Zakończyła się 31. edycja festiwalu Energa Camerimage. To jeden z największych festiwali filmowych w Polsce, przynajmniej patrząc na budżet oraz obecne gwiazdy. Czy odbywająca się w Toruniu impreza jest warta poświęcania czasu oraz (wcale niemałych) pieniędzy? Oczywiście, że nie. Zorganizowany w dużej mierze z publicznych funduszy festiwal ma w poważaniu zwykłego widza. To branżowy bankiecik, w którym liczy się rozmach i blichtr. Film, rozmowa i poszanowanie widowni nigdy nie były tu nadrzędnymi wartościami. Tegoroczna edycja, mimo dobrych tytułów i głośnych nazwisk, okazała się sromotnym rozczarowaniem. Camerimage to synonim źle zorganizowanego festiwalu filmowego. Dlaczego jest tak źle?
Należy od razu zaznaczyć, że mowa o bardzo nieprzeciętnym profilu festiwalu filmowego. Sponsorem tytularnym festiwalu jest grupa Energa (spółka skarbu państwa). Prezydent Andrzej Duda objął festiwal honorowym patronatem. Dotacje z Ministerstwa Kultury i Dziedzictwa Narodowego oraz Polskiego Instytutu Sztuki Filmowej również stoją na niemałym poziomie. O wsparciu samorządu w ogóle nie wspominając. Ewidentnie mamy więc do czynienia z odważną próbą sztucznego wytworzenia wielkiego festiwalu w Polsce. Wzorem niemieckiego Berlinale, francuskiego Cannes i włoskiej Wenecji, Toruń ma stać się poważanym w świecie festiwalem filmowym klasy A (na ten moment „klasa A” przypisana jest dużo mniejszemu Warszawskiemu Festiwalowi Filmowemu). W budujące się obecnie Centrum Festiwalowe władowano niemałe (oczywiście publiczne) pieniądze. W trakcie seminarium z Billem Kramerem przytoczono kilka liczb: budowa nowej festiwalowej przestrzeni pochłonie aż 150 milionów dolarów ze środków publicznych (zarówno samorządowych, jak i w formie dotacji).
Na pytanie, czy Polsce potrzeba tak dużego festiwalu filmowego, niech każdy odpowie sobie sam. Radosne dysponowanie funduszami publicznymi przypomina megalomańską zazdrość w stosunku do Wenecji, Cannes i Berlina. Czy warto czynić tak wielkie inwestycje na rzecz tak niewielkiej sprawy, jaką jest festiwal filmowy? Wydarzenia filmowe kocham całym sercem, a jednak nie czuję dumy ani satysfakcji z tak prowadzonej polityki kulturalnej. Wizja ogromnej złotej żaby w centrum Torunia przyprawia raczej o uśmiech politowania, niżeli dumę z polskiego festiwalu.
To, co najbardziej charakterystyczne dla Camerimage, to zapraszanie do Torunia wielkich nazwisk. Internet nie raz już obiegło zdjęcie Ministra Kultury, Piotra Glińskiego, z Quentinem Tarantino. W końcu nas stać, prawda? Tegoroczny festiwal również opiera się głównie na wielkich gwiazdach. Oprócz uznanych operatorów (to duży plus festiwalu), w Toruniu pojawili się między innymi Adam Driver, Willem Dafoe, Sean Penn i Peter Dinklage. Jeżeli kogoś ekscytuje sam fakt zobaczenia tak ważnych w świecie filmu osób, to w pustej przestrzeni CKK Jordanki będzie czuł się jak w niebie. Jeżeli komuś zależy na interesująco poprowadzonych spotkaniach, konfrontacji spojrzeń i doświadczeń zaproszonych gości, będzie czuł pewien niesmak. To jedna z głównych bolączek Camerimage. Zaproszeni goście zostają w dużej mierze zmarnowani.
