Znowu to samo –recenzja filmu „Blue Beetle”

Filip Mańka19 sierpnia 2023 12:46
Znowu to samo –recenzja filmu „Blue Beetle”

Podczas gdy Warner Bros. żyje jeszcze sukcesem Barbie oraz ustalaniem niegodnych warunków dla artystów, po cichu do kin weszła ich nowa pozycja. Mowa o projekcie DC, czyli Blue Beetle. Projekt-zagadka, który mimo łagodniejszej ścieżki produkcyjnej od swoich „franczyzowych kolegów”, wciąż nie ma łatwego żywotu. Czy mowa o nowym i świeżym starcie DC? A może czymś przejściowym między erą Hamady, a Gunna? Przekonajcie się o tym z naszej recenzji!

Kinowe uniwersum DC to wielki chaos produkcyjny i logistyczny. Każdy film to osobna, spora historia o kulisowych problemach, ekscesach gwiazd czy zawirowaniach produkcyjnych. Ostatnia produkcja z uniwersum, czyli The Flash była przykrym odzwierciedleniem stanu filmowej gałęzi DC – niespójnej, brzydkiej, pozbawionej koherentnej wizji produkcji, gdzie dobre elementy (a momentami nawet bardzo dobre!) były skutecznie zabijane przez lawinę fatalnych detali. W rezultacie dostaliśmy potworek Frankensteina, który w swojej ogólnej mierności i jakościowej beznadziejności, potrafił jednak uraczyć swoją pokracznością oraz groteską, która w ramach kina mainstreamowego, jest czymś niespotkanym. Można by rzecz, że sam film nawiązał do kulis produkcji, które same w sobie mogą uchodzić za nietuzinkowy materiał na film.

Blue Beetle był projektem, który podobnie jak skasowana rok temu Batgirl, miał początkowo mieć swoją premierę na platformie HBO Max. Plany się jednak zmieniły, przyszła nowa władza, nowe strategie i film stał się trochę niechcianym dzieckiem. Pokazuje to dobrze kampania promocyjna, a raczej jej brak, co jest wynikiem m.in. działań oszczędnościowych Warnera. 

Po miesiącach pustej i mało jakościowej kampanii promocyjnej, film trafił do kin. Mimo paru naprawdę dobrze zaaranżowanych momentów i wątków, Blue Beetle niestety przedłuża smutną passę filmów DC – posklejanych na siłę i jakby tworzonych przez paru różnych twórców. Jest to po raz setny, ta sama historia o genezie superbohatera, tylko ubrana w trochę inne szaty. Dostaliśmy quasi-marvelowe origin strony (w którym sporo czuć Spider-Mana czy Ms. Marvel) z całym wachlarzem zarówno dobrych, jak i tych złych stron. Na koniec dnia nic nie zostaje z widzem na dłużej, poza biletem do kina na kolejny, mało zaskakujący korpoprodukt superbohaterski, którego w tym przypadku wydaję się, że nawet samo studio nie za bardzo chciało.

kadr z filmu Blue Beetle na którym widzimy rodzinę Reyesów oraz Jenny Kord
fot. Blue Beetle, reż. Angel Manuel Soto, dystrybucja Warner

Film to straszny bałagan stylistyczny i narracyjny. Projekt, w którym dobitnie widać sceny przy których studio dawało wolność twórcom, a jednak z drugiej strony zamykało ich w hermetycznych ramach brzydkiego akcyjniaka. Pierwsza godzina to całkiem urocze i niezłe wprowadzenie widza w dynamikę rodziny Reyes. To jest z resztą największa zaleta filmu. Jaime i jego rodzina to osoby, które łatwo polubić oraz im kibicować. Jest parę scen, które potrafią chwycić za serce i chyba są to jedyne momenty, gdzie Angel Manuel Soto miał pełną kontrolę nad historią. Xolo Maridueña w głównej roli jest charyzmatyczny i pełen młodzieńczej naiwności względem dorosłego życia. Usposabia on cechy tożsame dla większości osób w wieku około 20 lat, gdzie dorosłe życie nadal jest pewną fatamorganą pojawiającą się na horyzoncie. Jeśli mamy znaleźć największą zaletę tego filmu, to jest nią fakt, że Xolo najprawdopodobniej zostanie Blue Beetle’m w DC na dłużej. 

Całe zaplecze latynoskiej kultury wypada bardzo szczerze i naturalnie. Pełen energii temperament rodziny Reyes idealnie to podkreśla i cała fabuła sprawnie się wpisuje w motyw zawłaszczenia kulturowego. Jest parę scen, które subtelnie nakreślają skarabeusza, jako pewien symbol kultury mezo-amerykańskiej, który potem stał się obiektem działań militarno-rządowych. 

