwiązań, łącząca wiele różnych stylistyk. Po sukcesie Obiecującej. Młodej. Kobiety. Fennell poszła w zupełnie nowym kierunku i nakręciła dzieło zgoła inne – prowokacyjne, dziwne, szalone. Niedbające o subtelność, zamiast niej stawiające na nieszablonową narrację i formę. Zaś to, że Saltburn tak mocno dzieli widownię, udowadnia tylko, że reżyserka osiągnęła swój cel.