Bardzo doceniam jednak, że festiwal skupia się na zdjęciach filmowych oraz eksponuje rolę operatorów. W tym roku w Toruniu pojawili się najważniejsi autorzy zdjęć, wśród nich między innymi: Łukasz Żal (autor genialnych zdjęć do Strefy interesów), Dariusz Wolski (Napoleon), Rodrigo Prieto (Czas krwawego księżyca, Barbie), Erik Messerschmidt (Ferrari), Paweł Edelman (Lee, przed laty Pianista). Zbudowanie profilu festiwalu wokół autorów zdjęć filmowych to jego największa zaleta. Przeprowadzane seminaria (głównie dla studentów szkół filmowych) oraz targi sprzętu filmowego to nieliczne sytuacje, w których Camerimage doskonale spełnia swoją funkcję.
Największym problemem Camerimage jest program – jego ogłoszenie, rozłożenie seansów, nieustanne zmiany, pojedyncze pokazy danych filmów oraz nakładające się na siebie wydarzenia. To jeden wielki absurd, który odbiera całą radość z festiwalu. W odróżnieniu od normalnego festiwalu filmowego (na przykład Nowe Horyzonty, Festiwal Kamera Akcja, Pięć Smaków, FPFF w Gdyni i wiele więcej), Camerimage nie ogłasza konkretnej daty opublikowania programu. Na stronie miesiącami widnieje informacja o opublikowaniu harmonogramu na trzy tygodnie przed festiwalem. Brak konkretnej daty (bo te trzy tygodnie okazały się nie być konkretem co do dnia) jest niezwykle uciążliwy w zaplanowaniu własnej obecności na festiwalu. To pierwszy z przykładów, gdzie Camerimage nie dba o widza.
Kiedy program się już pojawi, bądźcie gotowi na rozczarowanie, niepewność oraz kolejne zmiany harmonogramu. W odróżnieniu od normalnego festiwalu filmowego (na przykład Nowe Horyzonty, Festiwal Kamera Akcja, Pięć Smaków, FPFF w Gdyni i wiele więcej), Camerimage nie potrafi zaplanować programu raz, a porządnie. W tym roku Camerimage ogłosiło program 28 października. Program zmienił się jednak 1 listopada, 2 listopada, 6 listopada, oraz 9, 10 oraz, rzecz jasna, 12. Zapewne w trakcie festiwalu dochodziło do kolejnych przetasowań, jednak przestało mi się chcieć już to wszystko śledzić. To absurd, że Camerimage nie potrafi dopracować porządnie swojego programu. To drugi z przykładów, gdzie Camerimage nie dba o widza.
Sposób przedstawienia programu sam w sobie także jest absurdalny. W odróżnieniu od normalnego festiwalu filmowego (na przykład Nowe Horyzonty, Festiwal Kamera Akcja, Pięć Smaków, FPFF w Gdyni i wiele więcej), nie zdecydowano się na przejrzysty harmonogram godzinowy. Opublikowane tabele układane są wedle poszczególnych sal, nie godzin. By zaplanować sobie, dzień należy przescrollować siedem stron PDF-a. Inne festiwale filmowe już dawno opanowały spójny format godzinowy. Być może nowinka w postaci „kalendarza” dotrze kiedyś i do Torunia.
Największym absurdem festiwalu jest chyba wzajemne nakładanie się na siebie poszczególnych projekcji i wydarzeń. W odróżnieniu od normalnego festiwalu filmowego (na przykład Nowe Horyzonty, Festiwal Kamera Akcja, Pięć Smaków, FPFF w Gdyni i wiele więcej), nie zdecydowano się na programowanie festiwalu wokół konkretnych „slotów” godzinowych. Przykładowo Nowe Horyzonty budują program wokół pięciu takich slotów. Seanse odbywają się o godzinie 10, 13, 16, 19 i 22 (oczywiście to płynne godziny, często całość zmienia się o 15-30 minut). Taki sposób programowania festiwalu zapewnia, że projekcje w różnych salach się na siebie nie nakładają. Widz może obejrzeć więcej. Na Camerimage nie jest to możliwe – seanse nakładają się nawet o głupie 15 minut, które już blokuje możliwość obejrzenia obu filmów. W wielu sytuacjach tak nachodzące na siebie filmy to obrazy mające pojedynczą projekcję. Należy wybrać, czy chce się obejrzeć Napoleona, czy Priscillę. Należy wybrać, czy chce się obejrzeć May December, czy Poor Things. To absurd. Czy tak trudno zaprogramować harmonogram w zgodzie ze zdrowym rozsądkiem? Czy ktokolwiek odpowiedzialny za te kalendarzowe herezje był kiedykolwiek na jakimś normalnym festiwalu? W trakcie festiwalu godziny seansów są umowne. Dochodzi do masowych opóźnień. Największe tegoroczne to dokładnie 58 minut w przypadku The Dead Don’t Hurt.
