Trudno zliczyć wszystkie filmowe wersje historii Napoleona. Debiutujący przed paroma dniami obraz Ridleya Scotta to najnowsza odsłona nieśmiertelnej tradycji ciągłej reinterpretacji mitu wielkiego władcy. Niektóre opowieści krętą drogą prowadziły widza przez całe życie Bonapartego. Inne skupiały się jedynie na wybranym fragmencie. Oglądaliśmy komedie, typowe filmy biograficzne oraz psychologiczne portrety. I chociaż nadal dla wielu najlepszą opowieścią o generale jest Napoleon Abela Gance’a, to istnieje jeszcze jeden tytuł, dość już zapomniany, który swą prostotą prawdopodobnie najlepiej oddaje psychikę swego bohatera i w najlepszy sposób prezentuje jego ostateczne starcie. Mowa tu, oczywiście, o Waterloo Siergieja Bondarczuka.
Prawdopodobnie nikogo nie dziwi, że o Napoleonie opowiada Brytyjczyk. Natomiast rosyjski reżyser, zwłaszcza w okresie wesoło trwającej zimnej wojny, mógł być nieco zaskakujący. Szczególnie, że film powstał z udziałem brytyjskich i amerykańskich aktorów. To jedynie pierwsze sygnały świadczące o tym, że już proces powstawania Waterloo był fascynujący.
Pomysł na film zrodził się w głowie Dino De Laurentisa – legendarnego włoskiego producenta, który na początku lat siedemdziesiątych miał już na koncie: La Stradę, Noce Cabirii, Życie nie jest łatwe. Temat nie był prosty do zrealizowania, a duży dorobek Laurentisa okazał się niewystarczający, by bez większych problemów rozpocząć realizację. Ostatecznie Waterloo stało się jednym z najdroższych filmów w tamtych czasach, zbyt drogim, by zrealizować go na Zachodzie. Dlatego też producent przekroczył żelazną kurtynę i udał się do Związku Sowieckiego, gdzie podpisał umowę ze studiem Mosfilm. Jednym z największych i najlepszych w historii kina europejskiego oraz radzieckiego.
Niecodzienna współpraca przyniosła Laurentisowi nie tylko pieniądze, ale również wyjątkowe lokacje (piękne, rozległe pola Ukrainy) tudzież tysiące żołnierzy sowieckiej armii. Mówimy tu o ponad piętnastu tysiącach zawodowych żołnierzy, którzy miesiącami żyli i trenowali w obozie, by jak najbardziej upodobnić się do wojsk z czasów napoleońskich. Administracja Związku Sowieckiego z entuzjazmem zrównała nawet z ziemią dwa wzgórza i położyła osiem kilometrów dróg. Wszystko po to, by sowieckimi rękami Włosi mogli stworzyć wielki, imponujący obraz, w całości skupiony na jednej z największych Figur Zachodu.
Dla całego przedsięwzięcia ogromnie ważny był wybór reżysera. Siergiej Bondarczuk miał już na koncie wiele istotnych projektów zrealizowanych w ojczyźnie, w tym jego dzieło – jak się później okazało – koronne, adaptację książki Wojna i pokój. Gargantuiczny obraz trwający niemal siedem godzin. Już wtedy Bondarczuk ujawnił smykałkę do kina kostiumowego, a przede wszystkim do kreślenia epickich obrazów batalistycznych. To on wykreował jedną z największych scen bitewnych w historii kina – bitwę pod Borodino.
Bondarczuk na planie czuł się jak ryba w wodzie. Szybko ściągnął fantastycznych współpracowników. Autorem zdjęć został Armando Nannuzzi (współpracownik Luchina Viscontiego), kompozytorem zaś legendarny Nino Roto. Na pozostałych ważnych stanowiskach znaleźli się liczni włoscy fachowcy doskonale zaznajomieni z kinem kostiumowym i historycznym. Stroną techniczną i logistyczną zajęli się oczywiście sowieccy specjaliści, na czele z oficerami armii, którym na „polu bitwy” reżyser wydawał polecenia przez krótkofalówki. Nie zabrakło nawet artystów cyrkowych mających wykonywać sceny kaskaderskie na koniach.
