Oczy szeroko przymknięte – recenzja filmu „Zielona Granica”

Filip Mańka06 września 2023 13:55
Oczy szeroko przymknięte – recenzja filmu „Zielona Granica”

Nadszedł ten dzień. Na Festiwalu w Wenecji zadebiutował nowy film Agnieszki Holland – Zielona Granica, o którym było głośno jeszcze przed festiwalem. I pewno dalej będzie głośno, bo to tytuł, który wywoła poruszenie, zwłaszcza w Polsce. Biorąc pod uwagę kompletnie przypadkową datę premiery, na trzy tygodnie przed wyborami, tytuł zyska jeszcze mocniejsze, lokalne tło polityczne. Co od początku było jego najważniejszą aspiracją.

Zielona Granica porusza w dotkliwy sposób kryzys uchodźczy na granicy polsko-białoruskiej, który zintensyfikował się jesienią 2021 r. Tysiące migrantów próbowało się przedostać przez polską granicę, stając się elementem wojny hybrydowej między Unią Europejską, a Rosją. Temat niezwykle ważny, złożony i wciąż niestety pogłębiający się. W środku mnie tli się spory konflikt. Od dawna uwiera mnie to, że polskie kino na tle politycznym jest martwe, podobnie, jak znaczna część tego typu kina europejskiego. Tkwimy w marazmie, jedziemy na autopilocie, a pewne tematy nam umykają, zwłaszcza te dotyczące wschodniej części kontynentu. Wojna w Ukrainie rozpaliła tkwiące w naturze europejskiej obawy względem naszej przyszłości, a dekadenckie odczucia objawiają się przez większość filmów w programie. W tym roku Festiwal w Wenecji otworzył, chociażby film Komendant, włoskie kino historyczne, który pod płaszczykiem umiejscowienia akcji na morzu w trakcie II wojny światowej, porusza problem migracyjny z nutą pacyfizmu i poświęcenia dla ludzkiego życia. Nowy film Agnieszki Holland podobnie, jak Komendant dotyka kwestię kryzysu migracyjnego, wstrząsającego naszym kontynentem od przeszło dekady, zadając fundamentalne pytanie, o znaczeniu ludzkiego życia.

Przeczytaj też: Kompozycja miłości – recenzja filmu „Maestro”

Najgorsze, że Zielona Granica to tytuł, którego recenzję spokojnie można byłoby napisać przed seansem. Pod płaszczem pseudo-artystycznych i brzydkich czarnobiałych zdjęć, jest to obraz podstawiony pod neoliberalną tezę, która w wielu momentach sama niestety wykorzystuje tragedię ludzi do zobrazowania wewnętrznych problemów politycznych i bezpośredniego uderzenia w obecną władzę. Nie brakuje tu mocnych wypowiedzi, quasi-łamania czwartej ściany (Maciej Sthur w filmie gra Macieja Sthura) i grania pod masową publikę, która już wkrótce wybierze się na seans do polskich kin. Film w wielu scenach jest w stanie porazić widza, zszokować i mimo mało inteligentnego szantażu emocjonalnego, w sercu udało mi się zaognić w sobie empatię wobec niektórych losów postaci. Pomimo rzucenia okiem na parę perspektyw konfliktu, film wydaje się ostatecznie w gruncie rzeczy bardzo hermetyczny, szybko zapominając o dramacie postaci, których losy dotknęły widza, przelatując potem po słabo nakreślonych wątkach.

fot. Zielona Granica, reż. Agnieszka Holland, dys. Kino Świat. Zdjęcie przedstawia klękających migrantów.
fot. Zielona Granica, reż. Agnieszka Holland, dys. Kino Świat