Jedynym zadaniem systemu rezerwacji seansów jest to, by działał. Jak można się domyślić, nie wyszło i to. Codzienne rezerwacje projekcji stawały się koszmarem. Na normalnych festiwalach filmowych (na przykład Nowe Horyzonty, Pięć Smaków, American Film Festival) całość trwa kilka sekund. Problemy techniczne są w przypadku tamtych imprez przykrym i rzadkim ewenementem. Na Camerimage świętem jest, gdy coś działa. Codziennie „wklikiwanie się” zajmowało mi około 20 minut, ponieważ system odmawiał współpracy. Zdarzyło się nawet, że dopiero po godzinie 14 system zaczynał działać.
System rezerwacji codziennie mnie zaskakiwał. Zaczęło się z wysokiego „C”, kiedy trzeba było rezerwować seans Biednych istot. Film Lanthimosa miał w trakcie Camerimage dwa seanse – na gali otwarcia w sobotę oraz w niedzielę wieczorem. Możliwe miało być rezerwowanie miejsc jedynie na ten drugi – na galę otwarcia obowiązuje inny sposób wejścia. Dzielni informatycy Camerimage mieli więc zadanie proste – umożliwić rezerwację tego drugiego seansu, pierwszy zostawić w świętym spokoju. Jak można się domyślić, zrobili na odwrót. Takie cyrki działy się codziennie. Klikając na środowy harmonogram, na stronie wyświetlał się wtorkowy lub czwartkowy. I tak codziennie. Zaskakujące, że w połowie festiwalu pojawił się alternatywny sposób „klikania”, „szybkie rezerwacje” działały nieco lepiej, niż ten absurdalny i wadliwy kalendarzyk.
Osobnym tematem jest otwarcie i zamknięcie festiwalu. Mając karnet, nie mamy pewności, że uda nam się wejść na te wydarzenia. Pierwszeństwo mają zaproszenia. Oczywiście, ktoś może powiedzieć, że to normalne na festiwalach filmowych. Na Nowych Horyzontach też przecież trudno dostać się na otwarcie czy zamknięcie, to fakt. Różnica polega na tym, że na NH obowiązuje system rezerwacji – podczas klikania wiesz, czy wejdziesz na galę, czy też nie. Poza tym równolegle odbywają się seanse w innych salach. Na Camerimage otwarcie i zamknięcie to jedyne wydarzenie w ciągu całego dnia. Jeżeli ktoś przyjedzie do Torunia wcześniej, by pójść na otwarcie lub zostanie dłużej, by pójść na zamknięcie, musi liczyć się z niepewnością oraz bardzo możliwym niedostaniem się na gale. Przed CKK Jordanki ustawiają się długie kolejki. Kapiący na głowę deszcz nie sprzyja długiemu oczekiwaniu. Ostatecznie na gale udaje się wejść zaledwie kilkudziesięciu osobom. To oczywiście absurdalna praktyka. Dlaczego wzorem normalnych festiwali filmowych (na przykład Festiwal Kamera Akcja, Nowe Horyzonty, American Film Festival), równolegle nie mogą odbywać się inne seanse? Czyżby komuś nie zależało na widowni, a jedynie na zaproszonych gościach i czerwonym dywanie?
