Banshee, mitologiczna zjawa występująca w niejednej irlandzkiej legendzie. Przybywająca pod postacią kobiety, zawsze zwiastując śmierć, lamentem i krzykiem niosąc przerażającą nowinę. Zjawa ta zawsze kroczy na granicy świata śmiertelnego a tego duchowego, przeznaczonego dla tych dusz, którym z życiem doczesnym przyszło się pożegnać. Niegdyś owe upiory przybywały odziane w szare płaszcze, okrywające zielone suknie, z gorejącymi czerwienią oczami, kiedy indziej narzucały białe suknie, by kolorem purpury zdobić swe włosy, zawsze nawiedzały jedno konkretne domostwo, jedną rodzinę.
Na wyspie Inisherin duchy kroczą jednak dumnie pośród ludzi, pozostając na widoku. Jak cień krążą tam, gdzie ma wydarzyć się tragedia, obserwując i szydząc z głupoty, marzeń czy tragedii zwykłych śmiertelników. To duchy złączone na dobre z tą ziemią, z wyspą i jej historią, uwięzionymi tu na dobre czy złe ludźmi. Upiory przybierające postać sędziwej kobiety, której obecność służy niczemu więcej jak upiornemu przypomnieniu o upływającym czasie i zegarze odliczającym każdy moment, aż do nieuchronnej tragedii.
Duchy Inisherin osadzone są na fikcyjnej wyspie, przylegającej do brzegów Irlandii. Główny bohater, Pádraic, jak każdego dnia wybiera się na przechadzkę do domu swojego najlepszego przyjaciela — Colma. Jednak zamiast spokojnego wypadu do baru i wychylonych wspólnie paru kolejek, spotyka go niechęć i milczenie ze strony starego kompana. To dopiero początek. Colm ma bowiem w planach obwieścić Pádraicowi, że nie ma zamiaru się więcej z nim przyjaźnić i uprzejmie (póki co) prosi go, by ten dał mu spokój. Decyzja Colma doprowadzi wkrótce do serii wydarzeń, które wstrząsną spokojnym Inisherin.
Kiedy przyjaciele ścierają się między sobą, tocząc z pozoru błahe spory, za wodą toczy się właśnie wojna domowa. Po zakończonym konflikcie z Wielką Brytanią nie wszyscy poparli ciężko wypracowany traktat pokojowy, wewnętrzne niesnaski doprowadziły do rozłamu i lud Zielonej Wyspy ponownie chwycił za broń, tym razem celując w siebie nawzajem. Nie potrzeba więc szczególnie złożonej analizy, by zauważyć oczywistą alegorię.
Duchy Inisherin to opowieść bardzo mocno osadzona zarówno w irlandzkim folklorze, jak i właśnie politycznej historii. Cały filmowy konflikt służy jako świetny przekład tego, co faktycznie działo się na wyspie w latach 20. Bez wątpienia niemałą frajdą może być rozkładanie filmu McDonagha na czynniki pierwsze pod względem jego polityczno-społecznych komentarzy. Siła obrazu nie leży jednak w dobrej analizie i świetnym pejzażu konkretnych realiów, tylko w jego uniwersalności. Duchy są bowiem opowieścią, która nie tracąc nic ze swojej tożsamości, mówi o rzeczach, które uderzą w serce każdego widza, bez względu na to, z którego miejsca na świecie ten się wywodzi.
Martin McDonagh zdążył nas już dobrze przyzwyczaić do tego, że jest mistrzem tragikomedii. Jego filmy zawsze były z jednej strony niezwykle zabawne i angażujące. Z drugiej natomiast poruszały bardzo ciężkie, niewygodne tematy, za każdym razem robiąc to jednak z zaskakującą lekkością i subtelnością, przy jednoczesnym braku infantylizacji poruszanych zagadnień. Duchy Inisherin są przy tym zdecydowanie najpoważniejszym filmem reżysera (nawet jeśli humor jest tu ciągle obecny i jest on najwyższych możliwych lotów), zgrabnie unikając w dalszym ciągu pretensji i bezpośredniości. McDonagh stawia przede wszystkim na niedopowiedzenia, naturalność, nie jest zainteresowany wkładaniem widzowi wszystkiego do głowy łopatą, by pod koniec zaserwować jedynie ciąg odpowiedzi. Twórca Trzech billboardów za Ebbing, Missouri tym razem snuje też swoją najsmutniejszą, najbardziej traumatyczną opowieść. Duchy mówią o samotności i o odrzuceniu. O niegasnącej, stałej — nawet jeśli wyrażanej w zupełnie inny sposób — potrzebie bliskości z drugą osobą, dzielenia trudów codziennego życia, myśli, refleksji czy w końcu, po prostu, wolnego czasu. To też film o brutalnym odepchnięciu i o priorytetach, poświęceniu relacji w celu walki o coś własnego. Jednak tak jak mówiłem — twórca nie daje nam odpowiedzi, nie stawia się jednoznacznie po jakieś stronie.
