Żywy czy martwy, czyli trzecia część kryminalnej serii Na noże zadebiutowała na platformie Netflix. Rian Johnson tym razem zagląda do skromnej parafii, w której doszło do morderstwa nienawistnego prałata. Jaki komentarz polityczno-społeczny kryje się za kolejną zagadką zbrodni, ułożoną przez reżysera Ostatniego Jedi?
Pamiętacie jeszcze, jak prezentował się dyskurs o popkulturze w Internecie przed pamiętną premierą z grudnia 2017 roku? Ja też (już prawie) nie, ale wierzę, że okulary nostalgii nie zaślepiły mi rzetelnego osądu rzeczywistości. W skrócie: było lepiej. Niestety, wówczas z fandomem Gwiezdnych wojen ostatecznie stało się mniej więcej to samo, co w przypadku konsekwencji prezentacji Twixa, czyli doszło do rozłamu. Wyklęci heretycy, bezmyślni wyznawcy, oświeceni akolici. Nastąpiła konkretna schizma (większa niż w czasach powstania odłamu Sithów i wyjątkowo nie mam na myśli tutaj zwolenników prequeli), po której wciąż nie doszło do scalenia zbiorowości, która mogłaby stanowić wspólnotę.
8 lat później wciąż mierzymy się z dziedzictwem tego, co w Odległej Galaktyce i pozostawił po sobie Rian Johnson. W 2025 roku reżyser Epizodu VIII postanowił jednak dosadnie rozliczyć się ze swoją spuścizną po Ostatnim Jedi i wystosować oficjalne stanowisko w sprawie wytoczonych wobec niego zarzutów. Żywy czy martwy to film, w którym zawiłe detektywistyczne śledztwo staje się punktem wyjścia do empatycznego spojrzenia na pogubionych wierzących. Nawet tych spoglądających z ufnością w stronę kosmicznego rycerza ze świecącym patykiem.

Tajemnica śmierci Jeffersona Wicksa – proboszcza, który z każdą bezkompromisową homilią traci kolejnych parafian – okazała się dla reżysera okazją do rozprawy nad ludzką moralnością, priorytetami w kontaktach międzyludzkich, współpracy chłodnej analizy z ciepłą potrzebą zrozumienia i wysłuchania drugiego człowieka. Oskarżony o morderstwo prałata Jud Duplenticy to prawdopodobnie najlepiej wykreowana postać z całej trylogii. Autor przepięknego podsumowania esencji uczestniczenia w kulturze oraz odbiorca drugiego najlepszego połączenia telefonicznego w kinie popularnym w tym roku. Dręczony wyrzutami sumienia za brutalny czyn z przeszłości, uśmiechnięty głosiciel nauk Chrystusa, naprzeciw wadliwemu systemowi, wytycza autorską drogę do Najwyższego. U niego prowadzi ona przez uważność na wadliwych bliźnich i gotowość do ich nieoceniającego wysłuchania.
Skonfrontowany z ciętym jak brzytwa i nie patyczkującym się z większością podejrzanych Blancem, Jud buduje świeży, religijny mit założycielski. Pamiętając o kontekście i recepcji części filmografii Johnsona, nie sposób nie spróbować zinterpretować go również jako wezwania do zgromadzenia się we wspólnocie, w której popkultura (w tym Gwiezdne wojny) okazuje się dobrem wspólnym. Z kolei pałający gniewem i przodujący w cynizmie wobec wizji na jej przyszłość odbiorcy zostają zachęceni do przyznania się, czego ujściem tak naprawdę jest prowadzona przez nich kampania dezinformacji albo nieprzepracowane pokłady resentymentu. Wake Up Dead Man rozprawia o empatii jako odtrutce na radykalizację i mocy snucia opowieści, będącej w stanie zarówno w śliski sposób kontrolować powszechną narrację, jak i pozwalającą na dokopanie się do skrywanej prawdy o nas samych.

