MCU jest w poważnym kryzysie. Kolejne produkcje zgarniają miażdżące noty od recenzentów. Nowi bohaterowie nie znajdują uznania wśród widowni, a wyniki oglądalności lecą w dół. Jednym ze sposobów na rozwiązanie problemów ma być nowa inicjatywa – Marvel: Spotlight. Seria projektów z wyższą kategorią wiekową, których akcja toczyć się będzie na peryferiach głównej sagi i skoncentruje się na bardziej kameralnych historiach. Na otwarcie dostajemy Echo – spin-off Hawkeye’a.
Echo od dawna wydawało się projektem absolutnie zbędnym i niezbyt chcianym nawet przez producentów. Był o krok od skasowania. Został gruntownie przemontowany i koniec końców, po dość marnej kampanii promocyjnej, skupionej na powracającym Kingpinie, wypuszczony jednego dnia. Wszystkie znaki na niebie zapowiadały tragedię. Kiedy zobaczyłem, że do recenzji otrzymałem jedynie trzy epizody, byłem właściwie przekonany, że to, co zobaczę, na żadnym polu się nie obroni. Jednak, ku memu zaskoczeniu, chociaż Echo nie jest serialem dobrym, to daleko mu do produkcji fatalnej. Co więcej, ma w sobie wiele naprawdę niezłych elementów.
Tytułową bohaterkę zostawiliśmy tuż po próbie zabicia Wilsona Fiska. Akcja serialu rozpoczyna się pięć miesięcy później, kiedy to Maya ucieka przed zabójcami przyszywanego wujka oraz planuje stworzyć własne imperium. By tego dokonać, musi powrócić w rodzinne strony, do bliskich i krewnych, z którymi lata temu rozdzieliła ją tragedia, która napiętnowała całe życie bohaterki.
Echo ma w sobie spory potencjał dramatyczny. Wyjściowe motywy i sposób rozłożenia poszczególnych wątków są bardzo obiecujące, a całość aż kipi potencjałem. Niestety niewykorzystanym. Szybko się okazuje, że największym problemem serialu jest metraż i tempo. Historia zamyka się w pięciu odcinkach i to bynajmniej nie godzinnych. Efekt jest taki, że po prostu na nic nie ma tu czasu. Każdy wątek jest potraktowany pobieżnie, a po dramatach bohaterów jedynie się prześlizgujemy. Czuć, że twórcy chcieli się w nie zanurzyć, poznać tych ludzi bliżej (może to nawet zrobili, ale sceny zostały wycięte), ale nie dano im ani czasu, ani możliwości. Nie dziwi więc, że nie byli w stanie stworzyć czegoś z niczego.
Szczególnie problematyczny jest epizod pierwszy, który najprawdopodobniej odrzuci wielu widzów. Wiem, że gdybym po tym odcinku miał czekać tydzień na kolejny, to bym go nie obejrzał. Twórcy stanęli w przedziwnym rozkroku pomiędzy kontynuowaniem wątku z Hawkeye’a a przedstawieniem bohaterki na nowo. W efekcie dzieją się tu rzeczy montażowo i narracyjnie przedziwne. Z jednej strony obserwujemy ciąg wspomnień Mayi, jej origin story, a z drugiej wplecione w to… przekopiowane sceny z serialu o Clincie Bartonie. Sekwencje przeniesione jeden do jednego. Efekt – całość przypomina szybki recap. Niweluje to zupełnie dramatyczny ciężar, jaki niesie z sobą historia Mayi i wywołuje dziwny dysonans z nowymi naprawdę sympatycznymi scenami, w których poznajemy losy jej rodziny. Dużo tu szczerych uczuć i przyjemnych zabiegów, które jednak zostały poddane morderczemu reżimowi czasu i tempa. Nieszczególnie przekonują również sceny pokazujące Mayę jako zabójczynię pracującą dla Fiska (tutaj twórcy znowu próbują streścić nam coś, co już wiemy).
Kiedy jednak wracamy do linearnej i prostej narracji w teraźniejszości, całość zyskuje. Serial nadal cierpi na część z powyższych problemów (do tego dochodzi słaba reżyseria i nieszczególnie dobry warsztat), ale jednocześnie zaczyna mieć wiele zaskakujących zalet. Podobnie jak w Ms. Marvel, tak i tu kluczową rolę odgrywają bohaterowie drugoplanowi i jeśli ich polubicie, to serial będziecie oglądać z przyjemnością. Zaskakująco duży nacisk położono na kwestię rdzennych ludów, ich tradycji oraz tego, jak odnajdują się w dwudziestym pierwszym wieku. Nie jestem upoważniony do określenia, czy jest to dobrze przedstawiona reprezentacja, ale doceniam to, jak wiele tych wątków jest tu obecnych i większość z nich jest pisana z empatią i wyczuciem. Nie jest to sztucznie tworzona społeczność, a naturalna. Nawet pomimo ograniczonego czasu nie wątpimy nawet na moment w łączące ich, często trudne, relacje.