Wielu widzów bez wątpienia zrozumie decyzje Colma. Mężczyzna jest już w sile wieku, z każdym dniem coraz bardziej czuje oddech śmierci na karku i wie, że czasu ma coraz mniej. Czasu na to, by stworzyć coś, co pozwoli mu przetrwać granicę istnienia, jaką wyznacza pamięć ludzi nam bliskich, którzy znali nas osobiście za życia. Colm to artysta, muzyk, człowiek, który zrozumiał, że życie, o którym może niegdyś marzył, ominęło go, ciągle toczy się gdzieś za horyzontem. Boi się śmierci, ale bardziej od ewentualnego bólu lęka się zapomnienia, że jego żywot z czasem okaże się nieistotny. Woli więc odepchnąć to, co „tymczasowe” na rzecz pełnego poświęcenia się swojej pracy. Jakże inny mu jest Pádraic, poczciwy mężczyzna, człowiek o wielkim sercu, dla którego najważniejsze jest, by być dobrym dla innych, okazywać im odrobinę współczucia i miłości.
Gdy obaj mężczyźni spotykają się w punkcie, w którym ich drogi się rozchodzą, a cele w życiu stają się diametralnie inne, dochodzi do szeregu katastrof. McDonagh jednak w żadnym momencie nie podkręca przesadnie tempa. Główna siła filmu leży ciągle w prostych konfrontacjach między bohaterami, ich rozmowach, wyrzucanych sobie nawzajem zarzutach. Wielką zaletą prowadzonej narracji jest również to, że widz nie wie wszystkiego. McDonagh wrzuca nas od razu w wir akcji, bezpośrednio przechodząc do faktycznego konfliktu. Nie poznajemy całej genezy przyjaźni Colma i Pádraica, nie widzimy ich, jacy byli wcześniej. Jednak nawet przez moment nie sposób nie wierzyć w ich relację. Dawno na ekranie nie widziałem tak przekonująco napisanych postaci, które spędziły ze sobą kawał życia (jeśli nie całe) i znaczyły, a nawet nadal znaczą, dla siebie tak wiele, a przecież na ekranie widzimy ich już jedynie w fazie głównego konfliktu. Główna w tym zasługa mistrzowskich dialogów, ale również aktorstwa.
Colin Farrell jest zwyczajnie fenomenalny jako złamany Pádraic. To rola spokojna, pozbawiona szarż czy specjalnej ekspresji, jej moc leży głównie w małych gestach, słowach. W ten sposób aktor prezentuje mnóstwo najróżniejszych emocji. Nie sposób nie rozumieć tego bohatera, nie sposób mu nie kibicować i nie współczuć. Farrell umie z taką samą łatwością rozczulić widza, rozśmieszyć, co sprawić, by łza zakręciła się w oku, kiedy widzimy jego udrękę — cierpienie człowieka, który cały swój sens życia umieścił w kilku, odbieranych mu przez los, istotach. To rola równie kameralna co wielka, słusznie stawiająca go pośród faworytów do tegorocznego Oscara (głównym konkurentem wydaje się Brendan Fraser za Wieloryba). Fantastyczną przeciwwagą jest Brendan Gleeson, wyważony, spokojny i niezwykle przekonujący w swej determinacji, za którą jednak zawsze kryje się smutek i pewna doza niepewności.
McDonagh konfrontuje nam podejście obu bohaterów, dywaguje na temat tego, co w życiu liczy się bardziej: bycie dobrym człowiekiem dla innych czy osiągnięcie „czegoś”. W żadnym momencie nie zapomina o empatii wobec każdego z tych złamanych, głęboko nieszczęśliwych i samotnych bohaterów. Każdy jest tutaj bowiem na jakiś sposób samotny. Fantastycznie wybrzmiewają też wątki drugoplanowe. Tu po raz kolejny na plan pierwszy wybija się to, jak inteligentnym scenarzystą jest McDonagh i jak sprawnie operuje poważną problematyką czy wielkimi dramatami, bez jednoczesnego szantażowania widza — a w ten czy inny sposób napomyka tutaj o nadużyciach władzy, zepsuciu Kościoła czy przemocy seksualnej. Cały czas wraca jednak przede wszystkim do samotności. Pomaga mu w tym dwójka bohaterów drugoplanowych — Siobhán i Dominic. Te postacie funkcjonują zresztą jako swego rodzaju odbicia protagonistów. Dominic, wioskowy głupek, syn znęcającego się nad nim policjanta, jest w zasadzie dobrym gościem o wielkim sercu. Niezwykle skrzywdzony przez życie, najpewniej chory, zawsze był jednak na uboczu całej społeczności, wyszydzany, wytykany palcami. Żyjący jedynie marzeniami, czerpiący pełnymi garściami z każdego, nielicznego, gestu dobroci. Chłopak zdolny do wielkiej, szczerej miłości, której nikt po prostu od niego nie chce, ani którą nie jest w stanie go obdarzyć, a on w niej widzi całą nadzieję swojej egzystencji, jedyny powód, by w ogóle trwać.