Do pewnego momentu sporo miejsca poświęca się na temat miejsca kultury latynoskiej we współczesnym, kapitalistycznym świecie, gdzie pewne wartości po prostu umierają śmiercią naturalną lub zostają bezwstydnie zabrane. W komiksowym świecie dzielącym się na biedne przedmieścia skąpane w świetle nierealistycznych, cyberpunkowych wieżowców korporacji Palmeras City, film podkreśla tę kapitalistyczną rządzę zakodowaną w naszym społeczeństwie, aby piąć się cały czas do góry. Ma to upust w zestawieniu z przyziemną i pełną przerysowania relacją rodzinną, która na początku może odstraszyć, ale potem odnajduje się w niej pewną iskrę, która ciągnie cały film do przodu. 

Mimo tropów, które zostały przemielone już tysiąc razy oraz paskudnej strony wizualnej, film do połowy był zaskakująco przyjemnym seansem. Dalsza część historii to już niestety inna bajka. Tak, jak pierwsza część ładnie wpisuje się w te przyziemne przedmieścia miasta, druga przenosi nas w ten stricte kapitalistyczny rejon miasta – pełen sztuczności, pustości emocjonalnej i poruszania się po linii najmniejszego oporu.

kadr z filmu Blue Beetle na którym widzimy rodzinę Reyesów przy wspólnym stole
fot. Blue Beetle, reż. Angel Manuel Soto, dystrybucja Warner

Blue Beetle na tle wizualnym prezentuje się paskudnie. Sceny akcji są ciemne, chaotycznie nakręcone i opierają się na tym samym modelu przeciwników, które znamy doskonale z innych podobnych projektów. Nie ma tutaj ani grama kreatywności w inscenizacji walk czy otoczenia, a całość jest żywcem wyjęta jak z generatora walk w kinie superbohaterskim. Dawno nie widziałem tak źle przystosowanego filmu pod format IMAX-owy. Kompozycja kadrów i zmiany formatowe prezentują się tragicznie oraz odejmują dużo jakości samym zdjęciom. 

To, tak jakby do ładnie skomponowanych kadrów, dodać potem w postprodukcji resztę tła, której jedyną wartością jest to, że otrzymujemy więcej obrazu, a sama pierwotna kompozycja jest zatracona, co daje nam ostatecznie dość brzydki efekt. Aż ciężko uwierzyć w to, że za zdjęcia odpowiadał Paweł Pogorzelski.

Intryga ponownie orbituje wokół złej korporacji, która (zaskoczenie) ma złe, paramilitarne plany. Historia nie próbuje zrobić niczego ciekawego z tym wątkiem, wszystkie sceny z głównymi złoczyńcami ogląda się ciężko, a co za tym idzie – nie czuć żadnej stawki czy zagrożenia, bo film idzie jak po sznurku znanymi schematami. W filmie znajdą się dwie sceny, które mogą przyspieszyć lekko bicie serca, ale na te dwa momenty, nakłada się setka scen, które wzbudzają w nas jedynie pragnienie spojrzenia po raz kolejny na zegarek. 

kadr z filmu Blue Beetle na którym widzimy tytułowego bohatera
fot. Blue Beetle, reż. Angel Manuel Soto, dystrybucja Warner

Jako widzowie superbohaterszczyzny wpadliśmy w pewnym sensie w więzienie, znając już pewne schematy fabularne i tropy na wylot. Wyzwaniem twórców jest nałożenie na nie maski, klucza narracyjnego czy dramaturgicznego, który porwie odbiorcę w wir historii. Projekty pokroju Blue Beetle to niestety pułapka dla nas. Znajdujemy się bowiem w limbo, w którym seans staje się męczący przez wrażenie, jakbyśmy oglądali ten sam film po raz kolejny. Doskonale zdając sobie sprawę z tego, że film nie ma żadnych ambicji, aby nas zaskoczyć, a pierwotny bagaż emocjonalny rozsypał się po drodze, jesteśmy uwięzieni w pudełku ciągnących się w nieskończoność klisz. Trzeci akt filmu idealnie to podkreśla, będąc kolejnym, jałowym w swojej formie i narracji produktem superbohaterskim, który ponownie ujawnia skazy piętrzące się na tym całym gatunku.

Blue Beetle jest niestety kolejnym banalnym i mało atrakcyjnym filmem superbohaterskim. Dobre elementy zatonęły pod natłokiem tych złych. W rezultacie otrzymaliśmy kolejny, korpoprodukt superhero, o którym zapomnimy następnego dnia. I najsmutniejsze w tym jest to, że samo studio też. W rezultacie nikt tutaj nie jest wygranym, a przegranych jest wielu – w tym twórcy i widownia latynoska, która w wierze, że dostaną swój pierwszy, pełnoprawny film superbohaterski z ich kulturą na pierwszym planie, wpadli w sidła gierek korporacyjnych. Wielka szkoda, że ponownie, zamiast w dyskusji o tej produkcji wynosić na wierzch te dobre elementy to po filmie naszą główną refleksją jest to tradycyjne już „jakie to jest brzydkie oraz mało zaskakujące kino superbohaterskie”.