Dobór filmów jest jednak dobry, może i bardzo dobry. Należy Camerimage oddać, że dzięki ogromnemu budżetowi stać ich na wielkie tytuły. Szkoda tylko, że w większości są to pojedyncze seanse. No, maksymalnie dwa. W tym roku na Camerimage można było obejrzeć między innymi Strefę interesów (nasza recenzja), Biedne istoty (nasza recenzja), Anatomy of a Fall, May December (nasza recenzja), przedpremierowo Napoleona, Priscillę (nasza recenzja), Ferrari (nasza recenzja) oraz wiele innych. Na podsumowanie filmów przyjdzie jeszcze czas w osobnych recenzjach. Niemniej, pod względem repertuaru jest to w większości udany festiwal. Przynajmniej na papierze, bo wiele seansów się przecież na siebie nakłada i niemożliwe jest obejrzenie wszystkiego.
Jak już wspomniałem, w tym roku Camerimage odwiedzili między innymi Adam Driver i Willem Dafoe. Spotkanie takich aktorów przecież musi być czymś wspaniałym, prawda? Prawda? No nieprawda. Może, ale nie musi. Kluczowa jest w tym przypadku rola organizatorów oraz osoby prowadzącej dane spotkanie. O ile w przypadku Adama Drivera prowadzący miał konkretny pomysł na spotkanie, był przygotowany oraz zadawał interesujące pytania, a samo spotkanie wyszło bardzo dobrze, tak nie jest to reguła. Spotkanie z Willemem Dafoe i Robbiem Ryanem to jeden wielki absurd. Prowadzący spotkanie zadał zdawkowe pytanie o współpracę i przygotowania do filmu, a potem rozpoczął się chaotyczny koncert życzeń. Na sali jest Willem Dafoe, a nikt z Camerimage nie wie, jak podejść do tematu. Oczywiście, oddanie głosu publiczności oraz możliwość zadania pytań przez widownię jest niezwykle ważne, należy jednak panować nad spotkaniem i umiejętnie budować ciekawą narrację. Przez ponad 50 minut tkwiliśmy na sali kinowej, prowadzący radośnie wskazywał palcem kolejnych widzów, którzy mogą zadać pytania. Nie wiem, ile ich padło, mam wrażenie, że co najmniej 20. Każdy z widzów musiał podkreślić, że przyjechał z Gdańska lub Krakowa i bardzo lubi Willema Dafoe. Ja też się cieszę z tego powodu i nie odbieram tym ludziom możliwości zadania pytania. Prowadzący powinien jednak opanować ten chaos. Zmęczeni byli wszyscy, łącznie z Dafoe. Ze spotkania nie wynieśliśmy dosłownie nic wartościowego. To potworne zmarnowanie dyskusji, wynikające z niekompetencji bądź lekceważenia merytoryki. Ważne jest przecież nie tylko kogo zaprosiliście, ale też jak potraficie ze swoimi gośćmi rozmawiać.
Chyba jeszcze gorzej było w przypadku seminarium Petera Zeitlingera. Wstęp na takie wydarzenie bez karnetu kosztuje aż 90 zł. Operator przez 40 minut pokazywał na zmianę fragmenty dwóch filmów. Potem wygłosił dwa zdania komentarza, na koniec odpowiedział na dosłownie 4 pytania z publiczności. Koniec. Żenada. Absurd.
Spotkania na Camerimage to loteria. Na loterii, podobnie jak na Camerimage, wygrywa się rzadko. Spotkania na festiwalu to głównie nudne Q&A. Nikt nie odważył się na konfrontowanie gości z różnymi doświadczeniami – a przecież przykładowa dyskusja Łukasza Żala z Dariuszem Wolskim byłaby czymś doskonałym. Camerimage powinno brać przykład z Festiwalu Kamera Akcja, gdzie najważniejsza jest merytoryczna rozmowa o kinie oraz dyskusja, wymiana spojrzeń. Toruński festiwal to przegląd znanych twarzy, klepanie się po plecach i możliwie najbezpieczniejsze formy rozmowy. Wielka szkoda.