Szczególnie fantastycznie wypadają tu pradziadkowie Mayi, którzy są sercem i dramatycznym centrum serialu. Odgrywający ich aktorzy są tutaj też najlepszym, co Echo ma do zaoferowania. Fantastycznie jest zobaczyć Tantoo Cardinale z tak dużą i ważną rolą, ale to Graham Greene raz po raz kradnie show. Razem są absolutnie fantastyczni. Równie dobrze wypada też Chaske Spencer, znany z Angielki.
Niestety, w opozycji do nich stoi główna bohaterka. Maya jest po prostu antypatyczną, płaską i źle pisaną postacią, wobec której widz nie czuje żadnych szczególnych emocji. Nie jest to nawet wina aktorki, która po prostu nie ma żadnego materiału. Bardzo jednak doceniam to, jak twórcy podeszli do kwestii niepełnosprawności Mayi. Język migowy jest obecny w każdej scenie serialu, nie ma tu pójścia na łatwiznę. Wielokrotnie dialogom w ogóle nie towarzyszy język mówiony. Czuć tutaj dużą pracę każdego aktora oraz zaangażowanie twórców. Co jakiś czas reżyserzy oferują nam perspektywę Mayi i obserwujemy wydarzenia pozbawione dźwięku. Daje to często niezły efekt, ale z drugiej strony pozostawia uczucie niespełnienia – wybór tych momentów jest bezpieczny, przewidywalny i chciałoby się momentami, by twórcy byli na tyle odważni, by zaoferować nam taką perspektywę w dłuższym, bardziej emocjonalnym segmencie. Otrzymujemy tylko delikatną namiastkę tego, jak Maya funkcjonuje i odbiera rzeczywistość, nigdy nie mamy okazji faktycznie poczuć się jak ona.
To, co na razie średnio przypadło mi do gustu, to kwestia przekazywanych z pokolenia na pokolenie mocy Echo. Jest to wątek strasznie topornie i nienaturalnie wpleciony w całość. Jego realizacja pozostawia wiele do życzenia. Jednak motyw przeszłości kilka razy daje twórcom szansę do zabawy formą – dlatego też w trzecim odcinku dostajemy dość długi hołd dla kina niemego. Oczywiście, bardzo wymuskany, cyfrowy i bardziej przypominający laurkę niż faktyczną próbę odwzorowania, ale czuć też w nim sporo faktycznej zajawki, a mnie akurat tu prostota wykonania kompletnie nie przeszkadza. Szkoda tylko, że na dwa odcinki przed końcem cały wątek dziedzictwa Echo jest ledwie wspomniany.
Jak zresztą każdy inny.
Nie widzę szans na satysfakcjonujące rozwiązanie. Przed nami moment kulminacyjny, a niejeden motyw nie doczekał się nawet podstawowego rozwinięcia. Nawet historia Wilsona Fiska dopiero się rozkręca. Dla fanów tej postaci mam zresztą dobre informacje – Kingpin powrócił i nie ma żadnych wątpliwości, że to ON. Ten sam Fisk, który przed laty podbił serca widzów w najlepszym superbohaterskim serialu Marvela. Jego charyzma, magnetyczna i przytłaczająca osobowość oraz ledwo kontrolowana furia to rzeczy, których antagoniści Marvela od dawna nie mają. Nie mogę się doczekać, by dowiedzieć się, co spotkało Fiska po wydarzeniach z trzeciego sezonu Daredevila. Jeśli chodzi o samego Murdocka, o ile twórcy nie zostawili jakiejś niespodzianki na ostatnie odcinki, to muszę ostrzec każdego, by się nie spodziewał niczego specjalnego. Osobiście zdecydowanie bardziej byłem podekscytowany cameo Matta w ostatniej odsłonie przygód Spider-Mana. Jego rola w tym serialu jest nie tylko znacznie gorzej wkomponowana w całość, ale również mocno niezdarna.
Reasumując. Echo może być serialem niezłym, o ile twórcy dokonają wielkiego czynu i w mniej niż dwie godziny udanie zamkną serial, który jest obecnie na początku swojej drogi. Nie wiem, co z niego wycięto. Nie wiem, jak wyglądał proces produkcyjny, ale wiem, że takie podejście do metrażu, brak lepszego warsztatu i kompletnie niezaplanowana całość sprawią, że projekt, który mógł się okazać naprawdę dobrą, wciągającą opowieścią, pozostawi nas jedynie z poczuciem rozczarowania i zmarnowanego potencjału.
Co nie zmienia faktu, że naprawdę nieźle mi się oglądało te odcinki i chętnie dokończę opowieść o Echo.