Bez zarzutu pozostają wszystkie strzały obsadowe. Daniel Craig ponownie błyszczy jako nietuzinkowy Benoit Blanc, który zostaje wystawiony na lekcję pokory i pohamowania swojego ego. Dystyngowany śledczy musi zmierzyć się z zagadką, która wymaga od niego przystopowania ze swoim umiłowaniem do racjonalizmu. Josh O’Connor kradnie serca widzów czarującą kreacją duchownego tyleż przepełnionego nadzieją i zdeterminowanego do niesienia pomocy wiernym, co wątpiącego w jakość swojej posługi i trzymającego na wodzy agresywną stronę swojego człowieczeństwa. Wspólnie z Craigiem tworzą najbardziej iskrzący duet w cyklu. Delikatnie kwestionując swoje metody działania i podejścia do winnych, okazują przy tym niezaprzeczalny szacunek do dociekania prawdy oraz do siebie nawzajem.
Glenn Close najwyraźniej wkroczyła w drugie półwiecze choćby w celu zagrania roli (nominalnie) najgorętszej orędowniczki nauk grzmiącego z ambony proboszcza. Wydawałoby się, że pomyślana jako pozbawiona skrupułów zgrywa z Tych Starszych Pań, Martha Delacroix finalnie wydobywa na światło dzienne głębię osoby szczerze oddanej swoim niedoskonałym ideałom, ale i gotowej do gorzkiej autorefleksji. Duża w tym zasługa autentyczności, wdziękowi i rezygnującej z popadnięcia w karykaturę Close.
Nie zamierzam również nie docenić dosadnej, przejaskrawionej roli Josha Brolina, który bez ściemy sprzedaje wszelką hipokryzję, rozgoryczenie i ofensywność pulsujące w postaci kapłana Jeffersona Wicksa, odsłaniając przy okazji uśpione w nim strach i ból, kłębiące się pod pancerzem z gniewu i manipulacji. Szkoda co najwyżej niewystarczająco wykorzystanych fabularnie postaci Andrew Scotta czy Cailee Spaeny, choć wraz z pozostałymi członkami stada lojalnych owiec (Jeremy Renner, Daryl McCormack, Thomas Haden Church) także i oni stali się częścią zgrabnego zobrazowania społeczności osób zgromadzonych w echo chamberach oraz tkwiących w emocjonalnej bądź finansowej zależności w stosunku do populistycznych przewodników.
Formalnie trudno mi się do czegokolwiek przyczepić. Przepiękna gra oświetleniem i nasyconymi kolorami znakomicie odzwierciedla stan emocjonalny głównych bohaterów i ich relację z duchowością. Precyzyjny montaż i praca kamery ponownie funkcjonującą w służbie niewymuszonego komizmu sytuacyjnego oraz klarownego rozsupływania fabularnych zawiłości. Strukturalne przetasowania i narracyjne zabawy, dzięki błyskotliwej reżyserii Johnsona, nie wpływają negatywnie na tempo historii, nie utrudniają jej czytelnego śledzenia. Wake Up Dead Man to zegarmistrzowsko skomponowana układanka, w której nawet nieco przydługi metraż może otrzymać okoliczność łagodzącą w postaci sensownie przeznaczonego czasu na charakterologiczne podbudowanie kulminacyjnym, wzruszającej rozmowy.
Przeczytaj również: Złota cebula absurdu – recenzja „Glass Onion: A Knives Out Mystery”. Camerimage2022

Seria kryminałów, inspirowana twórczością Agathy Christie czy Johna Dicksona Carra, przeszła całkiem zaskakującą drogę, nawet jeśli nie krzyżową. Od seansów w przyciemnionych salach kinowych aż po zarezerwowane dla domowego ekranu (i nielicznych kin). Od najwybitniejszej metafory o dziurach i pączkach w historii wyrobów cukierniczych aż po teologiczne rozważania o miejscu religii w sztuce budowania więzi oraz umożliwienia komuś emocjonalnej dostępności. Wydaje się, że łuk charakterologiczny przeszedł przez 6 lat także sam jej pomysłodawca. Bardzo mile wspominane przeze mnie Glass Onion bezpardonowo wytknęło potrzebę doszukiwania się większego sensu w ukrywającej się na widoku głupocie. Dostrzegło konformistyczne zatrzymywanie się w połowie drogi przed głęboką reformą zgniłego systemu, który zapewnia im trudne do porzucenia benefity. Cebula krojona przez Johnsona miała jednak wtedy woń goryczy, pięknego w swojej bezczelności wytknięcia ich zacietrzewienia i przeszacowujących swoje kompetencje.
W Żywym czy martwym reżyser wraca natomiast do człowieka, współczucia, zrozumienia. Nie idzie z wyjątkowo nieprzychylnymi mu komentarzami na zwarcie. Zamiast tego próbuje zajrzeć za fosę toksyn i mury zgorzknienia, dopatrując się w ich budowniczych ludzi zalęknionych, osamotnionych i sfrustrowanych. Wyjątkowo podatnych na radykalizację, ale też potrzebujących wyciągniętej doń dłoni, pozbawionej ironii i poczucia wyższości. Być może największa tajemnica postawiona przed Benoitem Blancem dotyczyła niewytłumaczalnej potęgi znalezienia w sobie zdolności do pojednania z domniemanym wrogiem. Nie ma w takim razie co iść ze sobą na noże. Warto natomiast w Zwykły Tydzień zaliczyć seans tak oczyszczającego, satysfakcjonującego, boskiego kina.