Festiwal odbywa się w toruńskim Centrum Kulturalno-Kongresowym Jordanki, Teatrze Horzycy oraz kilku salach Cinema City. Nie jest to jedna przestrzeń, trudno więc mówić o wspaniałej atmosferze na festiwalu. CKK Jordanki to dość ciasna i tłoczna przestrzeń, w której nie ma miejsca na rozmowę o kinie. Jedynym miejscem, gdzie między seansami można było w miarę spokojnie porozmawiać, była przestrzeń Cinema City. Problem w tym, że nie była to przestrzeń wyłączona dla festiwalu. To normalnie działające kino, Camerimage znajduje się gdzieś w kącie w Cinema City. Trudno cenić tak zorganizowaną przestrzeń festiwalową. Jest niefunkcjonalnie i ciasno. Normalne festiwale filmowe (na przykład Festiwal Kamera Akcja, Nowe Horyzonty, American Film Festival) są pod tym względem doskonalsze. Nawet FKA, które odbywa się w kilku budynkach radzi sobie z tym znacznie lepiej.
Być może obecnie budowane Centrum Festiwalowe będzie rozwiązaniem tych problemów. Do tego czasu pozostaje męczyć się z Jordankami. Sala projekcyjna, choć ogromna, nie zachwyca. To dość mały ekran. Siedząc dalej mamy wrażenie, że oglądamy film na tablecie. Jedynie pierwsze rzędy nadają się do czegokolwiek. Miałem przyjemność obejrzeć Strefę interesów w Kinie Muranów oraz w CKK Jordanki. Porównanie jest dla Camerimage brutalne. Każde kino zawsze będzie lepsze niż ta rozległa przestrzeń i mały ekran Jordanek. Może to dobrze, że obok jest to nieszczęsne Cinema City? Przynajmniej tam chce się siedzieć.
Chwalcy lichego towaru regularnie budują narrację, jakoby Camerimage atmosferą stało. Jest to nieco mylna interpretacja rzeczywistości. Rzeczywiście, to urocze, że publiczność bije brawa, gdy na ekranie pojawia się nazwisko autora zdjęć. To całkiem zabawny rytuał, gdy publiczność rytmicznie bije brawa na spocie festiwalowym pod muzykę z Ostatniego Mohikanina. Jednak czy te chwilowe zauroczenia rekompensują poczucie pustki i brak przestrzeni na rozmowę o kinie? Czy atmosfera festiwalu filmowego ogranicza się do klaskania na seansie?
Jak już się rzekło, Camerimage to drogi festiwal. Bilet na pojedynczy pokaz filmowy kosztuje 30 zł, wstęp na seminarium lub warsztaty aż 90 zł, wejście na targi sprzętu operatorskiego 50 zł. Sprzedaż pojedynczych biletów możliwa jest wyłącznie w trakcie festiwalu. Odbywa się równolegle z rezerwacją na seanse – o 8 rano dzień przed konkretnym wydarzeniem. To oczywiście absurdalne, że obowiązuje jedna pula dla karnetów i pojedynczych biletów.
Karnet, czy jak Camerimage chce to nazywać, „karta wstępu”, to również droga zabawa. W przedsprzedaży, która zakończyła się dzień po ogłoszeniu programu, koszt karty wstępu wynosił 470 zł. Dla przedstawicieli branży filmowej (na przykład prasa) to koszt o 10 zł mniejszy. Autorzy zdjęć filmowych za wejście zapłacą 420 zł, a uczniowie i studenci 340 zł. Biorąc pod uwagę, że festiwal trwa 8 dni, z czego 2 to jedynie gala otwarcia i zamknięcia, na którą nie obowiązuje rezerwacja miejsc, jest to bardzo droga rozrywka. Nakładające się na siebie seanse ograniczają możliwość obejrzenia dużej ilości filmów, nie można więc dokonać żadnego przeliczenia wydanej kwoty na seanse – jest to loteria.