Historia jest podzielona na trzy, przeplatające się ze sobą narrację: wątek uchodźczej rodziny, strażnik na granicy i aktywiści. Film rozpoczyna się z perspektywy rodziny, która pełna nadziei ląduje w Mińsku, marząc o dostaniu się do Szwecji. Najpierw muszą jednak przekroczyć granicę Polski i to tu, rozpoczynają się problemy. Mówiąc szczerze, jest to bez wątpienia najlepsza rzecz w filmie. Nie sposób im nie współczuć, oglądając na ekranie brutalność losu, w jaki zostali uwikłani. Ciszę rozrywa płacz dziecka i krzyki kobiet, a w okazaniu ich cierpienia Holland prezentuje prostą oraz bezpośrednią postawę. Zresztą, jak przez cały film. Nie sposób też nie odnieść wrażenie, że ich wątek potem przepada i staje się punktem wyjścia do szerszego komentarzu socjo-politycznego. Zielona Granica to film, który dobrze odnalazłby się w ramach dramatu, trzymającego się kurczowo tragedii osób dotkniętych horrorem wojny hybrydowej, niż w trakcie rozdzierając narrację na części, próbując schwytać jak najwięcej wątków, dążącą w efekcie do niczego szczególnego. Wątek ze żołnierzem na granicy (Tomasz Włosok) to mało efektowna i tania próba zbudowania ideologii do jednego z momentów kulminacyjnych, który nie wchodząc w spojlery, miałby znacznie lepszy wydźwięk, gdyby pozostał w pewien sposób „anonimowy”. Holland niepotrzebnie próbuje również wiele rzeczy nieustannie udramatyzować, kiedy sytuacja i tak już jest tragiczna. Losy wielu uchodźców to sprawa wręcz horrorowa, ale momenty z np. rozładowanymi telefonami, mają dla mnie już niestety odwrotny skutek. Nie pomaga w tym strona formalna, która jest po prostu kiepska, a w wielu scenach mało można dostrzec, bo całość jest tak źle oświetlona. Monochromatyczne zdjęcie nie są dobrze wykorzystane, a znacznie większy realizm oraz autentyzm z pewnością miałyby zdjęcia w kolorze.

Całość wpada we własną pułapkę, szuka sposobu na obiektywną ocenę sytuacji, obiera wielotorowy charakter…i ostatecznie, zamiast spoglądać ponad mur, jest wpatrzona prosto w niego. Film trafnie dotyka wielu kwestii spornych nie robiąc z historii nigdy zero jedynkowego konfliktu, natomiast sam niekiedy wpada w jednobarwną perspektywę na polski system polityczny. To jest mój największy problem z tym filmem. Uderza bezpośrednio w wiele rzeczy, nie boi się wygłosić mocnych komentarzy, wprost skierowanych do wielu osób ze sceny politycznej, a zamyka się jedynie na pewien obszar, który całości lekko uwłacza, ale też nie ma co ukrywać, to podejście jest także największą zaletą.

Poza mglistymi wzmiankami wydźwięk wojny hybrydowej oraz geopolitycznej zapaści nie wybrzmiewa w historii odpowiednio dokładnie. Nie ma tutaj ostrzejszego uderzenia w stronę Putina, Łukaszenki czy Erdogana, którzy zgotowali Europie cały kryzys, przygotowując sobie drzwi pod inwazję na Ukrainę oraz dalsze rozdzieranie Unii od środka. Brak tutaj jednoznacznej krytyki Unii Europejskiej w sprawie bierności na kryzys, poza jedną wzmianką, czy uwypuklenia hipokryzji władzy sprowadzającej regularnie do Polski setki tysięcy imigrantów z Azji. Rzecz jasna to nie jest dokument, nie ma tutaj miejsca na wiele rzeczy, a film skupia się na innych elementach, ale kto wie, czy ta forma nie byłaby najbardziej odpowiednia dla tej historii? Dla rzeczy, które przecież wciąż się dzieją, a polityka migracyjna jest orężem politycznym zarówno po jednej, jak i po drugiej stronie przed zbliżającymi się wyborami. Niemniej zrobienie kina fabularnego drążącego ten temat, idącego na światowe festiwale ciągnie za sobą z pewnością pozytywny wymiar, dochodząc do zachodniego odbiorcy i nie ukrywajmy — ślepego na problemy na wschodzie, także (niestety) w świetle wojny na Ukrainie.