Ktoś, kim mógłby stać się Pádraic, gdyby los nie dał mu lepszych rodziców, siostry czy właśnie Colma. Rzeczona siostra, Siobhán, jest natomiast możliwie najbardziej podobna do niespełnionego artysty. Ona również pragnie uciec z wyspy, marzy o życiu gdzie indziej, z dala od niezabliźnionych ran, nudy i depresji życia na skraju świata. Jej jedyną ucieczką jest literatura, fikcyjne światy, mogące na moment oderwać ją od szarej rzeczywistości. Jest jednak młoda i ciągle może zmienić swoje życie. Jej historia to opowieść o ucieczce, walce o to, by wyrwać się z beznadziejnego cyklu, kręgu; z którego Colm również pragnie się uwolnić, w momencie, w którym może być już jednak na to za późno. Kerry Condon jest w tej roli imponująca, zwłaszcza w scenach z Colinem. Show kradnie jednak odtwórca roli Dominica — Barry Keoghan, który daje tu najlepszy w swojej dotychczasowej karierze występ.
Przyjęło się wśród niektórych recenzentów, że Martin McDonagh to przede wszystkim scenarzysta, twórca świetnie operujący słowem, ale już nie do końca językiem filmowym. Duchy Inisherin przeczą tej tezie każdym kadrem. To film niezwykle klimatyczny i fantastycznie zrealizowany w swojej prostocie. Irlandia na ekranie nigdy nie była tak żywa, tak immersyjna. Piękne plenery, długie plaże, wzniosłe klify, poszatkowane pola i porozrzucane tu i tam skromne chatki. McDonagh razem ze swoimi współpracownikami kreuje piękny świat, mający w sobie coś z bajki. Wielka w tym zasługa niezwykle przemyślanych kadrów, genialnie kreślących relacje między bohaterami i ich wewnętrzne rozterki w sposób nie mniej znaczący co dialogi. Do tego dochodzą absolutnie zniewalające ujęcia na niebo, chmury i rozciągającą się pod nimi wyspę. To miejsce żyje, oddycha. Nasycenie barw, słońce przebijające się przez mgłę, wielkie fale rozbijające się o skały. Równie dobrze Duchy mogłyby być pocztówką irlandzkich wysp. To spokojnie najlepsza dotychczasowa praca Bena Davisa, który zdecydowanie zbyt często marnuje swój talent pracując z twórcami Marvela. Na swoje wyżyny wbija się także Carter Burwell z genialną, klimatyczną i mocno osadzoną w prezentowanej rzeczywistości ścieżką dźwiękową.
Nie wiem, czy Duchy Inisherin to najlepszy film Martina McDonagha. Na pewno jednak mnie poruszyły bardziej niż którykolwiek z jego dotychczasowych obrazów. Dawno opuszczając salę kinową nie czułem tak przejmującego smutku i współczucia w stosunku do bohaterów. Trudno się jednak dziwić, gdy twórcy oferują historię, która w tak mocny sposób wbija się w serce widza. Nie jest ważne czy byliśmy w sytuacji podobnej, nie jest ważne czy faktycznie podejmowaliśmy kiedyś decyzje takie, jak bohaterowie na ekranie, kierując się podobnymi pobudkami. Liczy się to, że McDonagh uchwycił coś, co jest wspólne dla każdego człowieka — rozpaczliwą, ważniejszą niż wszystko inne, potrzebę bliskości z drugą osobą i strach przed odrzuceniem, pozostawieniem w tyle, samemu sobie. Wszystko to reżyser uwiecznił również niezwykle personalną historią człowieka, który nie ma w życiu nic innego poza innymi ludźmi czy zwierzętami i któremu to wszystko jest odebrane. Ilu takich ludzi, poczciwych Pádraiców jest na świecie? Ilu sami znamy? Jak wielu spośród nich ranimy. Może sami jesteśmy jak on?
Duchy Inisherin możecie oglądać na ekranach polskich kin od 20 stycznia 2023 roku. Film obecnie podbija kolejne gale nagród w drodze po Oscary, ostatnio zdobył serię nominacji do nagród BAFTA.