Niemniej imponująca okazała się obsada. Rod Steiger (znany z ról w: Na nabrzeżach, W upalną noc) został Napoleonem Bonaparte. Historia oparta na rywalizacji między Generałem a księciem Wellingtonem, wymagała świetnego castingu także do roli dowódcy brytyjskiego. Został nim, znajdujący się u szczytu sławy, Christopher Plummer. W świecie wojen napoleońskich zawitał ponownie Orson Welles, portretując Louisa XVIII. Jego mała, ale ważna i mocna rola, nadaje całości ciekawy wydźwięk – nie tylko z racji legendy otaczającej Wellesa. Znaczenie miał również fakt, że dekadę wcześniej wystąpił on w Bitwie pod Austerlitz, pod batutą samego Abela Gance’a. Swój historyczny wkład jako weteran filmów epickich, wniósł także Jack Hawkins.
O samej realizacji można powiedzieć wiele. Zarówno o treningu żołnierzy, przygotowaniu planu, o tym, że Bondarczuk potrzebował tłumaczy działających w czterech językach, jak i o maratonach alkoholowych głównych aktorów. Waterloo to jednak nie tylko historyczna ciekawostka. To przede wszystkim wyjątkowy film.
Jak już wspominałem, motywem przewodnim jest konfrontacja Napoleona z księciem Wellingtonem. Powiem więcej, całość jest zmontowana i skomponowana niczym pojedynek. Nie tylko obserwujemy perspektywę obu dowódców. Wielokrotnie towarzyszy nam ich voice-over. Wpuszcza nas do głów bohaterów i przedstawia towarzyszący ich działaniom tok myśli. Robi to wrażenie, zwłaszcza gdy przechodzimy do tytułowej bitwy. Jednocześnie słuchamy świetnie napisanych tyrad obu mężczyzn i obserwujemy spektakularne wydarzenia.
Waterloo to kino, które wiarygodnie przedstawia sto dni Napoleona i w żadnym momencie nie zapomina o tym, że chce być również portretem psychologicznym bohatera. Chociaż obserwujemy zaledwie koniec historii Bonapartego, to nie mamy do czynienia z obrazem wybrakowanym. Bondarczuk pokazuje nam Napoleona jako człowieka złamanego. Na wpół obłąkanego. Toczonego chorobą. Zbliżającego się do ostatecznego upadku. Człowieka, który jednak ciągle przejawia momenty geniuszu. I są to momenty imponujące, powalające. Tak jak naprawdę nie da się uwierzyć, że Napoleon Joaquina Phoenixa został cesarzem Francji, tak tutaj nie mamy takich wątpliwości. Nie musimy poznawać całej historii generała, by wierzyć w jego geniusz i charyzmę. Wycofany, stonowany i niezwykle imponujący Steiger zlewa się z Napoleonem, staje się nim na ekranie.
Jakże świetny jest to kontrast w stosunku do Wellingtona. W wątku Brytyjczyków Bondarczuk nie szczędzi ironii i sarkazmu, jakimś cudem świetnie chwyta istotę brytyjskiego humoru, a docinki towarzyszące oficerom nie wybijają z rytmu, lecz umilają seans. Jego Wellington to pełnokrwista postać, charyzmatyczna, stanowiąca przeciwwagę do Napoleona, jednocześnie w paru kwestiach podobna. Duża tu zasługa – znów – aktora. Plummer jak nikt emanuje naturalnym magnetyzmem i dostojeństwem, którym towarzyszy nietypowa lekkość i wieczny łobuzerski błysk w oku. Idealna kreacja, by nie tylko stworzyć elektryzującą konfrontację bohaterów, którzy praktycznie w filmie się nie spotykają, ale także, by podkreślić i uwydatnić mroczniejsze cechy Napoleona.