Jest więc drogo, a jednak zdecydowałem się pojechać na całość festiwalu (bez otwarcia i zamknięcia). Do takiej (jak się później okazało, głupiej) decyzji nakłoniła mnie wiadomość o retrospektywie Wernera Herzoga i Petera Zeitlingera, którzy mieli osobiście pojawić się w Toruniu oraz spotkać z publicznością. O tym, że Herzog to mój absolutnie ulubiony reżyser pisałem nie raz, choćby przy okazji poświęconego mu filmu dokumentalnego. Informacje o retrospektywie oraz spotykaniu Herzoga z publicznością Camerimage ogłosiło 24 sierpnia.
Dwa miesiące później, 28 października, gdy ogłoszono program festiwalu zapaliła się pierwsza czerwona lampka. W programie oczywiście zabrakło miejsca dla Herzoga. Wszystkie opisane spotkania dotyczyły jedynie Zeitlingera. Nie pojawiła się jednak żadna informacja prostująca wpis z 24 sierpnia. Camerimage dalej wodziło widzów za nos w swoich social mediach, gdzie zapewniali, że program jeszcze się zmieni.
Wiedziałem już, że przysłowiowych świąt w tym roku nie będzie. Camerimage wciąż nie podało jednak żadnej oficjalnej informacji na temat spotkania z Wernerem Herzogiem. Festiwal się rozpoczął, Herzoga dalej nie było, nikt do końca nie wiedział, co się dalej wydarzy. Do karykaturalnie dziwnej sytuacji doszło 16 listopada, kiedy w systemie rezerwacji bez żadnego ogłoszenia pojawiło się „Spotkanie z Peterem Zeitlingerem i Wernerem Herzogiem”. Żaden kanał Camerimage nie podał tej informacji, po prostu w systemie pojawiła się możliwość rezerwowania takiego wydarzenia. Ewidentnie zostało dołożone w ostatniej chwili – nakładało się czasowo ze spotkaniem z Seanem Pennem, które miało być przecież jednym z większych wydarzeń festiwalu (przynajmniej zdaniem organizatorów). Po perturbacjach z systemem rezerwacji udało mi się jednak zarezerwować miejsce na tak wyczekiwane spotkanie.
Radość w przypadku Camerimage nigdy nie trwa długo, tak samo było i tym razem. Dość szybko dowiedziałem się, że Werner Herzog nie pojawi się w Toruniu, a spotkanie będzie miało charakter online. Oczywiście nie dowiedziałem się tego od Camerimage, ale od nieobecnych w Toruniu znajomych, którzy wiedzą o polskich festiwalach filmowych to i owo oraz wiedzą, gdzie przystawić ucho. Mniej więcej w tej samej chwili Camerimage wreszcie publicznie pochwaliło się spotkaniem z Wernerem Herzogiem – na swoje profile w social mediach wstawili informację o spotkaniu bez żadnej informacji odnośnie nieprzybycia Herzoga. Dalej udawali, że nic się nie wydarzyło. To obrzydliwe i nieuczciwe zachowanie.
By obalić wszystkie zarzuty co do mojego plotkarstwa odnośnie Camerimage, postanowiliśmy jeszcze tego samego dnia oficjalnie skontaktować się z festiwalem i zapytać o spotkanie z Wernerem Herzogiem. Otrzymaliśmy odpowiedź mailową, która potwierdzała, że Herzog będzie tylko online. Camerimage od początku o tym wiedziało, jednak zatajało tą informację. Bezczelnie udawali, że będzie to normalne spotkanie z publicznością. Nawet w systemie rezerwacji nie pojawiła się stosowna adnotacja. Przypomnę tylko, że bilet na pojedyncze seminarium kosztuje 90 zł.
Chociaż wiedziałem, na co się piszę, wielu chętnych na spotkanie z Herzogiem pozostało w niewiedzy. Peter Zeitlinger co prawda dzień wcześniej, w trakcie swojego absurdalnego seminarium, powiedział, że Werner Herzog jest chory i się nie pojawi, jednak nie wszyscy zainteresowani mieli dostęp do takiej informacji. W gigantycznej kolejce na spotkanie z Herzogiem panowała niepewność. Otaczający mnie festiwalowicze nie wiedzieli, czy Herzog się pojawi, czy nie. Camerimage nie poinformowało ich, że będzie to spotkanie online. To nieuczciwa i przykra praktyka.