Poza wątkiem dążącej do przedostania się do Szwecji rodziny, mamy także historię z aktywistami na czele z Mają Ostaszewską. Najlepsza w filmie Monika Frajczyk przejmująco maluje trudne położenie samych aktywistów, walczących zaciekle o azyl dla migrantów. Całość jednak skręca w puste i mało zniuansowane tory, kiedy do nich dołącza Maja Ostaszewska, która przeżywa jakże „ciekawy” rozwój od liberalnej do neoliberalnej bohaterki z sugestiami, że lewica to zbyt szalony odłam. Warto dodać, że jej postaci towarzyszy Maciej Sthur, który jak wcześniej wspomniałem gra, a jakże inaczej, ekwiwalent Macieja Sthura, który pod płaszczem ironii wygłasza monolog o m.in. faszystowskim rządzie i małpich mordach. Jest to podane, jako coś raczej negatywnego, biorąc pod uwagę, że bohater Sthura był pod wpływem narkotyków, lecz nie wierzę w „przesłanie” tej sceny, także mając z tyłu głowy mocne owacje podczas tego monologu w trakcie premiery. Pachnie to raczej tanim wytrychem fabularnym, dający upust emocjom niż potępieniem tego typu retoryki.


fot. Zielona Granica, reż. Agnieszka Holland, dys. Kino Świat. Zdjęcie przedstawia Maję Ostaszewską w nocy ratującą imigrantów
fot. Zielona Granica, reż. Agnieszka Holland, dys. Kino Świat

Nie mogę jednak nie oddać Holland stanowczej postawy i cieszy to, że nie zamieniła nazwisk polityków na fikcyjne nazwy, a wprost atakuje poszczególne osoby. Objawia się nam tutaj obraz państwa w reflektorze autokratyzmu i nacjonalizmu na czele z ksenofobią, rasizmem oraz szkodliwą propagandą względem całego anty-ludzkiego procesu. Trzeba się przygotować na postulaty od prawicowego środowiska o „ataku na Polskę” i „niemieckiej propagandzie”. Prawda jest rzecz jasna zgoła inna, a Holland kreśli Polaków ostatecznie, jako dobry i pomocny naród, skąpany w brudzie oraz hipokryzji systemu politycznego. Kiedy Zielona Granica będzie zdobywała prym wśród zachodnich widzów, zaogni się dyskurs o obrazowaniu narodu polskiego czy samego przesłania. Warto w tym momencie stwierdzić, że Agnieszka Holland ma serce po dobrej stronie i każdy, kto będzie twierdzić, że ten film jest jakkolwiek szkodliwy, mówiąc łagodnie, nie ma po prostu racji. Natomiast, czy ma serce po stronie kina w tym przypadku? To już kwestia sporna. Moim zdaniem średnio, bo to po prostu mierny film.

Zielona Granica to film skonstruowany pod tezę, idący po sznurku manifest polityczny, w który niestety nie uwierzyłem do końca. Jest to udramatyczniony i mało wyrafinowany projekt, po którym mogę jedynie szepnąć ciche „szkoda”. Szkoda, że tak ważny i tragiczny temat stał się też w pewnym sensie narzędziem w naszej wewnętrznej rozgrywce. Jestem pewny, że zachodni odbiorcy pokochają ten film, bardzo bezpośredni, realistyczny i względnie tematycznie oryginalny dla nich. I bardzo dobrze, a każdy wyraz spojrzenia zachodu na nasz region w kontekście problemów, jest rzeczą bez wątpienia dobrą. U nas z kolei wywoła również spore poruszenie, tylko na kompletnie innej płaszczyźnie. Czy Agnieszka Holland coś zmieni? Raczej nie. Nie uratuje Polski przed autokracją i nie zmieni systemowej ksenofobii. Wierzę jednak w to, że otworzy to drzwi do kina politycznego w Polsce, które odważy się spojrzeć na kwestie, które dotykają w przejmujący sposób nasz region, niż zakładać różowe okulary na świat, w którym „historia dobiegła końca”. Choć tym razem liczę na lepsze, narracyjne kino, które w swojej formie będzie bardziej szczerym artystycznie projektem, niż nieśmiałym w wielu sprawach manifestem, pod którym nieświadomy problemów zachód ukłoni się z zachwytu.