Waterloo obnaża zło, które Napoleon ze sobą przyniósł. Obnaża zepsucie, furię i zadufanie Bonapartego. Robi to jednak bez groteski, bez zbędnej szydery. Bazuje na prawdziwych fundamentach, na bohaterze tak prawdziwym, jak to możliwe, dzięki czemu krytyka, której się podejmuje, jest trafna i istotna. Nie tak jak w filmie Ridleya Scotta, gdzie przedstawiony na ekranie Napoleon jest wzniesiony na fałszywych fundamentach. Tam, gdzie Ridley Scott ułatwia sobie pracę i kreuje bohatera pod tezę, tam Bondarczuk podejmuje się walki z prawdziwym człowiekiem, prawdziwą ideą, obaleniem figury, która rzeczywiście kiedyś została wzniesiona. Nie idzie na łatwiznę, utrudnia sobie misję nawet runtime’em, a jednak wychodzi z tego zwycięsko.
Tak więc istotne jest, jak dobrą podbudowę dostaje tytułowa bitwa. Fakt, że nie jest ona jedyną atrakcją, a zaledwie ukoronowaniem świetnego filmu, tylko wpływa na jej jakość. Jest czymś wyjątkowym. Symbolem ery, która przeminęła. Ery tworzenia wielkiego epickiego kina, wzniosłego, potężnego i stworzonego z minimalnym udziałem efektów specjalnych.
Bitwa pod Waterloo to sekwencja trwająca około czterdziestu minut (dyskusyjne jest, od którego momentu możemy ten czas liczyć). To zaledwie odrobinę mniej niż najbardziej imponujące starcie kina XXI wieku – bitwa o Helmowy Jar. Obie sceny mają ze sobą wiele wspólnego. Peter Jackson jest wielkim fanem Bondarczuka i w scenach szarż z Waterloo dojrzycie bez wątpienia ujęcia, którymi inspirowano się w trylogii Władcy Pierścieni. Sama budowa bitwy również jest podobna do tego, co trzydzieści lat później zaproponował Jackson. Jest strukturalna, ma własne pod-akty i jasno wytyczone segmenty. Buduje to fantastyczne, wyważone tempo i angażuje widza do poziomu, w którym zapomina, że ostateczny wynik jest mu doskonale znany.
Imponujące, za przeproszeniem – cholernie imponujące – są szerokie plany, panoramy i ujęcia z lotu ptaka. Każde ujęcie na żołnierzy ustawionych w formacje, zajmujące gigantyczny teren, jest powalające. Szczególnie, gdy doskonale wiemy, że to, co widzimy, było nakręcone kamerą. Prawdziwym ukoronowaniem jest scena, w której kawaleria francuska wjeżdża w uliczki pozostawione przez ustawione w czworoboki pułki brytyjskie. Najważniejsze jest, że te momenty ukazujące nam makro skalę wydarzeń nie są szybkie ani krótkie. Bondarczuk i jego operator postawili na ujęcia długie, wręcz ekstrawaganckie. Nie służy to jednak tylko efekciarstwu i popisówce, ale również nakreśleniu skali wydarzeń i geografii całego planu bitwy. Pomimo licznych zmian, przetasowań w trakcie walk i ogólnego chaosu, widz nie gubi się w tym, co widzi. Nie mamy tu do czynienia z niezaplanowaną bijatyką, a bardzo precyzyjną, ułożoną z matematyczną precyzją układanką. Prawdopodobnie może nawet odrobinę za bardzo perfekcyjną.
Waterloo jest jednym z najwspanialszych filmów batalistycznych. Jest również nadrzędnym dowodem, że można opowiedzieć historię jednego człowieka, bazując jedynie na jednym fragmencie z jego życia, a pomimo tego zaproponować portret złożony i kompleksowy. Krytyczny, imponujący – merytorycznie i technicznie. Film ten nie zestarzał się ani trochę, pozostaje monumentem, którego nikt nie obali.
Film Ridleya Scotta jest obecnie pokazywany w kinach na całym świecie. Zarówno tych, którzy już mieli okazję go zobaczyć, jak i tych, którzy jeszcze się zastanawiają, zapraszamy do lektury naszej recenzji, autorstwa Stanisława Sobczyka.