Zrozummy się jasno – choroby się zdarzają i nie mam pretensji co do tego, że Werner Herzog ostatecznie z przyczyn zdrowotnych nie mógł pojawić się w Toruniu. Wizerunkową tragedią oraz skrajną nieuczciwością jest jednak sposób, w jaki zorganizowano to spotkanie. Camerimage od początku wiedziało, że Herzog się raczej nie pojawi – nie było go w programie niemal do samego końca. Do samego końca publicznie nie ogłosili, że będzie to spotkanie online. Obowiązywał system rezerwacji jak na normalne seminaria. Problemem nie jest, że Herzog jest chory. Problemem jest, że Camerimage nie było szczere ze swoimi widzami. Jak wiadomo najważniejszy jest czerwony dywanik i zdjęcia ze znanymi aktorami na Instagramie festiwalu.
Samo spotkanie od strony merytorycznej było bardzo dobre – Herzog to przecież świetny mówca. Doskonale słuchało się jego pewności co do własnego daru do interpretowania krajobrazów oraz podkreślania, że filmowiec to nie kolekcjoner śmieci oraz nie trzeba rejestrować wszystkiego. Werner Herzog to wybitny filmowiec, którego przy tym doskonale się słucha. Czy nie jest więc wstydliwe, że tak potencjalnie dobre spotkanie odbyło się w tak parszywej atmosferze? Czy nie jest wstydliwe, że Peter Zeitlinger chodził z laptopem po całej sali, żeby Werner Herzog mógł zobaczyć, kto zadaje mu pytanie?
Festiwal to nie tylko filmy i panele. Ważne jest kultywowanie kultury filmowej, na którą składa się wiele aspektów. Niewątpliwie Camerimage radzi sobie dobrze, a może i bardzo dobrze z edukacyjną misją festiwalu. Seminaria z operatorami przeznaczone głównie dla studentów szkół filmowych to strzał w dziesiątkę i największy sukces festiwalu. Dużym plusem Camerimage jest natomiast ściągnięcie do Torunia obrazu Jana Matejki Astronom Kopernik, czyli rozmowa z Bogiem. Wszystko tutaj przeprowadzono wzorcowo. Brawo.
Bardzo cenię też związane z Camerimage retrospektywy. Bardzo ciekawie można było podejść do retrospektywy Krzysztofa Zanussiego. W trakcie festiwalu miałem okazję ponownie obejrzeć Rok spokojnego słońca z 1984, nagrodzony Złotym Lwem na Festiwalu w Wenecji, jeden z najlepszych filmów Zanussiego. To nakręcony w Toruniu film, a część lokacji filmowych znajduje się blisko przestrzeni festiwalowej. Było więc niezwykle miło świeżo po filmie odwiedzić te miejsca. Szkoda, że Camerimage nie wpadło na pomysł, by zorganizować jakiś spacer ich szlakiem. Zanussi był cały czas na miejscu, z pewnością zgodziłby się na tak krótką przechadzkę. Jest jeden problem: to wymagałoby od Camerimage pewnej kreatywności oraz dobrej woli.
Kultura festiwalu filmowego ma także swoje materialne źródła. Każdy, kto był na festiwalu filmowym, wie, jak atrakcyjne są torby festiwalowe. Każdy, kto choć raz był na Nowych Horyzontach, wie, o co chodzi. Camerimage nie jest przecież gorsze, przygotowało torby dla uczestników festiwalu, którzy zakupią karty wstępu. Torby dołączone do karnetu, który średnio kosztuje około 400 zł wyglądają tak:
To potwornie wstydliwe. Za 50 zł można jednak kupić normalną torbę, która wygląda dobrze. Czy nie można było zorganizować tego w logiczny sposób i dołączyć do karnetów te ładniejsze torby? Czyżby nie chodziło o zadbanie o widza, który wydał już i tak niemałe pieniądze? Absolutnie nie śmiem zarzucać Camerimage chciwości. Im przecież wcale nie chodzi o to, co się świeci!